Pozytywny człowiek

Anna Arno

Bohaterom Thomas Bernhard przypisywał własne poglądy, obsesje i lęki: nienawiść do nauczycieli i lekarzy, niechęć do katolicyzmu i konwencjonalnych form życia w rodzinie, oburzenie korupcją austriackich instytucji kultury

Jeszcze 6 minut czytania


Chłopiec jedzie górską drogą na pięknym, srebrnym rowerze. Pożyczył go bez pozwolenia i nigdy przedtem nie uczył się jeździć, ale koła same go niosą w stronę Salzburga. Chłopiec czuje się wolny, szczęśliwy, zwycięski. Pragnie, aby podziwiano jego zuchwały wyczyn. Ale nagle zrywa się łańcuch, kładąc kres brawurze. Chłopiec nie chce, aby ktoś zobaczył go teraz, zhańbionego, umorusanego krwią i smarem. Wracając nocą do domu układa jednak opowieść, która w oczach sąsiada zamieni niefortunny wybryk w bohaterską przygodę. Zrozumiał już, ile znaczy odpowiednie naświetlenie faktów, rozłożenie akcentów, utrzymanie dramatycznego napięcia. Jednocześnie antycypuje słowa matki, które zabolą go bardziej niż uderzenia bykowca.

Gdyby żył, 9 lutego Thomas Bernhard skończyłby osiemdziesiąt lat. Zmarł jednak w 1989 roku, trzy dni po swoich pięćdziesiątych ósmych urodzinach. Na jego wznowione właśnie „Autobiografie” (tytuł zbioru pochodzi od polskiego wydawcy) składa się pięć opowieści, opartych na wydarzeniach z młodości i dzieciństwa pisarza. Bernhard twierdził, że napisał je, aby po jego śmierci dziennikarze nie męczyli rodziny. Nie ma jednak sensu oddzielać faktów od autokreacji. „Autobiografie” są przedłużeniem powieści, które Bernhard okraszał obficie szczegółami z własnego życia.

926

Johannes z „Wymazywania” przypomina przyrodniego brata pisarza, a modelem poetki Marii była zaprzyjaźniona z nim Ingeborg Bachmann. Podobnie jak jego bohaterowie, Bernhard wciąż szukał dogodnych warunków do pracy, narzekał na klimat i jeździł do ciepłych krajów. Potrafił zachować się prawie jak Glenn Gould, który w jego powieści „Przegrany” ścina rozpraszające go drzewo. Swojemu wydawcy donosił na przykład, że zamierza sprzedać dom, na zakup którego zaledwie kilka miesięcy wcześniej wyprosił solidną zaliczkę. Swoim bohaterom Bernhard przypisywał własne poglądy, obsesje i lęki: nienawiść do nauczycieli i lekarzy, niechęć do katolicyzmu i konwencjonalnych form życia w rodzinie, oburzenie korupcją austriackich instytucji kultury.

Bernhard rozumiał, że zmyślenie leży w samej naturze opowiadania. Nie da się powiedzieć prawdy, można tylko uparcie próbować. Snucie wspomnień jest także stronniczą próbą znalezienia kształtu dla własnego losu. W przypadku pisarza – wskazania drogi, która zaprowadziła go do literatury. Autobiograficzne opowieści Bernharda koncentrują się na momentach głębokiego kryzysu, w których konieczna jest walka o przetrwanie i zachowanie własnej indywidualności. Obsesyjnie powraca temat samobójstwa, jako towarzysząca autorowi już od dzieciństwa możliwość, niespełniona za sprawą tchórzostwa, ale także ciekawości świata.

Przełom nastąpił w szpitalu, kiedy osiemnastoletni Thomas postanowił wydobyć się z ciężkiej choroby i poświęcić pisaniu. W każdym razie w taki sposób przedstawia to w opowiadaniu „Oddech. Decyzja”. Jak wspominał przyrodni brat pisarza, Peter Fabjan, Bernhard często posługiwał się przerysowaniem, „prowadził sztuczny żywot – oddany sztuce, pełen sztuki, ale i sztuczny. Każdy dzień to była inscenizacja, autoinscenizacja, codziennie sam się inscenizował. Tak było od kiedy, jak to określał, uciekł w literaturę. Szukał w niej ucieczki, bo zauważył, że w normalnym życiu nie daje rady, nie potrafi”.

Thomas Bernhard, „Wymazywanie.
Rozpad”.
Przeł. Sława Lisiecka, WAB,
Warszawa, 540 stron, w księgarniach
od grudnia 2010
„Tylko ciebie mi brakowało! [...] Przez Ciebie to moje całe nieszczęście, niech cię diabli wezmą! Zmarnowałeś mi życie! To wszystko twoja wina! Wpędzisz mnie do grobu! Jesteś zerem, wstyd mi za ciebie! Taki sam z ciebie próżniak jak z twojego ojca! Nic nie jesteś wart! Ty warchole! Ty kłamczuchu!”. Takie i podobne zdania często słyszał w dzieciństwie mały Thomas Bernhard. Zbierał cięgi za siebie i za ojca, stolarza, którego nigdy nie spotkał i który go nie uznał. Matka urodziła Thomasa w Holandii, w przytułku dla upadłych dziewcząt, gdzie przed upokorzeniem i skandalem uciekła z rodzinnej wioski. Kilka lat później poślubiła Emila Fabjana, a mały Thomas musiał się tłumaczyć wścibskim kolegom, dlaczego nosi nazwisko inne niż rodzice. Matka dopełniała miary upokorzeń, wysyłając go do ratusza po odbiór comiesięcznej zapomogi, aby, jak mówiła, „widział, ile jest wart”. Ojciec został wymazany z rodzinnej pamięci.

Po latach Bernhard zdobył jego zdjęcie: przypominał go kropka w kropkę. Nic dziwnego, że w autobiograficznym opowiadaniu pisał: „płodzący, czyli rodzice, wydali nas na świat z pełną nieświadomością i niegodziwością, a odkąd się na nim znaleźliśmy, nie mogą sobie z nami poradzić”. Rodzina stała się pierwszą w całym ciągu opisywanych przez Bernharda znienawidzonych, tłamszących osobowość instytucji. Rodzina, w której „każdy dla każdego staje się ciężarem”, na samą myśl o odwiedzeniu krewnych robi się mdło. Z rodziną łączy się także temat trudnego, niechcianego dziedzictwa. Wolfsegg, rodzinna posiadłość Franza Josepha Murnaua z „Wymazywania”, napawa bohatera tylko obrzydzeniem. To ponure, pełne nieczytanych książek domisko, jest ostoją fałszu i konwencji oraz niedawnym schronieniem nazistów.


923

Dzieciństwo bękarta jest pełne upokorzeń. Thomas ma w dodatku wstydliwy problem: nocne moczenie, któremu matka chce zaradzić poprzez zawstydzanie – wywiesza z okna zaplamione prześcieradła. Między innymi z tego powodu ośmioletni Thomas zostaje wysłany do ośrodka dla trudnych dzieci w Turyngii. Czuje się tam jeszcze bardziej odizolowany. Hasłem wychowawców jest „niemiecki chłopiec nie płacze”. Za sikanie do łóżka jest szykanowany publicznym upokorzeniem i pozbawiany słodkiej zupy na śniadanie.

Thomas Bernhard, „Autobiografie”.
Przeł. Sława Lisiecka, Wydawnictwo Czarne,
 Wołowiec, 448 stron, w księgarniach od 9 lutego 2011
W domu jedyną ostoją był dla Thomasa dziadek Johannes Freumbichler, pisarz i anarchista. Podczas spacerów uczył wnuka rozpoznawać rośliny, ale także buntować się przeciwko wychowawcom, stawać okoniem w grupie. Thomasowi, który nie znosił maszerowania i głośnych, wulgarnych pieśni Jugendvolku, dziadek przekazał odrazę wobec narodowego socjalizmu oraz niechęć do Kościoła katolickiego. Takie nauki nie sprzyjają adaptacji w szkole. A pomimo niepokornych przekonań, dziadek pragnął, aby wnuk uzyskał formalne wykształcenie.

W wieku dwunastu lat rodzina wysyła go do salzburskiego gimnazjum, prowadzonego z wzorową, narodowosocjalistyczną dyscypliną. Thomas przechodzi tam „kilkuletni trening polegający na niezwykle intensywnej konfrontacji siły i bezsilności”. Pogardza profesorami, którzy autorytarnie i mechanicznie wtłaczają uczniom wiedzę. Z odrazą i drżeniem jest jednak zmuszony podporządkować się regule internatu. Po wojnie szkoła w okamgnieniu zmieniła szyld na katolicki, ale zachowany został oparty na strachu surowy porządek. Tyle że czarne księżowskie trzewiki zastąpiły oficerki SA, a krzyż powieszono w miejscu, gdzie wyraźny był jeszcze cień po portrecie Hitlera. „Nie wyskakiwaliśmy też rano z łóżek i nie wpadaliśmy do umywalni, a potem do klasy, aby wysłuchać pierwszych wiadomości z kwatery głównej führera, lecz po to, by przyjąć w kaplicy komunię świętą”. Do strachu przed internatem dokłada się lęk przed okrutnym, choć fascynującym dla chłopca światem wojny. Bernhard zapamiętał tłumy ludzi mdlejących w górskich sztolniach podczas bombardowań i stosy trupów. W pamięci zachował także zburzoną kopułę katedry i leżącą wśród gruzów oderwaną dziecięcą rękę.

Z niszczącej naukowej maszyny Bernhard wyzwolił się w wieku piętnastu lat. Podjął praktykę w osiedlowym sklepiku w ubogiej dzielnicy Scherzhauserfeld. Jak upiera się w autobiograficznym opowiadaniu, chodziło mu o to, aby pójść „w przeciwnym kierunku”, „zejść z drogi narzuconej mi przez wychowawców, czyli zarządców”. Suterena, gdzie desperaci napełniali na kredyt butelki rumem, okazała się dla niego miejscem ożywczym, pozwalającym na zbliżenie z ludźmi w „sprzyjających warunkach”. Dla przyszłego pisarza była to szkoła lepsza niż wszelkie placówki oświatowe: obserwował życie w „przedpieklu”, łowił uchem ostry, wolny od mieszczańskich konwencji język. Niestety, dźwiganie worków mąki i kaszy w połączeniu z przechodzoną infekcją, przyczyniły się do poważnej choroby płuc, która położyła kres praktyce subiekta, a także ponownie skazała Bernharda na pastwę instytucji.

Thomas Bernhard, „Dawni
mistrzowie”
. Przeł. Marek Kędzierski.
Czytelnik, Warszawa, 184 strony,
w księgarniach od grudnia 2010
Miał osiemnaście lat, kiedy wylądował w szpitalnej trupiarni, wśród samych beznadziejnych przypadków. Przyglądał się rutynie choroby i śmierci, z cynkowymi trumnami i nazwiskami w czarnej obwódce. W tym samym czasie, błędnie zdiagnozowany, zmarł jego ukochany dziadek. Bernhard powziął wówczas dozgonną nienawiść do lekarzy, przeciwko którym skieruje jeszcze wiele zjadliwych tyrad. Z powodu cienia na płucach, nieomal prosto ze szpitala trafił do górskiego sanatorium dla gruźlików w Grafenhof. Ponownie znalazł się w więziennej instytucji, gdzie tak jak w internacie trzeba było walczyć o miejsce przy umywalce. Jak jednak wyznaje Bernhard: „nie miałem większych kłopotów ze wspólnotą, bo znowu była to wspólnota cierpienia”.

W kolejnych miejscach ucisku: szkołach, szpitalach, sanatoriach, Thomas poznawał wagę cierpienia, ale także nieprzejednaną siłę obojętności i okrucieństwa. W ośrodku poprawczym jedyną bratnią duszą był dla niego niepełnosprawny chłopiec, tak jak on karany za brudzenie prześcieradeł. W gimnazjum obserwował okrucieństwo skierowane wobec kalekiego ucznia i brzydkiego profesora. Widział, jak odmiennie traktowani są w szpitalu ludzie z wyższej sfery, hrabiowie i radcy, i z jakim obrzydzeniem siostra karmiła ubogiego, samotnego prawnika: „zachowanie lekarzy wobec doktora, który, o ile pamiętam, nie pozwolił sobie na żadne naruszenie dyscypliny, było nikczemne [...] Tu miałem pouczający przykład, że człowiek uczciwy, który podąża konsekwentnie i wytrwale za swoimi myślami i równocześnie zostawia w całkowitym spokoju ludzi o odmiennych poglądach, spotyka się z pogardą i nienawiścią, że takiego człowieka skazuje się na rychłe unicestwienie”. Takie doświadczenia nauczyły Bernharda przenikliwości widzenia. Nie stał się jednak pisarzem okrutnym. Jego szalony, egoistyczny, przerażony własną małością bohater nigdy nie traci godności oraz prawa do współczucia.

W schedzie po dziadku Thomas otrzymał płaszcz podszyty zielonym bilardowym suknem oraz maszynę do pisania. Czuł, że nie ma jeszcze prawa jej używać, ale w sanatorium zaczął zachłannie czytać: Szekspira, Goethego, Dostojewskiego. „Biesy” robią na nim wstrząsające wrażenie, stając się ścieżką do wyjścia z choroby. Zauważa też, że ulgę przynosi mu pisanie: „już w tym czasie znalazłem ucieczkę, pisałem i pisałem, nie wiem ile, setki, wiele setek wierszy, istniałem tylko wtedy, kiedy pisałem, mój dziadek, poeta, nie żył, teraz ja mogłem pisać”. W opowiadaniu „Chłód. Izolacja” Bernhard twierdzi, że decyzję o przeżyciu podjął samodzielnie i buntowniczo, wbrew nakazom medyków i regułom sanatorium. W rozpaczy, w miejscu, gdzie czuł, że życie jest beznadziejnym więzieniem, postanowił także, pomimo wszystko, pisać. „Wstawać i zaczynać wbrew bezsensowi, pracować i myśleć wyłącznie w bezsensie”.

Thomas Bernhard, „Kalkwerk”.
Przeł. Ernest Dyczek, Marek Feliks Nowak,
Wydawnictwo Officyna, Łódź, 240 stron,
w księgarniach od listopada 2010
Pragnął pójść w ślady dziadka, który pomimo swego trzeźwego, pesymistycznego poglądu na świat, wstawał codziennie o trzeciej nad ranem i siadał do pracy w swoim dźwiękoszczelnym pokoju. „Dziadek postrzegał świat prawidłowo: jako kloakę, w której rozwijały się najpiękniejsze i najbardziej skomplikowane formy, jeśli patrzeć w nią odpowiednio długo, jeśli wyposażyć oko w cierpliwość mikroskopu”. Przyglądając się  w dzieciństwie zmaganiom dziadka, Bernhard podziwiał jego upór, ale także dostrzegał szaleństwo. Johannes Freumbichler nigdy nie ukończył swojego opus magnum, zaplanowanej na tysiąc pięćset stron powieści „Dolina siedmiu dworów”. Stał się za to pierwowzorem wielu bohaterów swojego wnuka: szalonych i dumnych, a zarazem żałosnych, ogarniętych ideą dzieła, którego nie są w stanie skończyć, czy wręcz rozpocząć. Żyjąc z dziadkiem, Bernhard zaobserwował także, że przymus tworzenia rodzi bezwzględność, także wobec najbliższych.

Nowicjusz sięgający po książki Bernharda odkrywa ze zdziwieniem, że jego proza jest oparta na jednym, powracającym w wariacjach temacie. Jego typowy bohater to geniusz, rozdarty pomiędzy pragnieniem doskonałości a świadomością nieosiągalności ideału. To cierpiący na impotencję twórca, niezdolny znaleźć ujścia dla swoich przenikliwych sądów. Krytyczny, wyniosły, złośliwy, tkwi głęboko w swoich żalach i pretensjach. Widząc własną niemoc, rzuca oskarżenia i inwektywy przeciwko rodzinie, państwu, politykom, wiedeńskiemu Burgtheater, nadętej elicie intelektualnej, niekompetencji lekarzy, przemocy nauczycieli i kościoła. Niezdolny wykonać własnego zadania, skarży się na otoczenie.
Rudolf z opowiadania „Beton” (1982), wciąż od nowa zaczyna swój esej o Felixie Mendelssohnie-Bartholdym. Nie mogąc jednak postawić nawet pierwszego zdania, tuła się po Europie w poszukiwaniu idealnych warunków do pisania. Za główną przeszkodę uważa obecność sceptycznej wobec jego wysiłków siostry, bez niej jednak czuje się jeszcze podlej.
Rudolf, bohater „Korekty” (1975), latami projektuje dom w kształcie stożka dla swojej ukochanej siostry. Jednak przygnębiający widok ukończonego budynku wpędza siostrę w ciężką chorobę, a po jej śmierci sam Rudolf dokonuje ostatecznej korekty swojego życia – popełnia samobójstwo.
Z kolei Konrad, bohater „Kalkwerku” (1970), zamknął się w domu-twierdzy ze swoją niepełnosprawną żoną, którą wykorzystuje do eksperymentów słuchowych. Jednak studium o słuchu nie powstaje, a Konrad w chwili szaleństwa, bądź w akcie litości, zabija żonę (czego czytelnik dowiaduje się już na drugiej stronie książki).


924

Świadomy, że każdy człowiek jest ostatecznie samotny, bohater Bernharda mimo wszystko potrzebuje kogoś drugiego – odbicia swoich słabości, słuchacza tyrad. Jak napisał Marek Kędzierski: „będąc niesłychanym egocentrykiem, szuka w innych – i znajduje – siebie, tylko siebie”. Na każdym kroku wytyka ślady fałszu, przemocy i obłudy. Ale obecność drugiego, świadka własnej bezsilności, na którym można się wyżywać, okazuje się warunkiem istnienia tego samotnego, sfrustrowanego artysty.

Dla starego krytyka muzycznego Regera, bohatera późnej powieści Bernharda, „Dawni mistrzowie” (1985), taką słuchaczką była żona. Razem z nią, codziennie przez ponad trzydzieści lat, siadał przed obrazem Tintoretta w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum. Po jej śmierci wystarcza mu choćby bierna obecność muzealnego strażnika. To oni są świadkami wyznania: „Tak, nawet wtedy, kiedy ją wyklinamy, kiedy wydaje nam się ona całkowicie zbyteczna, nawet, kiedy musimy przyznać, że i ona, sztuka, nic nie jest warta, kiedy patrzymy na te obrazy tak zwanych dawnych mistrzów, które bardzo często, a z biegiem lat, rzecz jasna, coraz bardziej dogłębnie wydają się nam nieużyteczne i bezcelowe, nawet jeżeli są to jedynie bezradne próby sztucznego utrzymania się na powierzchni ziemi, to przecież ratuje nas i nam podobnych właśnie owa przeklęta i wyklęta, nierzadko też aż do nudności fatalna sztuka”.

Po lekturze „Autobiografii” trudno oprzeć się wrażeniu, że pisanie było dla Bernharda koniecznością, próbą „sztucznego” utrzymywania się przy życiu, pomimo wszechobecnej obłudy oraz wpojonego przez dziadka przekonania, że „prawda zawsze jest omyłką, chociaż jest prawdą w stu procentach, każda omyłka nie jest niczym innym jak prawdą”. Uznanie prawdy złudzenia jest punktem wyjścia dla fikcji. Tak jakby mówienie oraz zdyscyplinowana praca były jedynym sposobem na przetrwanie, obroną przed lękiem i szaleństwem. A także ciekawość. „Przez całe życie cechowała mnie bezwstydna ciekawość, zawsze uniemożliwiając mi samobójstwo” – napisał Bernhard w „Chłodzie”.

Jedynym wytchnieniem od rygoru internatu była dla małego Thomasa gra na skrzypcach. Nienawidził pasaży i drżał przed surowym nauczycielem, ale ćwiczenie było pretekstem, aby pobyć samemu w śmierdzącej przechowalni butów: „muzyka była dla niego po prostu metodą, by każdego dnia po obiedzie odizolować się od reszty wychowanków oraz całego tego zgiełku w internacie i oddać się samemu sobie”. Jednocześnie z praktyką w sklepie, Bernhard zaczął uczyć się śpiewu, ale dalszy rozwój muzyczny udaremniła choroba płuc. Umiejętność wewnętrznego słuchania melodii stała się jednak dla ciężko chorego Thomasa najlepszą terapią, a podczas pobytu w sanatorium, wbrew zaleceniom lekarzy, wrócił także do śpiewania.

Thomas Bernhard, „Spotkanie. Rozmowy
z Kristą Fleischmann”
, przeł. Sława
Lisiecka, PIW, Warszawa, 172 strony,
w księgarniach od października 2010
Przy akompaniamencie fisharmonii wykonywał mszę Schuberta: „w niedzielę chodziłem do kaplicy, nie z racji mojego katolicyzmu, lecz dlatego, iż byłem nie tylko muzykalny, ale i zwariowany na punkcie muzyki i ciągle jeszcze miałem zamiar uczynić ją najwyższym znakiem usprawiedliwiającym moje istnienie, jedyną prawdziwą namiętnością i istotą życia”. Czytając inkantacyjne, pełne rytmicznych nawrotów powieści Bernharda, trudno nie podziwiać tego, jak zdołał wpleść muzykę w materię swojej prozy.

Pozbawione akapitów powieści-monologi są jakby przeznaczone do czytania na głos, na jednym oddechu. Te same informacje i sformułowania powtarzają się w nich obsesyjnie, nachalnie, irytują, a jednocześnie hipnotycznie wciągają. Powtórzenie to forma nacisku, nalegania, podgrzania emocji. Często służy jednak również samopotwierdzeniu. Poprzez kolejne wariacje tych samych elementów, bohater tworzy opowieść, do której sam musi się przekonać. Ale obracanie w kółko tych samych słów działa także jak kołysanka, muzyczna forma ukojenia.

Podczas pobytu Bernharda w sanatorium w Grafenhof, na raka macicy zmarła jego matka, pomimo skomplikowanych stosunków jedyna, po odejściu dziadka, naprawdę bliska mu osoba. W tym samym czasie poznał jednak kobietę, która stała się dla niego matką z wyboru. Starsza od niego o trzydzieści siedem lat Hedwig Stavianicek, wdowa po wysokim rangą urzędniku ministerstwa zdrowia, stała się dla Bernharda opiekunką, towarzyszką życia, najbliższą osobą. Jak napisał w „Bratanku Wittgensteina” (1982): „zawdzięczam [jej] nie tylko bardzo wiele, lecz, mówiąc otwarcie, w pewnym sensie wszystko”. Dzięki swoim kontaktom, „ciocia”, jak oficjalnie ją nazywał, wprowadziła Bernharda w środowisko literacko-artystyczne, a w latach 50. zabrała go w pierwsze zagraniczne podróże. Odwiedzała go także w kolejnych szpitalach i sanatoriach, przynosząc stosy papierów i książek.

Także za jej wstawiennictwem, w 1955 roku Bernhard rozpoczął studia teatralne w salzburskim Mozarteum. Był jednak kiepskim aktorem. Ponoć zapominał tekstu, jak przed laty w jasełkach w domu poprawczym, kiedy jako oniemiały aniołek został brutalnie ściągnięty ze sceny. Jednak ten okres nie należy już do „Autobiografii”. Pomimo hojności, z jaką Bernhard wykorzystywał własne doświadczenia w literaturze, o intymnych sprawach mówił bardzo niechętnie. Jak uważa przyrodni brat: „w jego osobowości czegoś brakowało, [...] fundamentalnego zaufania do świata, do najbliższego otoczenia”. Związek ze starszą panią, która zmarła pięć lat przed nim, był zapewne jedyną głębszą relacją, jaką Bernhard zdołał nawiązać. Jak wspomina Peter Fabjan: „Thomas właściwie nie radził sobie z kobietą jako istotą seksualną, erotyczną”, a jednak „wiedział, że w powodu tych trudności pisze. Że to jest motor jego twórczości”.

Thomas Bernhard, „Moje nagrody”.
Przeł. Marek Kędzierski, Czytelnik,
Warszawa, 116 stron, w księgarniach
od października 2010
Niedawno ukazały się w Polsce dwa zbiory bernhardowskich marginaliów: „Moje nagrody” oraz „Spotkanie. Rozmowy z Kristą Fleischmann”. Ich lektura przypomina, że obrazoburczy, mroczny Bernhard miał jadowite poczucie humoru. Można pęknąć ze śmiechu przy opisach ceremonii wręczania poważnych nagród literackich, które potrzebujący pieniędzy Bernhard przyjmował, nieodmiennie obrażając urzędników oraz instytucje. Jego układane na kolanie mowy, w których mówił o śmierci, lęku i bezsilności słowa, mogły przyprawić o apopleksję zadowoloną z siebie publiczność oraz oficjeli, wśród których wielu do niedawna nosiło czarne oficerki. „Nie musimy się wstydzić, ale jesteśmy niczym i nie zasługujemy na nic innego, jak tylko na chaos” – powiedział Bernhard, odbierając Austriacką Nagrodę Państwową.

Wyrozumiały wydawca, Siegfried Unseld, tłumaczył potem niepokornemu autorowi, że choć wystąpienia nie uważa za skandaliczne, mogło dotknąć ludzi niezdolnych ocenić wagę jego słów. Bernhard nie liczył się jednak z napomnieniami i nie przejmował się niepochlebną krytyką – recenzentów dzielił na „głupich i jeszcze głupszych”. Ze stoickim spokojem podchodził także do wybuchających wokół niego skandali. W 1984 roku, po procesie o oczernienie, wygranym przez niegdyś zaprzyjaźnionego z Bernhardem kompozytora Gerharda Lampersbergera, austriacka policja skonfiskowała powieść „Wycinka”. Zapytany wówczas przez Kristę Fleischmann, dlaczego tak atakuje, Bernhard odparł: „ja wcale nie atakuję, ja przecież tylko piszę. To nie jest żadna napaść, to jest książka napisana, a nie napastliwa. Przecież ja piszę na maszynie, a nie za pomocą dział”. Wywiady z Fleischmann pełne są dowcipów czy wręcz dowcipkowania, wykraczającego poza normy politycznej przyzwoitości. Żarty z papieża, tyrady o niższości kobiet i nieużyteczności tłumaczy, schodzą poniżej pewnego poziomu, wynikają z nastroju chwili, a zarazem są obroną przed niedyskrecją. Ale również późne powieści Bernharda skrzą się niepoprawnym humorem pisarza, który twierdził, że w obliczu śmierci wszystko jest śmiechu warte.

„Ja prawdopodobnie do końca życia zostanę pisarzem negatywnym – zwierzył się Kriście Fleischmann. – Muszę jednak powiedzieć, że bardzo dobrze czuję się w tej roli i wcale mnie ona nie irytuje. Bo chociaż ludzie mówią, że jestem negatywnym pisarzem, to przecież jestem równocześnie pozytywnym człowiekiem. Nic więc nie może mi się stać, prawda? A może jednak? Czy to jest niebezpieczny stan? Nie wiem. Uważam, że wszystko jest bardzo miłe, przede wszystkim kiedy jestem daleko od domu i mam wokół siebie miłych ludzi i palmy, lekki wietrzyk i dobrą kawę”.


Fragmenty rejestracji spektakli Krystiana Lupy według prozy Thomasa Bernharda pochodzą z archiwum Narodowego Instytutu Audiowizualnego. Spektakl „Kalkwerk” został zarejestrowany na scenie Teatru Starego w Krakowie dla Teatru Telewizji (TVP) i wydany na płycie DVD przez NInA. Spektakl „Wymazywanie” został zarejestrowany na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie w ramach programu „Misja publiczna” przez NInA oraz TVP Kultura w 2010 roku.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.