Wieczna studentka Sontag

Anna Arno

Gdyby z dwóch tomów dzienników Sontag spróbować wysnuć jeden rys, przychodzi na myśl łakomstwo. Sontag z nienasyconym apetytem rzucała się na książki, rozmowy i seks

Jeszcze 3 minuty czytania

Była jesień 2003 roku. Księgarnia naprzeciwko New York Public Library pękała w szwach. Bohaterka wieczoru spóźniała się już dwadzieścia minut. Zażenowani organizatorzy tłumaczyli, że pisarka jedzie taksówką i utknęła w korku, ale na pewno dotrze. Kiedy nareszcie się pojawiła, zawstydziłam się swojego wrażenia.

Nie przypominała triumfalnej, dumnej Susan Sontag, którą znałam z fotografii. Ani śladu czarnej grzywy ze srebrnym pasmem. Pokazała się starsza pani, całkiem siwa, blada, w długiej spódnicy (a przecież zwykle nosiła spodnie i płaskie buty). Dopiero głos nie rozczarował, żarliwość, z jaką mówiła o swojej ostatniej książce, „Widok cudzego cierpienia”. Była już chora: zmarła w grudniu 2004 roku. Niedługo potem przeglądałam album Annie Leibowitz, w którym fotografka dokumentowała jej ostatnie dni. Prawie niewidzialna postać przykryta białym prześcieradłem, transportowana do szpitala, umierająca. Zdjęcia, których chyba wolałabym nie widzieć. 

Puszka tuńczyka sprzed czterdziestu lat

Susan Sontag „Odrodzona. Dzienniki,
tom 1. 1947-1963”
. Przeł. Dariusz Żukowski,
Karakter, Kraków, 384 strony,
w księgarniach od 15 września 2012
Ze wspomnień Sigrid Nunez, „Sempre Susan” dowiedziałam się, że spóźnienie tego jesiennego wieczoru nie było wyjątkowe. Sontag uznawała punktualność za formę służalczości.

Po Nowym Jorku poruszała się wyłącznie taksówką. Ledwie wyszła z domu, podnosiła rękę, aby przywołać żółty samochód – był to jedyny moment, kiedy pokazywała się dziura pod pachą w jej ulubionym płaszczu. Zaczęłam od własnego wspomnienia, ponieważ mam przed sobą najbardziej osobiste zapiski Susan Sontag. Pierwszy tom dzienników, „Odrodzona”, obejmujący lata 1947-1963 ukazał się właśnie po polsku, drugi (z zapowiadanych trzech), „As Consciousness is Harnessed to Flesh”, doprowadza nas do 1980 roku.

Publikacja dzienników zawsze wzbudza kontrowersje. W tym wypadku decyzję pośrednio podjęła sama autorka. Sontag sprzedała swoje papiery bibliotece Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, nie nakładając żadnych ograniczeń na ich rozpowszechnianie i publikację. A zatem syn pisarki, David Rieff, który starannie zredagował teksty, wyprzedził tylko innych potencjalnych edytorów. Podkreśla, że „nie jest to książka, którą ona sama by stworzyła, zakładając, że w ogóle postanowiłaby opublikować dzienniki”.

Jak można się domyślać ze wstępu oraz oszczędnych uwag w nawiasach, oszczędzono nam nudy, powtórzeń oraz nazbyt drastycznej erotyki. Nie należy tego żałować: i tak mamy wrażenie, że wchodzimy w cudzy świat, a towarzyszy nam przy tym nie zażenowanie, lecz raczej zniecierpliwienie. Nie obchodzi nas, że czterdzieści lat temu Susan zjadła puszkę tuńczyka, nużą kompilowane przez nią absurdalne zestawienia słówek, trudno też z pełną empatią wciągnąć się w kilometry analiz kolejnych romantycznych porażek.

Ale przecież diariusz nie ma żadnych reguł: wolno żalić się, powtarzać, zamieszczać listy zakupów. Trudno też mieć pretensję, że pisarka rzadko wspomina syna i nie komentuje bieżącej polityki. Jej notatki do esejów, pomysły na powieści są skrótowe, trudne do rozszyfrowania albo zgoła banalne dla postronnych („dotkliwość tworzenia przeszłości” albo „Czy fotografia jest sztuką? Czy tylko bękartem kina?”).

Dwa rodzaje naturalnego wosku

Sontag prowadziła dzienniki od dwunastego roku życia, najwyraźniej wyłącznie dla siebie. Nie udostępniała ich bliskim, ale czasami marzyła, że po kryjomu przeczyta je ukochana (choć rezultat był bolesny, kiedy sama zaglądała do sztambuchów partnerek). Z tych zapisków próżno więc rekonstruować biograficzną narrację. Szczegółów nie dopowiedział także redaktor − nie wiemy, kiedy i jak skończył się dany związek, co działo się w nieraz wielomiesięcznych przerwach pomiędzy zapisami. Te prywatne refleksje z pewnością nie są też miarodajne dla klimatu życia autorki, która gorliwie snuła je w chwilach przygnębienia i zaniedbywała w okresach wewnętrznej harmonii. Dzienniki Sontag trzeba więc czytać z empatią, starając zbliżyć się do pisarki, która wszak fascynowała nie tylko konkretnymi osiągnięciami, ale samym magnetyzmem swojej osobowości.

Gdyby z dwóch tomów dzienników próbować wysnuć jeden charakterystyczny rys, przychodzi na myśl łakomstwo. Sontag z nienasyconym apetytem rzucała się na książki, rozmowy czy seks. Sama zresztą porównywała jedzenie i czytanie. Pragnęła wszystkiego skosztować, wszystko zrozumieć i zapamiętać: najważniejszych malarzy dadaistów, nazwę używanego w japońskiej kuchni wodorostu kobu oraz dwa rodzaje naturalnego wosku. Jej ciągnące się stronicami listy lektur, filmów, miejsc, które warto odwiedzić (znalazła się wśród nich np. Wieliczka), wydają się dziełem pilnej uczennicy albo ambitnej snobki. Była zapewne po trosze jedną i drugą. Jak zaznaczył David Rieff w przedmowie do drugiego tomu, „moja matka, jak sama żarliwie i dumnie wyznawała, przez całe życie pozostawała studentką”.

Susan Sontag „As Consciousness is Harnessed
to Flesh: Journals and Notebooks, 1964–1980”
,
Edited by David Rieff, Farrar, Straus and Giroux, 2012
Jako nastolatka starała się wybić intelektualnie i towarzysko nie pozostawać w tyle. Dlatego przepisywała łacińskie wyrażenia, ale także uczyła się gejowskiego slangu. Ale z tych zwyczajów nie wyrosła jak ze szkolnego mundurka. Podobne listy słów i tytułów prowadziła także w dorosłym życiu. Jakby takie zachłanne zbieractwo wzmacniało poczucie istnienia, dążenie do głębszego, bardziej wyrafinowanego świata. „Dostrzegam wartość, nadaję wartość, wręcz tworzę czy też zapewniam  istnienie” – notowała pisarka w 1967 roku− „stąd mój przymus sporządzania «spisów»”. Wycięcie, zapisanie, choćby w postaci tytułu jest znakiem zainteresowania, a więc intelektualnej pracy, nienasyconego apetytu. Jak konkluduje pisarka: „muszę z zasady + aktywnie zawsze, wszystkim się interesować”. W swoich dziennikach nie notuje więc „ku pamięci”, ale poprzez te zapiski reformuje się i stwarza. Taką funkcję pełnią postanowienia, żeby nauczyć się greki i zacząć zbierać oryginalne ryciny, ale również próby praktycznej samodyscypliny: co drugi wieczór brać prysznic, myć głowę co dziesięć dni i dwa razy w tygodniu pisać do mamy.

Elegie Duinejskie. Natychmiast

Opublikowane zapiski zaczynają się w 1947 roku. Piętnastoletnia Susan buntuje się przeciwko rodzinie i postanawia prowadzić bogate życie umysłowe. Z wyższością wtajemniczonej współczuje swojej banalnej, żałosnej matce i podobnym jej osobom: „ludzie przez swą tchórzliwość wchodzą w jałowe związki czy raczej pozwalają się w nie wciągać, poddając się biernie sile konwencji – jakże obmierzłe, straszne, nędzne życie prowadzą”. Susan nie wpada w to bagno, lecz „zanurza się” w Gidzie, rozpływa nad „Czarodziejską górą”  i postanawia „jak najszybciej” przeczytać „Elegie Duinejskie”.

Wkrótce jednak przyjeżdża na studia do Berkeley, poznaje nieco starszą, odważną i czarującą Harriet Sohmers i przeżywa gwałtowną inicjację. Przyjaciółka wprowadza ją w tajniki lesbijskiej erotyki i barwne życie nocne San Francisco. Szesnastoletnia Susan szybko uczy się odróżniać crosdresserów i gwałtownie zmienia priorytety: „Kochać ciało i dobrze z niego korzystać, to po pierwsze” . Nie może uwierzyć, że jeszcze niedawno była gotowa wtrącić się do więzienia akademii. Z radykalizmem nowicjuszki postanawia: „Wiem teraz, co chcę robić w życiu. Dziś to, co dawniej było mi tak trudno pojąć, jest całkowicie oczywiste! Chcę sypiać z jak największą liczbą osób. (…) – Wszędzie będę wypatrywać przyjemności i będę ją odnajdywać, gdyż ona jest wszędzie! Będę się w pełni angażować … wszystko się liczy!”.

Sontag przeżyła zmysłowe olśnienie, ale nadal skrupulatnie notuje tytuły książek, zachwyca się Bachem i Szostakowiczem. Kilka miesięcy później dostaje się na elitarne studia w Chicago i zaskakuje swój dziennik wieścią, że zaręczyła się z wykładowcą socjologii, Philippem Rieffem. W 1973 roku, długo po ich rozwodzie, w autobiograficznej notatce podsumowała ten związek: „Całe życie szukałam inteligentnego partnera do rozmowy (…). Kiedy miałam siedemnaście lat, poznałam szczupłego, łysiejącego mężczyznę o grubych udach, który gadał i gadał, snobistycznie, erudycyjnie i mówił do mnie «Słodka». Po kilku dniach za niego wyszłam. Rozmawialiśmy przez kolejnych siedem lat”.

O pierwszych latach tego małżeństwa dziennik milczy. Sontag szybko jednak odczuła ciężar tradycyjnego związku. Planuje wręcz poświęcić esej tej opresyjnej społecznej instytucji, „[stworzonej] w celu stępiania uczuć. Jej istotą jest powtarzanie. Najlepsze, co może osiągnąć, to powstanie silnych wzajemnych zależności”. W tym czasie pisarka ma już kilkuletniego syna Davida. Często będzie narzekała, że jego dzieciństwo, podobnie jak jej własne, było dla niej jak więzienny wyrok. Rozwód i wyjazd do Oksfordu a potem do Paryża oddzieliły ją jednak od dziecka, które na stronach dzienników powraca dopiero jako rezolutny czterolatek. Matka jest dumna, kiedy synek obiecuje, że „kiedy tatuś umrze, ożenię się z tobą”. Kiedy indziej podkreśla, że więź z Davidem jest jedyną prostą, pewną formą miłości, która ratuje ją po kolejnych uczuciowych katastrofach. Nawet kiedy syn dorósł, żyli w silnym, symbiotycznym związku.

Fałszywy charakter

Sigrid Nunez „Sempre Susan: A Memoir
of Susan Sontag”
, Atlas, 2011
Te lata przybliżają wspomnienia Sigrid Nunez. Ich autorka, wówczas początkująca pisarka, została asystentką Sontag oraz dziewczyną jej syna. Wkrótce wprowadziła się do ich mieszkania na Manhattanie. Ten okres wspomina jako swoistą Bildungsreise: wspólne podróże, nałogowe chodzenie na koncerty i do kina. Nunez obserwowała także trwający w tym czasie związek z Josifem Brodskim. Zniszczony latami przymusowej pracy i nałogowym paleniem poeta był czarujący, popisywał się w intelektualnych szermierkach, dominował. A Sontag, znana gaduła, przysłuchiwała się z podziwem, w milczeniu.  

Dla Nunez życie w cieniu Susan okazało się na dłuższą metę nie do zniesienia: pisarka wypełniała sobą cały czas i przestrzeń. Wcześnie rano, kiedy dziewczyna usiłowała pracować, Sontag wyciągała ją na pogawędki przy kawie, a w nocy odczuwała nieodpartą potrzebę, aby podzielić się wrażeniami z imprezy. Obserwacje Nunez potwierdzają się w dziennikach. Sontag zdradza, że nie potrafi być sama, nawet, kiedy pisze, nawet na godzinę, w kawiarni. Martwi się, że zbyt pochopnie dzieli się swoimi refleksjami z ludźmi, przez co je spłaszcza, ale kiedy indziej wyjawia, że tylko mówienie i pisanie pozwala jej myśleć. Jej najsilniejszym lękiem jest samotność i opuszczenie. Kiedy indziej przyznaje, że dziennik prowadzi być może dlatego, że nie potrafi mówić do siebie.

Sontag latami poddawała się psychoterapii. Także jej dzienniki sprawiają wrażenie samoleczenia: pisarka zagląda w siebie, analizuje własne skłonności i popędy, miłosne relacje i zaszłości z dzieciństwa. Młoda Susan, w potrzebie doskonalenia swojej osobowości, wynalazła kategorię „X” – potrzebę przypodobania się innym, snobizm i chęć zawłaszczania sobie ludzi. X-em biczowała siebie, ponieważ znajdowała w sobie wiele tego „fałszywego charakteru”. Analizowała również swoje dzieciństwo, aby w nim znaleźć ziarna własnej słabości. Jej ojciec, Jack Rosenblatt był handlarzem futer w Chinach; tam też zmarł na gruźlicę, kiedy Susan miała cztery lata. Nie pamiętała go, ale stworzyła sobie ojcowski mit. Nazwisko nosiła po ojczymie, którego uważała za nudziarza. Z matką łączył ją silny, miłosno-nienawistny związek: „byłam dla niej żelaznym płucem” . Ponoć leżała na kanapie do czwartej po południu, zamroczona lekami i alkoholem, a mała Susan drżała przed jej gniewem i zabiegała o jej skąpe uczucia, „utrzymywała ją przy życiu”. Czy dlatego potem bała się, że nikt jej nie polubi („ale na miejscu ludzi bardzo bym się lubiła”), a w związkach miała tendencję do niemal masochistycznego podporządkowywania się drugiej osobie?

Erudycja zabija powieść

Ale przecież diagnozy Sontag to tylko „grzebanie się w sobie”, a więc psychologiczne fikcje, do których skłonny jest uczuciowo rozkołatany umysł. Tak więc relację z matką Sontag kojarzy ze swoją namiętnością do kobiet, a miałkość rodziny uznaje za powód własnej intelektualnej emancypacji. Uważa, że przyjaźnie z gejami paradoksalnie przywracały jej kobiecość. Dzięki nim mogła rozbudzić w sobie delikatniejszą wrażliwość (objawiającą się choćby w noszeniu pastelowych ubrań), którą odrzucała w buncie przeciwko matce. Takie refleksje to wszak tylko próby uchwycenia, oswojenia splątanych, sprzecznych emocji, rozpisania ich genealogii.

Być może właśnie kompulsywna próba wyjaśniania, wskazywania źródeł oraz bogactwo erudycji obciążały prozatorskie wysiłki Sontag. Latami żałowała, że zbyt wiele czasu marnuje na eseje, zamiast całkowicie poświęcić się fikcji. Jednak jej powieści, może z wyjątkiem „Miłośnika wulkanów” spotkały się raczej z negatywnym przyjęciem. Brodski złośliwie komentował, że nie wszyscy mogą wspiąć się na najwyższe szczyty.

Lektura „Dzienników” Sontag wzbudza jednak przede wszystkim uczucie podziwu dla jej intelektualnej chciwości, intensywnej pracy nad sobą. Nawet romantyczna porażka mogła stać się twórczym impulsem, a lista filmowych tytułów była kolejnym krokiem w łakomym zagarnianiu świata.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.