Wyjechać
w dwadzieścia minut

Anna Arno

Andrzej Stasiuk najchętniej jeździ tam, gdzie śmierdzi i błoto. Dlaczego nie podoba mu się w Polsce? Może na własny kraj nie da się patrzeć z kontemplacyjną obojętnością

Jeszcze 2 minuty czytania


Andrzej Stasiuk zdążył przyzwyczaić czytelników do kierunku swoich wypraw „prawie zawsze na południe, by w dwadzieścia minut zostawić ten kraj”. Jeździ na Słowację, Węgry, do Rumunii, Albanii, byłej Jugosławii. Najchętniej jeździ tam, gdzie śmierdzi i błoto. Czy pisarz ma się z tego tłumaczyć? Jedni znajdują inspirację w salonie pani de Guermantes, inni w wiosce, gdzie grzęzną koła. Nie o miejsce przecież chodzi, lecz o przejmującą opowieść. A jeśli także miejsce nie pozostaje bez znaczenia? Jeśli gdzieś w okolicy nadmorskiej miejscowości Ulcinj skacowanego i zmęczonego upałem narratora dopada „poczucie, że od wielu lat po prostu błąkam się po świecie bez żadnego planu i pomysłu”?

Jak przystało na zapalonego podróżnika, Stasiuka cieszą same nazwy miejscowości, gdzie kiedyś bywał: słowiański Travnik, Jajca, Djakovica, ale także magiczne Bajram Curri oraz Kukës czy Fierzë, które wymówić potrafią tylko wtajemniczeni. Pisarza po prostu pociągają takie klimaty: bezczynność, zapach potu, alkoholu, czarnych skór i nażelowanych włosów. Kultura pierwotna, z kobietą w kierpcach i chuście na głowie, uwijającą się w gospodarstwie à la Robinson Crusoe. Stały widok mężczyzn, którzy całują się czule i spędzają całe dnie w gromadzie, na progu knajpy, w wiecznym oczekiwaniu, „Jakby wszystko inne poza nimi samymi było czymś w rodzaju niedopałka albo smarka”. Swoistą kwintesencją Bałkanów stają się ci faceci, przy których pisarz poczuł się niemęski „jak kobieta, albo przynajmniej eunuch”.

Stasiuk jest bystrym obserwatorem, kreśli jaskrawe scenki rodzajowe. W nadmorskim kurorcie Czarnogóry bawią się panny na wysokich obcasach, a obok, na chodniku, śpią żebrzące dzieci. Na zapadłej albańskiej wsi młodzież małpuje gesty z MTV, jedyny ślad nowoczesności w tej archaicznej kulturze. Albańscy ojcowie czule tulą chłopców, a życie córki „nabrało ostatecznego kształtu już w chwili, gdy przyszła na świat”.

Jak przyznaje pisarz, ta opowieść to zbiór szczegółów, które jednak powtarzają się od knajpy do knajpy, od wioski do wioski. Stasiuk lubi powracać i znajdować miejsca niezmienione. Dlatego żałuje, że gdzieś uprzątnęli śmieci albo na dawnym złomowisku wybudowali nowobogackie hotele. Stasiuk Bałkanów nie sądzi; obejmuje je estetycznym spojrzeniem. Fascynuje go bierność, bałagan, powolny rozkład: szczątki mebli wrzucone do fontanny przed Hotelem Grand w czarnogórskim Cetinju albo rdzewiejący w polu wojskowy transporter. Mimo wszystko nie jest jednak przyjemnie, gdy na eleganckiej, klimatyzowanej kwaterze brakuje papieru toaletowego i ręczników.

Ale czy na Bałkany można jechać niewinnie? Nic nie jest niewinne, a Stasiuk pamięta inne oblicze tej „męskiej kultury”. Bałkańskie wojny, które jakby ledwie ostygły kojarzą mu się z obżarstwem i pijaństwem, z wieprzowatymi generałami zarządzającymi rzeź: „Oni wszyscy umarli albo się ukrywali, ale czułem ten zapach w powietrzu. Skarpetki, spocone pachy, tłuszcz i gorzała. Wypalone dziury w obrusach, gdy przysypiali z papierosem. Prawdziwi mężczyźni”. Ironicznie oskarża się: „Wiem, że jestem jak hiena. Przyjechałem już po wszystkim. Przyjechałem na gotowe”. Dręczy go poczucie winy, „jakby tamtym stronom coś się ode mnie należało”. Ale przecież nie jest misjonarzem ani reporterem i przyjeżdża po to, żeby się dziwić i zapisywać.

Andrzej Stasiuk, „Dziennik pisany później”,
fotografie Dariusz Pawelec. Czarne, Wołowiec, 168 stron,
w księgarniach od 20 października 2010
Zdaje sobie sprawę, że w podróży jest obcy, zdradza go wszystko, począwszy od sposobu, w jaki się rozgląda. Wie także, że łatwo go posądzić o snobizm: „możecie sobie uważać, że jeżdżę na safari, że uprawiam «orientalizm». Jeżdżę, ale nikogo nie pouczam. Nie odczuwam żadnej wyższości. Czasami mnie tylko wkurwiają. Tak samo jak Polacy, Niemcy, jak Francuzi, jak bladzi Holendrzy”. To prawda, Stasiuk nie moralizuje, tylko dzieli się obserwacjami z  pociągających go krajów. Jednak jego osobisty brak zainteresowania Zachodem jest wręcz programowy, a przypadkiem spotkani przybysze z tamtych stron wkurzają go nagminnie, jak choćby czekający na przeprawę promową, gadający przez komórkę Francuz.

W końcu, zamiast zostawiać za sobą „ciężki cień ojczyzny”, Stasiuk obraca się w jej stronę. Jak litanię powtarza egzotyczne polskie nazwy: Grochów, Mazowsze, Podlasie. Małkinia i Bełżec. Ma je zawsze w tyle głowy, kiedy już z ulgą mknie przez Słowację i Węgry. Ale choć z nostalgią myśli o rodzimym „wymierającym gatunku” facetów pod budką z papierosami, nie potrafi Polski kontemplować tak jak Bałkanów. Ten kraj wyraźnie go denerwuje: bogoojczyźniany, martyrologiczny, pchający się do żłobu w srebrzystych galeriach handlowych. W krótkich jak salwa zdaniach Stasiuk pieni się na tę Polskę, z jej pamięcią historyczną i stearyną na chodnikach, ze śmierdzącą chińskim plastikiem nowoczesnością. Pisarza, który z sentymentem wspomina bałkański syf, jakoś drażni ojczyzna, pachnąca „kebabem i wymytym kiblem”. Zajadający dwadzieścia gatunków czipsów i planujący wakacje w ciepłych krajach rodacy stali się niebezpiecznie podobni do bladych Holendrów „w praktycznych i niezgrabnych butach na grubej podeszwie”. Stasiuk siecze równo: brzuchatych wczasowiczów w klapkach i gości Media Markt. Jego spojrzenie jest pozbawione tej ironicznej czułości, jaką żywi wobec leniwych, nieodpowiedzialnych Bałkanów. Podoba mu się herezja bogomiłów, ale nie ma sentymentu dla sarmackiego mitu, ani wybaczenia dla rodzimej ksenofobii. Stasiuk najwyraźniej woli oglądać obściskujących się albańskich facetów niż polski matriarchat, z nieletnią boginią Maryją i pogańskimi zastępami świętych. Może na własny kraj nie da się patrzeć z kontemplacyjną obojętnością. Szczególnie gdy ma się silną świadomość, że z tego się właśnie wyrosło.

Pisarz przypomina sobie modły, którym przewodził jego dziadek, podobny wszak do papieża. Pamięta też zrogowaciałe pięty babci i niekończące się modlitewne zawodzenie. Staje w Licheniu i nie potrafi zwyczajnie sobie zakpić z monstrualnego, religijnego kiczu. Jak przyznaje: „trochę wstydliwie przemykałem między ludem, który to wzniósł. Z lekkim poczuciem zdrady patrzyłem na stare kobiety, które oglądały najpiękniejszą rzecz w życiu. W chustkach, w skromnych bucikach na płaskim obcasie, w prawie męskich pantoflach”. „Dziennik pisany później” zamyka litania a zarazem tyrada na ten skundlony, postkolonialny, nieudolnie małpujący Zachód kraj, na zazdrosną, chciwą, wiecznie się skarżącą, pogańską Polskę, z której można wyjechać w dwadzieścia minut.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.