JESZCZE NIE W POLSCE:
Kryzys piękna

Anna Arno

Cunningham, który sam mieszka na dolnym Manhattanie, w powieści „By Nightfall” opowiada o życiu współczesnych nowojorskich mieszczan: dobrze ubrani, w gustownie urządzonych apartamentach, martwią się o swoją pracę w obliczu kryzysu

Jeszcze 2 minuty czytania


Peter Harris znalazł się pośrodku ścieżki życia. Niedawno przekroczył czterdziestkę i na pierwszy rzut oka nieźle mu się powodzi – mieszka w lofcie w nowojorskim SoHo i prowadzi galerię sztuki współczesnej w Chelsea. W swoich markowych ciuchach w plebejskiej Lower East Side wygląda na burżuja, ale kiedy wybiera się na lunch do eleganckiej restauracji w północnej części miasta, uważa, żeby nie wystroić się jak nowobogacki. Jego małżeństwo z Rebeką, redaktorką niszowego czasopisma kulturalnego, jest przyjacielskie i raczej udane. Wyobrażając sobie podwójne martini, które Harris wypija po pracy, czytelnik może uznać, że nie warto przejmować się jego kłopotami z istnieniem. Czy to dziwne, że żona się wyłącza, kiedy do niej mówi, praca wymaga kompromisów, a dorosła córka buntuje się i oddala? Sam Peter Harris zdaje sobie sprawę, że „ma niesłychane, cholerne szczęście. Masz problemy, człowieczku? Potraktuj je jak trochę nieudaną przystawkę”. Ale z drugiej strony każdemu może się przytrafić coś podobnego: wytrącający z równowagi epizod, który każe zakwestionować więzi z najbliższymi, karierę i każdy aspekt pracowicie budowanej egzystencji.

Michael Cunningham znany jest w Polsce przede wszystkim jako autor przeniesionych na ekran przez Stephena Daldry’ego „Godzin” (1998), wariacji na temat „Pani Dalloway” Virginii Woolf. Z kolei na patrona opublikowanych w 2005 roku „Wyjątkowych czasów” pisarz wybrał ojca amerykańskich poetów, Walta Whitmana. W wydanej właśnie powieści „By Nightfall”, Cunningham zdecydował się na bardziej tradycyjną formułę. Historia dzieje się we współczesnym Nowym Jorku i jest opowiedziana z punktu widzenia jednego bohatera. Pisarz, który sam mieszka na dolnym Manhattanie, wnikliwie opowiada o życiu współczesnych nowojorskich mieszczan: dobrze ubrani, w gustownie urządzonych apartamentach, martwią się o swoją pracę w obliczu kryzysu. Nie są pewni, czy będzie ich stać na czesne w prestiżowym college’u i podziwiają wille prawdziwych krezusów, ale wiedzą, że w tym mieście można żyć znacznie gorzej. Od Cunninghama dowiemy się, do których restauracji wypada chodzić, jak działa rynek sztuki i co mija się po drodze do rekina Damiena Hirsta w Metropolitan Museum. Cunningham sprawnie zmienia biegi, przetykając wartki nurt opowieści migawkami wewnętrznego monologu. Głodny szczegółów czytelnik połyka powieść, nawet jeśli irytuje go duchowy kryzys uprzywilejowanego nowojorczyka.

Michael Cunningham, „By Nightfall”.
Farrar, Straus and Giroux, New York 2010
Zdarzeniem, które wybija z rytmu Petera Harrisa są odwiedziny szwagra. Zwany przez najbliższych Mizzy (skrót od „Mistake” – pomyłka, błąd), dużo młodszy brat żony jest oczkiem w głowie rodziny. W rozpieszczonym i błyskotliwym chłopcu wszyscy pokładają nadzieję na niezwykłe osiągnięcia. Tymczasem Mizzy porzucił znakomity uniwersytet i wciągnął się w narkotyki. Rozczarowany medytacją, wraca właśnie z Japonii z niejasnym zamiarem zajęcia się sztuką. Pewnego popołudnia przez drzwi kabiny prysznicowej Peter Harris widzi pociągające ciało swojej żony. Ale to nie ona, to Mizzy, brat-Pomyłka. Tak zaczyna się nagła i gwałtowna, niepokojąco erotyczna fascynacja młodym mężczyzną. Ale Cunningham nie opowiada o późnym rozpoznaniu seksualnej tożsamości. Peter Harris odkrywa w sobie raczej potrzebę „czegoś więcej”, doświadczenia czystego piękna, a Mizzy wydaje mu się jego wcieleniem.

Jako marszand, Peter pozostawał wierny kilku artystom – wziętym, ale nie gwiazdom. Nikogo nie reprezentował wyłącznie dla pieniędzy. W swoich moralno-estetycznych wątpliwościach jakby zapomina, że jest handlarzem. Czy powinien przejąć obiecującego rzeźbiarza od zaprzyjaźnionej marszandki, która najpewniej umiera na raka? I czy może zerwać współpracę z młodym-zdolnym, który się nie sprzedaje? W przypływie gniewu, Peter Harris rozcina nożem emballage tego artysty. Ukryte pod spodem płótno okazuje się studencką wprawką. Czyżby Peter przesadzał, domagając się od sztuki olśnienia? Jest staromodny, kiedy w drodze do zatopionego w formalinie „Rekina” Damiena Hirsta zatrzymuje się przed widzianym setki razy Rodinem? Wszak współczesna sztuka operuje brzydotą – bogata klientka odrzuciła instalację złożoną z zatopionych w smole włosów, a w jej zastępstwie Peter instaluje w ogrodzie brązową urnę z wygrawerowanymi obscenami.

Pięknie zbudowany Mizzy przypomina Peterowi „Wiek Brązu” Rodina. Uosabia jego tęsknotę za czymś utraconym. Za młodzieńczym ciałem żony. Za sztuką dawnych wieków. Za zmarłym na AIDS starszym bratem, którego Peter kochał i podziwiał. Za córką, wobec której ma niejasne poczucie winy. Te substytucje niebezpiecznie pachną psychoanalizą. Mizzy staje się zastępczym dzieckiem, kochanką i bratem, skupia w sobie najgłębsze frustracje i marzenia Petera. Co gorsza, sam Harris jest tego świadomy.

Cunningham stworzył bohatera, którego najważniejszą cechą jest skłonność do bezinteresownej refleksji. Jadąc taksówką w korku, Peter zastanawia się, skąd pochodzi kierowca i czy w swoim kraju był lekarzem. Postrzega mimo woli, niezależnie od swoich przeżyć pozostaje wyczulony na to, co dzieje się na zewnątrz. Po druzgoczącej ostatniej rozmowie z Mizzym patrzy na ruchliwą ulicę i mówi sobie: „to świat, tu żyjesz, nawet jeśli jakiś chłopak zrobił z ciebie idiotę”. Ze swoim przymusem obserwacji, Peter Harris zachowuje się jak rasowy pisarz. Bywa jakby nazbyt świadomy, kiedy sięgając po literackie przykłady analizuje najdrobniejsze poruszenia swoich wstydliwych uczuć:  „Może w końcu to nie cnoty innych łamią nam serce, może chodzi raczej o nieomal nieznośnie dotkliwe rozpoznanie, kiedy zauważamy to, co w nich najbardziej podłe, ich nieszczęście, łakomstwo i głupotę. Oczywiście konieczne są też cnoty – przynajmniej niektóre – ale Emma Bovary, Anna Karenina czy Raskolnikow nie interesują nas dlatego, że są dobrzy. Interesują nas dlatego, że nie zasługują na podziw, że są nami i ponieważ wielcy pisarze im to wybaczyli”.

W jednym z wywiadów Michael Cunningham powiedział, że powieść pozostaje najbardziej skutecznym sposobem przekazania czytelnikowi, co to znaczy być kimś innym. I rzeczywiście – wszedł tak głęboko w postać Petera Harrisa, że jego samowiedza i zdolność do krytycznej autoanalizy stają się nawet nieco irytujące. Drażnią także powtarzające się co krok literackie porównania: wędrując po nocnym Nowym Jorku, Peter przypomina nam i sobie, że nie jest Leopoldem Bloomem, a gdzie indziej  stwierdza oczywistość: „to moje życie, nie Śmierć w Cholernej Wenecji”. Mizzy symbolizuje możliwość odważniejszego, niekonwencjonalnego życia. Ale ta iskra okaże się iluzją, a Harris poczuje się żenująco oszukany. Dojdzie do wniosku, że jego życiowy błąd nie wynikał z namiętności, lecz z zaniedbania, niezdolności do wyobrażania sobie życia innych. To ciężki zarzut i co ciekawe, nie można go postawić samemu Michaelowi Cunninghamowi. Wszak praca powieściopisarza polega przede wszystkim na wchodzeniu w cudzą skórę.

Sceptycznego czytelnika nie przekonają zapewne duchowe męki Petera Harrisa, który nad ranem wódką popija pigułki nasenne i marzy o objawieniu piękna. Patosem trącą jego refleksje o porannej, zmęczonej urodzie Rebeki, w której dostrzega coś „głęboko, przejmująco ludzkiego, źródło i przeciwieństwo sztuki”. Nazbyt nachalne wydadzą się literackie aluzje i tylko lekko zawoalowane reinterpretacje – jak choćby finałowa rozmowa małżonków w śnieżny wieczór nawiązująca do noweli „Umarli” Joyce’a. Jednak soczystość szczegółów i hojność autora wobec swojego zaplątanego w retoryczne pytania bohatera nie pozwala przedwcześnie odłożyć tej książki.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.