Podobno ci, którzy lubią Mike'a Leigh raczej nie przepadają za Kenem Loachem. I odwrotnie. Tych pierwszych jest ponoć więcej. Przedkładają zjadliwy dowcip Mike'a Leigh i jego wnikliwe obserwacje relacji międzyludzkich nad polityczny radykalizm Loacha, dla którego filmy stanowią narzędzie, tubę, przez którą można wykrzyczeć protest, czy stanąć w obronie sprawiedliwości lub solidarności społecznej. Kino obu reżyserów mieści się zresztą w nurcie realizmu społecznego, ale każdy z nich traktuje jego ramy inaczej: Leigh mówi o człowieku osadzonym w kontekście społecznym, Loach zaczyna od systemu, który determinuje i wikła człowieka. Spory, która z tych metod jest właściwsza nie do końca mają sens, bo przecież filmy Mike'a Leigh i Loacha odpowiadają na różne pytania i realizują inne potrzeby, zarówno twórców, jak i widzów. Leigh pewnie zawsze będzie bliższy odbiorcom, opowiada o zwykłych ludziach. Zgłębiając przede wszystkim związki międzyludzkie, zawsze też jest niejednoznaczny i to działa na jego korzyść. (Piszę to zresztą jako zagorzała i, przyznaję, bezkrytyczna miłośniczka kina Loacha).
Filmy Mike'a Leigh nie mogą być inne – metoda pracy reżysera wymusza tak intensywne przeżywanie bohaterów. Zespół aktorów Leigh wybiera bez pośpiechu, bazując na rozmowach i intuicji. Jeśli wyczuwa, że aktor jest w stanie przejść przez długi proces kreacji i wchodzenia w rolę, że ma w sobie otwartość, poczucie humoru i odpowiednią dawkę równowagi wewnętrznej, by sprostać oczekiwaniom swej roli, decyduje się na współpracę. Potem następują długie tygodnie prób. Leigh pracuje bez scenariusza, buduje fabułę, bazując na wymagającej i złożonej improwizacji, do której po tak długim czasie aktorzy zdążyli się już przygotować. Dzięki takiej metodzie filmy autora „Sekretów i kłamstw” zawsze mają niezwykłą temperaturę emocjonalną. I są wiarygodne, bo emocje te zrodziły się naprawdę.
„Kolejny rok”, reż. Mike Leigh.
Wielka Brytania 2010,
w kinach od 18 lutego 2011Leigh wielokrotnie powtarzał, że chciałby, by jego filmy miały status dokumentów. Dokumentalizm w tym wypadku polegałby na tym, że filmowane jest to, co istnieje – istnieje niezależnie od tego, czy kamera to rejestruje, czy nie. Jeśli zawierzymy tej koncepcji, zbudowanie wiarygodnej sytuacji między ludźmi, którzy reagują w autentyczny sposób, sytuacji osadzonej ponadto w jej realnym kontekście społecznym i kulturowym, ale też i politycznym, będzie nosiło znamię dokumentalizmu. Owe burzliwe konflikty i ich kulminacje, będące przecież znakiem firmowym kina Mike'a Leigh, są na tyle przepracowane przez bohaterów i reżysera, że stają się rozpoznawalne i bliskie widzom. Eksplozja emocji we „Wszystko albo nic”, czy rozładowanie napięcia między Poppy a jej instruktorem jazdy, Scottem w „Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia” wydarzyły się naprawdę i nie było w nich nic z kłamstwa czy kreacji, a więc, zgodnie z życzeniem Mike'a Leigh, można im nadać status dokumentu.
Realizm przeradzający się w dokumentalizm ma jeszcze inne, bardziej nieoczywiste oblicze. Każdy z filmów Mike'a Leigh jest bardzo mocno osadzony w konkretnym czasie i miejscu, a realia życia postaci określają ich byt i postawę. Sytuacja międzyludzka z „Wielkich nadziei”, czyli zawikłanie między trzema parami bohaterów – zdeklarowanymi socjalistami, nowobogackimi prostakami i przedstawicielami nowej klasy średniej doby thatcheryzmu z niemalże arystokratycznymi pretensjami – stanowi „dokumentalny”, w pełni autentyczny zapis tego, co działo się w Wielkiej Brytanii pod koniec lat 80. Historia poszukiwania przez czarnoskórą Hortense biologicznej matki zilustrowana w „Sekretach i kłamstwach” to „dokumentalny” komentarz do szczególnej kondycji Brytyjczyków nie tylko połowy lat 90., ale i lat 60. czy 70. (jak mówi sam Leigh, zafascynowało go odkrycie, że w tych latach pojawiło się wiele czarnoskórych dzieci urodzonych przez białe matki). Najmocniej tu wybija się oczywiście „Vera Drake”, surowa i mroczna opowieść o konflikcie kobiety wykonującej aborcje z brytyjskim wymiarem prawa lat 50.
„Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia”,
reż. Mike Leigh. Wielka Brytania 2008Leigh podkreśla, że każdy z jego filmów mówi o rodzinie. Nawet w „Nagich”, gdzie głównym tematem był brak więzi rodzinnych i tęsknota za nimi. Rodzina jawi się tu jako mikrokosmos, w którym odbijają się makroproblemy. Zasięg tej skali makro ma jednak swoje granice – decydująca dla kolorytu tego kina jest lokalna specyfika, tu i teraz. Społeczność, o której opowiada Leigh to rodzina (zwykle) brytyjska, uwikłana w okoliczności danego czasu – lat 80., 90., czy początku XXI wieku. Taki kontekst nadaje konfliktom opisywanym przez Mike'a Leigh właściwy im ciężar.
Być może najbardziej charakterystycznym elementem poetyki tych filmów jestpoczucie humoru reżysera. Zjadliwe, bezkompromisowe, inteligentne. Ale i ono zdaje się zmieniać. W pierwszych filmach, takich jak „Nuts in May” i „Grown Ups”, komizm zasadzał się na karykaturze. Postacie były przejaskrawione, sytuacje groteskowe, a to wyraźnie dystansowało widzów, nie pozwalało na pełną identyfikację z postaciami. Te pierwsze próby filmowe sprawiały raczej wrażenie radykalnej satyry obliczonej na efekt, a nie wnikliwego studium złożonej rzeczywistości społecznej. Z czasem Leigh nie tyle łagodniał, ile kierował się właśnie w stronę takiej analizy codzienności. Oczywiście przerysowanie z kina reżysera nie zniknęło – najlepszym przykładem mogą być skrajne osobowości w „Happy-Go-Lucky”, czyli neurotyczna, rozchichotana Poppy i agresywny w swej frustracji Scott. Ale bohaterowie ci nigdy ostatecznie nie osuwają się w schemat, nie stają się typami. Zręcznie poprowadzeni, zyskują wielowymiarowość. Wszystko tutaj da się wytłumaczyć, żadna z cech bohaterów nie jest wymyślona dla atrakcyjności fabuły. Źródłem komizmu nie jest więc już groteska, ale bardziej powszednie zderzenie osobowości, okoliczności, sytuacji.
„Sekrety i kłamstwa”, reż.Mike Leigh.
Wielka Brytania 1996. DVD Kino ŚwiatAle komizm decyduje o atrakcyjności filmów Mike'a Leigh, nie o ich ciężarze. Sednem tego kina jest bowiem skrajny dramatyzm – czasem wyrażony w otwartym konflikcie, jak we „Wszystko albo nic” albo w „Sekretach i kłamstwach”, a czasem jedynie zasugerowany w jakimś niepokojącym szczególe, epizodzie, w pęknięciu na pozornie gładkiej powierzchni. Takim pęknięciem jest nocne spotkanie Poppy i bezdomnego mężczyzny. I takim epizodem otwiera się nowy film reżysera, „Kolejny rok”.
W „Kolejnym roku” jest wszystko, co znamy z kina Mike'a Leigh. Jest dużo śmiechu podszytego dojmującym smutkiem, jest zagmatwana siatka zależności międzyludzkich, jest familiarność wynikająca z oswojenia miejsca i czasu. No i są aktorzy, których twarze tak dobrze znamy z innych jego filmów, to także przyczynia się do poczucia, że trafiliśmy do domu, w którym nic nie jest, wbrew pozorom, łatwe i proste, ale zawsze swojskie i ważne. Patrząc na Gerri (Ruth Sheen) i Mary (Lesley Manville) z „Kolejnego roku” myślę o Shirley i Laetitii z „Wielkich nadziei”, granych przez te same aktorki. Słusznie czy nie, szukam w tych bohaterkach cienia tamtych postaw, a w tym brytyjskim mikrokosmosie odbicia tamtych czasów.