„Musimy porozmawiać o Kevinie”, reż. Lynne Ramsay

„Musimy porozmawiać o Kevinie”,
reż. Lynne Ramsay

Adriana Prodeus

Historia zmierza w dwóch różnych kierunkach: thrillera psychologicznego na serio oraz horroru z przymrużeniem oka. Pojawia się zwyczajna chronologia, łańcuch przyczynowo-skutkowy

Jeszcze 1 minuta czytania


„Co nadchodzi całe w krwi?” – zaczyna swojego „Makbeta” Heiner Müller. To zdanie mogłoby teżotwierać film Lynne Ramsay będący – na jednym z poziomów – metaforą świata jako rzeźni i nieustającego terroru.

Eva (Tilda Swinton) budzi się w domu obryzganym farbą, prowadzi zalane na czerwono auto w milczeniu, przy wściekłym szale wycieraczek. Zdjęciom towarzyszy lekki blues na gitarce, odbierający powagę sytuacji, ale tylko częściowo. Bohaterka dostaje w twarz na ulicy od jakiejś staruszki, słysząc że jest suką i oby zgniła w piekle. A to nie wiadomo skąd ma na sobie krew rozmazaną, to jest w ciąży i widzi wszędobylskie brzuchy jako deformacje. Jest jeszcze scena powolnego wyciągania z ust obciętych paznokci i metodycznego ich układania w rządku (potem ten sam gest powtarza się ze skorupkami jajek). Błaha piosenka powraca, gdy z mroku wyłaniają się potworne halloweenowe zjawy, a bachory robią nalot na domy żądając cukierków.

„Musimy porozmawiać o Kevinie”,
reż. USA 2011,
w kinach od 13 stycznia 2012
Każdy miewa czasem socjopatię – widząc wrogie spojrzenia przechodniów, zbierając dowody pecha, gdy klamka otwieranych drzwi zostanie w ręku, a kupiona właśnie wytłaczanka pełna jest rozbitych jajek. Ramsay bazuje na intuicji, że świat jest nie do przyjęcia. Przenosi to na cykl rozmnażania, który jeszcze zaostrza objawy: wrzask niemowlęcia rozrywa mózg dźwiękiem, przy którym młot pneumatyczny to ulga.

Dopóki w filmie nie ma żadnego wytłumaczenia, świetnie ogląda się tę nadwrażliwość na świat atakujący ostro i bez powodu. Miss K., jak się do niej zwracają, to Józef K. (bo niby czemu dwóch identycznych młodzieńców puka do jej drzwi z pytaniem o życie po śmierci?).
Groteska przenika się z barokowym obrazowaniem: monumentalne tableau vivant ludzi taplających się w pomidorowej pulpie przypomina „Porwanie Sabinek” (2006) Evy Sussman – kompozycję splątanych ciał, zakurzonych, upozowanych w euforii i spięciu.

Przez pierwsze 20 minut dzieło Ramsay intryguje – w dużym stopniu za sprawą aury Swinton – walecznej, dumnej, nieprzeniknionej. Jej stany lękowe, reakcje na bezinteresowną niechęć, fałsz rodzinnych schematów, w które i tak wchodzi – zagrane są powściągliwie, ale żywiołowo – w scenach zawstydzenia, bycia wyniośle urażoną, napadach społecznej egzemy. Film składa tu obietnicę czegoś przeczuwanego, ale niewyjaśnionego i gdyby reżyserka na tym poprzestała, być może stworzyłaby dzieło kolejnej edycji Nowych Horyzontów.

Jednak historia zmierza w dwóch różnych kierunkach: thrillera psychologicznego na serio oraz horroru z przymrużeniem oka. Pojawia się zwyczajna chronologia, łańcuch przyczynowo-skutkowy. Wzmacnianie konfliktów, przeciwieństw, konfrontacji nie ma wcale na celu odsłonić krwawych korzeni kultury. Przygotowuje tylko grunt pod kulminację, w międzyczasie opowiadając o nerwicy matki, która wyhodowała potwora. Tło dla Evy stanowi Franklin, nieczuły na dramat małżonki (obły, podtatusiały John C.Reilly) i w rezultacie otrzymujemy „Balladę o Januszku” ze zdjęciami w wersji deluxe i seksownym demonem-synalkiem.

Ezra Miller jest godnym partnerem dla Swinton. Znakomicie ogrywa swój urok, przewrotność i przekonująco stapia się ze swymi młodszymi wersjami. Z wypowiedzi aktora wnioskuję, że głęboko wniknął w temat – tę świadomość widać na ekranie. Jego bohater hardo chce rozbroić farsę, obnażyć sztuczność form, tego wchodzenia w swoją trzecią osobę: „że mamie jest bardzo, bardzo przykro”. Chwilami Kevin jest gombrowiczowską Iwoną – demaskuje fałsz świata w ogóle. Tym bardziej dziwi płytkość końcowej diagnozy: że głód miłości wyraża się w byciu celebrytą niezależnie od kosztów.

Wątpliwy jest także wykpiony (ale nie do końca) wątek szkolnej tragedii. Rekwizyty: kusza,rowerowe zamki; paradne zejście z pola bitwy, odjazd w glorii – to dowody na reżyserską ironię,której wystarcza na krótko, a prócz której nie ma nic. Brak też pewności, czy celnie użyto chwytów rodem z Lyncha: dziewczynka śpiewa sama w lśniącej, pustej kuchni, nagły zwrot odsłania jej czarną przepaskę na oku; twarz matki zanurzona w umywalce zmienia się w rysy syna; podczas perfidnej rozmowy ze ściśniętego tosta wycieka czerwony dżem. To moment, gdy Ramsay musiała się zdecydować, jaką ostatecznie postawę przyjmie wobec kwestii postawionej w początku filmu. Wybrała najłatwiejszą: uchyliła się od odpowiedzi.

Gdy główni bohaterowie wreszcie zostają sami, Eva mogłaby przecież za Heinerem Müllerem być „matką cmentarzem, to oszczędza grobów”. Mogłaby ujawnić społeczne struktury krępujące to, kim chcielibyśmy się stać, prowadzące do wynaturzeń, gwałtu czy anarchii. Mogłaby też poddać się brutalistycznej wizji, według której prawdę wytycza się rzeźnickim nożem. Mogłaby przyjąć/odrzucić. Niestety, wciąż gra podwójnie. Naprawdę nie rozumie, czy też udaje, że nie rozumie – nie wiem. Najgorsze, że film przestaje działać.

Ramsay nie wierzy w widza, podsuwając lekkostrawną codę. Nie pojmuję, dlaczego ostatnio w kinie tak nadużywa się klamry kompozycyjnej. Powiewająca firanka i miarowy dźwięk podlewaczki do trawników w pierwszej scenie sprawiają, że jak pies Pawłowa czekam na sygnał finału. Żeby rzucić się do wyjścia. Inaczej nie zorientowałabym się, że to koniec?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.