Pisałam, więc żyję
Zofia Romanowiczowa, 1987 / fot. Barbara Romanowicz, CC 0

20 minut czytania

/ Literatura

Pisałam, więc żyję

Anna Arno

Prowadzona przez nią Galeria Lambert była niezależną polską ambasadą w Paryżu. Spotykały się tam różne pokolenia polskiej inteligencji. Jednak powieść Zofii Romanowiczowej „Szklana kula”, napisana w 1964 roku, ukazuje się dopiero teraz

Jeszcze 5 minut czytania

Zofia Romanowiczowa zagląda przez wąskie drzwi. Próg jest wysoki, ona drobna, chce coś szepnąć na ucho mężowi. Obok, niczym odźwierny, stoi Konstanty Jeleński. Jest 1961 rok, w Galerie Lambert odbywa się wernisaż Jana Lebensteina. Lokal na Wyspie Świętego Ludwika pęka w szwach, goście wylegają na ulicę. Adres 12, rue Saint-Louis en l’Île przez niemal pół wieku był legendą polskiego Paryża. Zaraz po wojnie powstała tu Składnica Książki Polskiej „Libella”. W 1959 roku, kiedy zwolnił się sąsiedni lokal, dołączono do niego galerię. Zofia Romanowiczowa była współtwórczynią i dobrym duchem obu tych instytucji.

Zaraz po wojnie zapasy książkowe 2. Korpusu Polskiego zostały złożone w piwnicach paryskiego Hôtel Lambert. Do ich zagospodarowania odkomenderowano Kazimierza Romanowicza. Ten trzydziestoletni porucznik spod Monte Cassino przed wojną pracował w wydawnictwie Gebethnera i Wolffa i odbył staż w księgarni polskiej przy bulwarze Saint-Germain. Zatęchły lokalik na Wyspie Świętego Ludwika Romanowicz wynajął półlegalnie – na nazwisko znajomej, ponieważ jako cudzoziemiec nie miał prawa do działalności gospodarczej we Francji. W samym sercu Paryża, to miejsce nie było jeszcze mekką turystów. „Wyspa zwężała się czółenkowato u swych obu końców”– pisała Romanowiczowa w powieści „Na wyspie” (1984). „Żebra poprzecznych ulic wychodziły od głównej osi ulicy świętego Ludwika albo na któryś z mostów, albo, ślepo, na murek nadbrzeżny. Od tej strony nie można było zejść w dół, na poziom rzeki, woda i bez powodzi podmywała kamienną burtę, nie zostawiając miejsca na schodki, ławki ani próby teatralne”. Po drugiej stronie ulicy mieścił się sklep z węglem i winem. Nawet legendarny Hôtel Lambert był zapuszczony.

Zofia Romanowiczowa, „Szklana kula”. PIW, 196 stron, w księgarniach od maja 2021Zofia Romanowiczowa, „Szklana kula”. PIW, 196 stron, w księgarniach od maja 2021

U Romanowicza można było dostać wydawnictwa krajowe i emigracyjne oraz publikacje o tematyce polskiej po angielsku i francusku. Ale księgarnia na Wyspie miała większe ambicje. Od samego początku oficjalnie zatrudnieni byli tu Jerzy Giedroyc i Zygmunt Hertz, a numery „Kultury” i książki Instytutu Literackiego na czwartej stronie okładki nosiły charakterystyczny sygnet z jaskółką. Pierwszą samodzielną publikacją oficyny, w 1956 roku, była powieść „Baśka i Barbara” Zofii Romanowiczowej.

„Ujmująca, bezpośrednia, z nieodłącznym papierosem” – tak w „Portretach paryskich” przedstawiła Romanowiczową Renata Gorczyńska. „Ma zaraźliwy śmiech i przenikliwe spojrzenie. Dziś nie jest już tak wiotka jak na dawnych fotografiach”. Do Paryża przybyła zaraz po wojnie. Była wówczas nie smukła, lecz wyniszczona obozami i powojenną tułaczką. Maturę zdała w liceum 2. Korpusu w Porto San Giorgio koło Ankony: „z pierwszą lokatą, sam Anders ściskał mi rękę”. W Rzymie spotkała Melchiora Wańkowicza, układała dla niego indeks „Bitwy o Monte Cassino”. Do Francji dotarła nielegalnie, ukryta pod plandeką ciężarówki. Miała obiecane stypendium na Sorbonie. Ale jej wojenna matura nie została uznana. Przemieszkiwała u polskich zakonnic, bez dokumentów i planu na życie. Z duszą na ramieniu przemykała przed komisariatami policji i, jak mówiła półżartem, już chciała skoczyć do Sekwany, kiedy z Rzymu napisała do niej Zofia Wańkowiczowa: „Kochana Zosiu, nic się nie martw, bo zaraz przyjedzie do Paryża bardzo miły porucznik, pan Kazimierz Romanowicz, i się tobą zaopiekuje”.

Zajęty organizowaniem księgarni Romanowicz ani myślał zajmować się nielegalną imigrantką. Ale Wańkowicz w Libelli zostawił dla niej egzemplarze swojej książki. Żartowała, że pewnie Romanowicza ruszyło sumienie. Mieszkała wtedy u profesora Boutière’a, znawcy literatury prowansalskiej, i jego żony – tak jak ona radomianki. Uczyła się do francuskiej matury i schodziła do gospodarzy na zupki. „Aż tu nagle, gdy siedzimy przy stole, dzwoni telefon – opowiadała. – W porze kolacji nikt nie śmie dzwonić do porządnego domu francuskiego. Gospodyni wstaje, odbiera telefon i mówi z przekąsem: «Zosiu, to do ciebie». Podchodzę z duszą na ramieniu, bo bardzo się jej bałam, i pytam: «Kto mówi?». Kazio się przedstawia: «Romanowicz». Ja na to: «Jaki znowu Romanowicz?». W ogóle o nim zapomniałam!”.

Tak więc miłość, choć nie od pierwszego, lecz drugiego wejrzenia, rozwinęła się w związek do końca życia. Romanowicz szedł do ślubu w garniturze w paski, z demobilizacji. Ona materiał kupiła na wyprzedaży w Paryżu, ale strój uszyła w Radomiu. Bowiem wiosną 1948 roku znów nielegalnie przedostała się do kraju, na spotkanie z niewidzianą od początku wojny matką. Ryzyko, strach, prześlizgiwanie się przez zasieki – to wszystko nie było dla niej pierwszyzną. Słuchając o wojennych przejściach żony, Romanowicz dochodził do wniosku, że ze swoim Monte Cassino właściwie niewiele przeżył.

Romanowiczowa urodziła się w 1922 roku jako Felicja Zofia Górska (od zawsze posługiwała się drugim imieniem). Pisała od dziecka – pierwsze wiersze drukowała w szkolnym pisemku „Sztubackie Głosy”. Miała jasne warkocze i oczy, które „błękitniały smutkiem”. Posługiwała się wówczas pseudonimem Claudia. To nie było jedyne jej przybrane imię – ma także w swoim dorobku powieści kryminalne, publikowane w odcinkach w wydawanym w latach 1949–1950 w Brukseli tygodniku „Co Tydzień Powieść”. Po latach nie chciała albo nie była w stanie ich zidentyfikować – pisała je dla zarobku i jak się zarzekała, każdą pod innym pseudonimem.

Była jeszcze dzieckiem, kiedy ojciec wciągnął ją do konspiracji. Była łączniczką Związku Walki Zbrojnej. Uniknęłaby aresztowania, gdyby nie to, że wstawiła się za ojcem. W „Na wyspie” odtworzyła swoją konfrontację z gestapo: „Więc ojców można bić? Policzkować? Leżących kopać? Przełknęła ślinę, obrzydliwą w smaku, i zapytała hrabiego: «Parlez-vous français?»”. W więzieniach w Kielcach i Pińczowie był już na nią wydany wyrok śmierci. Do Ravensbrück trafiła z adnotacją „Rückkehr unerwunscht”, „powrót niepożądany”. Jesienią 1943 roku została przeniesiona do łagru Neu-Rohlau w okupowanej Czechosłowacji.

W Kielcach zaczęła pisać wiersze: „inne więźniarki przynosiły mi za to pajdki chleba” – opowiadała z wdzięcznością. „Zosia była nad wyraz wrażliwą membraną” – wspominała aktorka Zofia Rysiówna, która również przeszła przez Ravensbrück. „Jej uczucia, wrażenia, lęk i pewność wielkiego nieszczęścia nad nami wiszącego znajdował wyraz w jej wierszach. Dla mnie były czymś niezmiernie istotnym i ważnym. Uczyłam się ich na pamięć”. Motywem przewodnim była czyhająca zewsząd śmierć. W utworach pod znamiennymi tytułami: „Jastrząb”, „Czterem siostrom”, „Chwile ostatnie”, „Różaniec”, upamiętniała wykonywane na Polkach egzekucje. Wiersze, którymi dzieliła się z towarzyszkami niedoli, były dla niej kołem ratunkowym, potwierdzeniem niezbędnej do przetrwania cząstki człowieczeństwa. W obozowe niedziele mówiła nie tylko we własnym imieniu: „Takiej atmosfery uniesienia, zespolenia nie sposób odtworzyć i wszelkie późniejsze satysfakcje czy nawet sukcesy są niczym”. A jednak po wojnie nie wróciła do poezji. Jej własne wiersze wydawały jej się nazbyt patetyczne, oparte na romantycznych kalkach. Zapewne posłuchała życzliwego Melchiora Wańkowicza, który ostrzegał, że „poezją daleko nie zajdzie”, i podarował jej maszynę do pisania.

Jak przyznawała Romanowiczowa, obóz zmusił ją do wczesnego dojrzewania: „Widziałam, jak dama okazywała się szmatą, a prosta dziewczyna wspaniałym człowiekiem”. Krótko po zakończeniu wojny pojechała z Wańkowiczem do Niemiec i tam znów była świadkiem upadku: spotkała główną strażniczkę z obozu, która teraz siedziała w więzieniu: „Z obozu pamiętam ją jako piękną kobietę – opowiadała – myśmy się jej potwornie bały. Była przepiękna. One wszystkie były bardzo piękne. Miały wysokie buty, spodnie, peleryny, były ślicznie uczesane… A teraz siedziała w celi. Zaglądam przez judasza – a tu stara baba. Bolą ją zęby, cała jest spuchnięta”.

Romanowiczowa nie epatowała jednak traumą. Nie była też zwolenniczką przekształcania dawnych miejsc kaźni w muzea. Z pewną ironią mówiła o dawnych więźniarkach, które jej obozowe utwory recytowały w Częstochowie. Wolała wspominać przyjaźnie, gesty solidarności, swoje „szczęście do ludzi”. Opowiadała o brawurowej akcji otrucia komendanta (koleżanki nadały jej ksywkę Dorywczy). Ale także o zabawach organizowanych przez więźniarki dla odreagowania: „W niedziele, kiedy esesmani mieli wolne, urządzałyśmy tak zwaną srandę. Wśród nas były Czeszki, a po czesku «sranda» to znaczy zabawa. Jedyna biała suknia, jaką miałam w życiu, była zrobiona z esesmańskiego prześcieradła, haftowana drucikami z meserszmitów, bo na terenie tego obozu montowano elektryczne części do samolotów”.

Rzadko obecny w rozmowach, temat obozowy powraca w nieomal wszystkich jej powieściach. Bohaterka „Na wyspie” to Polka Maria, która podszywa się pod zmarłą przy próbie ucieczki francuską towarzyszkę niedoli. W jej ostatniej powieści „Trybulacje proboszcza P.” (2001) jedna z postaci jest oparta na przyjaciółce, Ninie Iwańskiej, która była królikiem doświadczalnym w obozie. Z kolei „Przejście przez Morze Czerwone” (1960) to opowieść o obozowej miłości dwóch kobiet, a także o mierzeniu się z traumami. Monolog anonimowej bohaterki jest wypowiadany bez tchu, podła nieraz rzeczywistość zderza się w nim z wyżynami marzeń. Bohaterka Romanowiczowej wciąż zdaje się wierzyć w moc miłości, która przezwycięża śmierć i przynosi odkupienie: „Tego ziarenka nie mogli nam odebrać, byłyśmy śmiertelne, więc byłyśmy w ich mocy, byłyśmy śmiertelne, więc nie mieli nad nami władzy, miałyśmy wciąż ten klucz, znałyśmy tajemnicze wyjście z tej niewoli, jedyne, jakie istniało, ale za to definitywne, skuteczne, pod postacią odmowy”.

Krytycy zauważali związki pisarki z francuską nouveau roman: strumień świadomości, egzystencjalistyczne wyobcowanie, a zarazem intymny zapis doświadczeń kobiety. Jak z uznaniem pisał Henryk Bereza: „«Przejście przez Morze Czerwone» to nowoczesny monolog, niby spowiedź, niby wyznanie, kobiety kochającej i niekochanej, świadomej swojej niedojrzałości i nie pogodzonej ze swoją dojrzałością, hołubiącej swoją niedojrzałość i pogardzającej swoją dojrzałością, chłopięco czystej i wzniosłej i chłopięco fanatycznej w swoim przywiązaniu do wzniosłości, a jednocześnie tak doświadczonej, jak to się zdarza tylko kobietom”.

Z kolei „Łagodne oko błękitu” (1968) to historia Romea i Julii w warunkach obozowych: żołędziowa kawa i cienka zupa, rozmowy sąsiadek z pryczy i plany ucieczki, wszystkie relacje wyostrzone bliskością śmierci. „Jakże więc dziwić się, że mi się wydawało poprzez mój ból głowy, moje oszołomienie, że znowu jakiś głos wywołuje razem nasze numery – przyznawała pisarka. – Moje życie było przecież do tej pory staniem i czekaniem na niekończącym się apelu”.

Pierwsze dwie powieści Romanowiczowej zostały opublikowane w kraju krótko po emigracyjnym pierwszym wydaniu. Wydrukowana w Polsce w 1958 roku „Baśka i Barbara” w ciągu roku doczekała się wznowienia. „Przejście przez Morze Czerwone” cenzorowi wydało się niewinne, ponieważ „autorka bezpośrednio nie podejmuje żadnej problematyki społeczno-politycznej”. Publikując w kraju, Romanowiczowa łamała emigracyjne tabu. Przejęta publikacją fragmentów swojej powieści w „Nowej Kulturze” pisała do Jerzego Stempowskiego: „Jestem bardzo głupio wzruszona na myśl, ile ludzi to przeczytało tam i nie w żadnych wyrywkach przyprawionych morderczym sosem, tylko w całości. Do tej pory, gdy mi się coś lepiej udało, posyłałam odpisy dwóm bliskim osobom, ale to przecież nie to samo. Nie wiem, czy jest to stanowisko ortodoksyjnie emigranckie, ale jestem «Nową Kulturą» bardzo udręczona. Nie myślę też, by treści tych szkiców «zohydziły» emigrację w oczach Kraju. Bardzo bym chciała wiedzieć, co Pan o tym myśli”.

Tymczasem jednak „Łagodne oko błękitu” ukazało się nakładem PAX-u w 1987 roku. „Szklana kula” wychodzi w PIW-ie dopiero dzisiaj. A przecież powieść została tam złożona i opracowana już w 1964 roku. Wówczas jednak dyrektor PIW-u otrzymał polecenie z MSW, by nie wydawać tej ani żadnej innej książki Romanowiczowej. Jak wynika z notatki służbowej tajnego agenta, chodziło o nacisk na właścicieli Libelli, aby zaniechali „dystrybucji wydawnictw antykomunistycznych. Albo trwały ślad Romanowiczowej w literaturze polskiej, albo utrzymanie dotychczasowego profilu Libelli”. Służby wielokrotnie nagabywały Mariaż (taką ksywkę dali Romanowiczom). Ale księgarze pozostali nieugięci. Maszynopis „Szklanej kuli” autorka wysłała jeszcze do Wydawnictwa Literackiego, które również go odrzuciło. Romanowiczom odmawiano także polskiej wizy.

Agenci, którzy odwiedzali księgarnię na Wyspie, podkreślali otwartość i życzliwość gospodarzy, sprzyjające propagowaniu „książek zbójeckich”. Poza pozycjami sprzedawanymi na miejscu Libella wysyła obcojęzyczne publikacje do kraju: „Z każdym rokiem widoczny jest coraz wyższy poziom przesyłanych materiałów, ale przede wszystkim coraz elastyczniejsze i coraz perfidniej dążące do efektywności metody działania”. Jak wywnioskowały służby, Romanowiczowie dbali o pozory politycznej niezależności. Tymczasem, donosili funkcjonariusze, „w kraju i tutaj mamy zebrane 100% dowody, że Romanowicz (i jego placówka) jest jednym z wykonawców dywersji antykrajowej, pozostającej na żołdzie CIA (Kongres Wolności Kultury)”.

Trop był słuszny. Rzeczywiście Romanowiczowie współpracowali z Konstantym Jeleńskim i pomagali w realizacji jego programu dostarczania książek i czasopism za żelazną kurtynę. Pomysł rzucił Jerzy Giedroyc, ale Komitet Europejskiej Współpracy Pisarzy i Wydawców był dziełem Jeleńskiego w ramach Kongresu Wolności Kultury. Bez Jeleńskiego nie byłoby również Galerii Lambert. W 1959 roku Romanowiczowie dokupili niewielki lokal obok Libelli. Planowali wystawiać tam polskich artystów. Za namową Jeleńskiego otworzyli się na świat. Po inauguracyjnej wystawie abstrakcjonisty Tadeusza Dominika swoje wirujące słońca pokazał tam Japończyk Jōsaku Maeda. Na afiszach Galerii pojawiały się nazwiska ze wszystkich stron świata – ważne było nie pochodzenie, lecz młody wiek. Swojemu przełożonemu w Kongresie Wolności Kultury Jeleński z dumą donosił, że Galeria Lambert stała się niezależną polską ambasadą w Paryżu, co na pewno rozjuszy oficjalną placówkę. Andrzej Wat wspominał, że u Romanowiczów spotykały się różne pokolenia polskiej inteligencji: „to był po prostu otwarty dom, miejsce integracji nas tutaj, tego trzonu paryskiego, w sumie skupionego na sobie, łaknącego kontaktu z Krajem”. Z kolei Teresa Pągowska, która wystawiała w Galerii w 1961 roku, była pod wrażeniem wybitnego towarzystwa: „Te niesłychane wrażenia! Iluż niezwykłych ludzi, ile spotkań, które człowieka bogaciły. Byli Czapscy, Kot Jeleński, przyszli oboje Wierzyńscy. Spotkał się ze mną Jean Cassou”. Odbywały się też wieczory autorskie: Miłosza, Herlinga, Czapskiego.

Zofia Romanowiczowa skończyła romanistykę na Sorbonie, specjalizowała się w literaturze prowansalskiej – dla Ossolineum przygotowała nawet antologię prowansalskiej poezji. Współprowadziła księgarnię, organizowała wystawy, redagowała katalogi. Była też matką Baśki-Barbary, która została profesorką geofizyki w Berkeley. Po latach córka wyznała, że umieszczenie jej w powieści pod prawdziwym imieniem było dla niej nieco krępujące. Romanowiczowa ze szczegółami opisuje poród, zachwyca się więzią matki i dziecka, ale także wyraża macierzyńskie lęki. W powieści „Skrytki” sportretowała rodziców, którzy całkowicie poświęcają się wychowaniu niepełnosprawnego synka. Z kolei bohaterka „Ruchomych schodów”, przeżywająca samobójstwo obozowego przyjaciela, odnajduje równowagę, opiekując się wnuczkiem.

„Romanowiczowa urosła nie tylko na wielką damę polskiej literatury, dziś można chyba nazwać ją pierwszą damą, first lady, naszej beletrystyki, nie tylko emigracyjnej” – pisał Józef Wittlin. „Szklana kula” to oniryczna opowieść o kobiecie, z którą narratorka spotkała się tylko przez parę sekund: ich spojrzenia przecięły się, gdy narratorkę wywoziła z Radomia wojskowa ciężarówka, a tamta zostawała, by umrzeć. Jej los zrósł się z historią tamtej, „ten świat […] wydaje mi się czasami mój własny, tak zupełnie własny i mój, jakbym nigdy stamtąd nie była wywieziona, jakbym to ja, a nie Halina, pozostała na ulicy zasypanej śniegiem, w kożuszku, przytupując butami o wysokich, wojennych cholewach”. Szklana kula to bibelot ze sztucznym śniegiem i zatopionym domkiem – magiczna zabawka, którą czasami może wziąć do ręki dziewczynka. Nad tym miniaturowym, doskonałym światem ma pełną kontrolę, wystarczy jednak potrząsnąć kulą i czar pryska. Swojej bohaterce Romanowiczowa przypisała własne wojenne doświadczenie: pierwszej konspiracyjnej przesyłki, którą ojciec powierzył ukochanej córce. Wówczas po raz pierwszy zobaczyła w jego oczach lęk. „Ojciec się bał. Skoro ojcowie się boją, co będzie?”.

Idylliczna część dzieciństwa Haliny, głównej bohaterki „Szklanej kuli”, upływała w wiejskim domu dziadków – z wysokimi pierzynami, zapachami lipy i jabłek zrywanych prosto z drzewa. Ale po śmierci dziadka rodzina straciła majątek, a kiedy na krótko go odzyskała, nie dało się odtworzyć nie tylko wystroju. Zabrakło zaufania, harmonii w gospodarstwie i rodzinie. Niewinnej wsi, stronie matki, zostało przeciwstawione miasto, gdzie ojciec stuka na wysłużonej maszynie do pisania: „To miasto nazywa się Radom. Znam je, było moje, nie muszę chyba tego taić dla jakichś wymogów kompozycji”. To tutaj dziewczynka chodzi na groby, poznaje historie rewolucjonistów, powstańców i bohaterów. Ojciec jest członkiem Związku Byłych Obrońców Ojczyzny, ale dziewczynka nieufnie ogląda hołdy dla poległych. Halina bawi się z czarnowłosą Ryfcią, która odmawia jednak gry w chowanego, ponieważ obawia się „spalenia”. I podkochuje się w Januszu, któremu ojca wywieźli i zabili. Losy swojej bohaterki narratorka kreśli tak, jakby rysowała ołówkiem; poszukując właściwego kształtu, wychodzi od szczegółu, od paznokcia u stopy. Tak, jakby życie drugiego człowieka dało się zatopić w szklanej kuli, do końca pojąć i tym samym uchronić. Ale wpatrywanie się w kulę skazuje na rozczarowanie, bolesne przekłucie ułudy. Dojrzałość to zgoda na świat rozbity i dotkliwy. Przejmująco brzmi obietnica, którą dziewczynka składa w kościele Bernardynów: „Niech mnie boli – powiedziała Halina. Te słowa wyprzedziły jakąkolwiek decyzję, nawet intencję”.

Romanowiczowa pisała napadowo, głównie w paryskich kawiarniach. Stolik musiał być prostokątny, ale nie zależało jej na absolutnej ciszy. Nie przeszkadzała jej nawet szafa grająca ani dyskusje graczy w bule. „W takich prowincjonalnych, familijnych kawiarniach witanym się było z uciechą, rozpoznawanym i po roku, zapytywanym o katar zeszłojesienny”.

„Kochanie, niech pani żałuje – mówiła Romanowiczowa Renacie Gorczyńskiej – gdyby pani przeszła obóz, byłaby pani innym człowiekiem, pod warunkiem, że znalazłaby się pani w dobrym towarzystwie”. W „Szklanej kuli” jak zaklęcia powtarzają się słowa „Przeżyć!”, „Dożyć!”. Romanowiczowa dożyła. W 1993 roku razem z mężem odebrali nagrodę Przyjaźni i Współpracy „Kultury”, a wkrótce również nagrodę PEN Clubu. Rok później pisarka została uhonorowana Kawalerskim Orderem Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej, a w Warszawie zorganizowano wystawę poświęconą Libelli i Galerie Lambert. Zofia Romanowiczowa zmarła w domu spokojnej starości Polskiego Funduszu Humanitarnego w Lailly-en-Val w marcu 2010 roku. Jej mąż odszedł pół roku po niej. „Moja biografia osobista pokrywa się dość ściśle z biografią pracy. To nie znaczy broń boże iżbym pisała wciąż o sobie. Oprócz «Baśki, Barbary», która jest szczerą prawdą, doświadczeniem podanym na gorąco i przez to czasem nienazwanym, wszystkie inne moje książki są tylko echem tego, co przeżyłam i czego dowiedziałam się o przeżyciach innych, echem bardzo przepracowanym i niepodobnym, ale przecież nie wiem, czy dużo osób poza mną może powiedzieć bez przesady i bez przenośni: pisałam, więc żyję”.