W wierszu „Paternoster” pisze pani: „jestem kobietą wolną jak cholera”… Czuje się pani kobietą wolną czy wyzwoloną?
Tematem tego wiersza jest moment poczucia całkowitej wolności. Ale jest w tym też pewna ironia, bo nigdy do końca tak nie jest. Zdarzają się chwile, kiedy kobieta czuje się swobodna i uwolniona, ale to nie trwa długo, to właściwie złudzenie. Kobiety zawsze są czymś rozproszone, czują, że jest coś ważniejszego niż one same i ich praca. I zgadzają się na to pokornie: przecież moje dzieci czy mój mąż są ważniejsi. Zawsze jest coś ważniejszego niż potrzeba pisania.
W wierszu „sierpniowy wiatr” wyraża pani zachwyt tym, że najbliższa osoba jest kimś osobnym…
Zrozumienie, że ktoś, kogo się bardzo kocha, jest osobny, niezależny, także bywa rodzajem wyzwolenia.
W pani poezji znajduję również pochwałę trwałych związków, napisała pani nawet „pieśń małżeńską”. Jest pani zwolenniczką tej instytucji?
Gdybym zaczynała życie od nowa, nie wychodziłabym za mąż. Oczywiście żyłabym z bliskimi ludźmi. Kiedy byłam młoda, nie widzieliśmy innych możliwości. Ale w dzisiejszych czasach małżeństwo wydaje mi się coraz mniej potrzebne. Nawet pary, które mają dzieci, coraz rzadziej formalizują związki, ślub po prostu niewiele zmienia.
Otwarcie mówi pani o kobiecej fizyczności: o menstruacji, menopauzie, chorobie. Zapewne nieraz bulwersowało to czytelników?
Kiedy miałam siedemnaście lat, wzięłam udział w lokalnym konkursie poetyckim. Zajęłam pierwsze miejsce. Utwory laureatów zostały opublikowane w szkolnym roczniku. Ludzie byli oburzeni, ponieważ odbierali je jako bardzo otwarte seksualnie. Kiedy dziś do nich wracam, nie mogę się nadziwić, jak to możliwe, że kogoś mogły oburzyć.
Antje Krog
Ur. 1952, poetka z RPA pisząca w języku afrikaans. Od debiutu w 1972 roku pisze poezję prywatyzującą politykę i upubliczniającą intymność. Głośnym echem odbiła się jej książka o pracy sprawozdawczyni posiedzeń Komisji Prawdy i Pojednania (1996–1998). W dorobku ma też powieści, sztuki teatralne, poezję dla dzieci, przekłady z angielskiego, niderlandzkiego oraz języków bantu i koisańskich.
Mówi pani również otwarcie o starzeniu się, również w wymiarze fizycznym.
W moim przedostatnim tomie „Verweerskrif ”(„Zwietrzała apologia”, 2006) znalazła się medytacja o starzejącym się ciele. Na okładce chciałam pokazać ciało w średnim wieku. Zdjęcie przedstawia kobietę, która siedzi tak, że widać zmarszczkę na brzuchu, która pojawia się po ciąży. Ciało jest jeszcze młode, ale na pierwszym planie widać jej zawieszoną rękę: i to jest dłoń starej kobiety. Dochodziły do mnie głosy oburzenia: jak mogę wyjąć taką książkę w pociągu, podarować mojemu ojcu?
Ludzie przyzwyczaili się do idealnych ciał modelek, w dodatku komputerowo skorygowanych?
Ciało, które nie jest bardzo młode, nie wpisuje się w ogólnie przyjęty schemat miłości. Jest oburzające albo całkowicie niewidzialne. Siedziałam kiedyś w kawiarni wieczorem, ludzie wychodzili, aż w końcu barman zawołał zza lady: „Nikogo nie ma, zamykamy”. Pomyślałam, że mnie nie widzi. Jestem dla niego przezroczysta. Podniosłam się i powiedziałam, że ja jednak jestem, nie można powiedzieć, że nikogo tu nie ma. Z tej scenki narodził się wiersz.
O sytuacji społecznej dojrzałych kobiet ostatnio mówi się u nas więcej w związku z prezydentem Francji, który ma znacznie starszą od siebie żonę. W Polsce pewnie nie miałby szans.
Zawsze mnie dziwi, że nawet w krajach, które uważają się za wolne, wyzwolenie bywa pozorne. Kiedy przyjeżdżam do Europy, spotykam się z wyrazami współczucie dla RPA czy też krajów Trzeciego Świata, gdzie kobiety poddaje się na przykład okaleczającym zabiegom. W Europie kobiety są wyemancypowane, zajmują ważne stanowiska, ale zauważyłam, że ledwie zaistnieją w danej dziedzinie, ta dziedzina traci na prestiżu. Na przykład coraz więcej jest kobiet w architekturze. I zaraz odchodzą z niej mężczyźni. Tak się stało z zawodem nauczyciela. Zażarta walka toczy się w literaturze, ponieważ przez tyle wieków był to obszar zdominowany przez mężczyzn. Teraz czytelniczkami są przede wszystkim kobiety. Również kobiety uczą literatury. Ale pisarze to wciąż głównie mężczyźni. Mam nadzieję, że nie odejdą, bo literatura będzie stracona, to oni mają władzę. W trzecim świecie nie studiuje się literatury, bo za nią nie idą pieniądze.
Czy ma pani wrażenie, że tematy kobiecości, przeżywania ciała własnego czy bliskiej osoby z konieczności są związane z polityką? W „jak to powiedzieć” pisze pani o wzruszającej cielesności partnera, który posiwiał i przytył.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać, że w Europie poeci mają więcej swobody. Kiedy tu przyjeżdżam, patrzę, jak żyją moi znajomi autorzy, głównie z Belgii i Holandii: otwarte drzwi w wydawnictwach, rozmaite programy wspierania literatury; temat rasowy nie istnieje… Ale gdyby nie mój kraj, nie wiem, czy w ogóle bym pisała. Tam wszystko jest polityczne: stare, białe ciało jest kwestią polityczną. To zmusza do myślenia, kształtuje poetę, dostarcza materiału. W RPA czuje się jakąś presję, żeby pisać i zmieniać świat, a potem wpada się w depresję, bo to się zupełnie nie liczy. Po prostu nikt już nie czyta, poeci nie mają głosu, nieważne, czy są czarni, czy biali.
Wierzy pani, że literatura może zmieniać świat?
Poezja mogłaby odgrywać większą rolę. Ludzie, którzy nie czytają, bywają okrutni.
To kontrowersyjna teza, znane są przecież historie kulturalnych i oczytanych nazistów…
Nie wiem, czy czytali. Może słuchali muzyki, ale myślę, że nie byli czytelnikami… Gdybym wierzyła, że literatura jest martwa i nie ma znaczenia, sama musiałabym umrzeć. W mojej kulturze, a także w innych kulturach są przecież ważni pisarze.
W 2004 roku kontrowersję wzbudził pani apel, aby pisarze tworzący w afrikaans starali się o publikacje w języku angielskim.
W RPA mamy jedenaście języków urzędowych. Ale prawie nikt nie ma pojęcia, co się pisze w zulu czy sotho. Powinniśmy mieć obsesję przekładu. Tymczasem po prostu liczą się teksty w języku angielskim. Piszą je i czytają elity, ludzie zamożni i biali. Dlatego zaczęłam tłumaczyć własne książki na angielski, tak żeby ukazywały się równolegle z oryginałem. Afrikaans jest pod ogromnym wpływem innych języków, chcę, aby było słychać czarne brzmienie. Marzę, żeby autorzy mogli swobodnie pisać w językach afrykańskich i mieli dostęp do dobrych tłumaczy.
Szerokim echem odbiła się książka „The Country of My Skull” („Kraj mojej czaszki”, 1998). Ten literacki reportaż rejestruje pani przeżycia jako sprawozdawczyni na posiedzeniach Komisji Prawdy i Pojednania w latach 1996-1998. Czy czuła się pani trochę jak Hannah Arendt na procesie Eichmanna?
Wtedy nie czytałam jeszcze Hanny Arendt. Pracowałam w zespole dziennikarzy radiowych, korespondentów z posiedzeń komisji. Składaliśmy sprawozdania we wszystkich południowoafrykańskich językach: to był duży zespół, w większości czarnoskórych dziennikarzy. Poznawaliśmy fakty, do których nie miały dostępu inne agencje. To było niesamowite doświadczenie, trwało dwa i pół roku. Przygotowywaliśmy relacje dla radia, a więc docierały również do słuchaczy niepiśmiennych. Lektura Hanny Arendt po tych przeżyciach była dla mnie przejmująca. Chyba największa różnica polegała na tym, że sprawcy to byli „moi ludzie”, a język, którym wydawano mordercze rozkazy, to był mój język. Mam wrażenie, że Paul Celan czy Hannah Arendt, chociaż mieli kłopot z niemieckim, w tym języku mogli jednak znaleźć dla siebie inną przestrzeń.
Antje Krog, „Ciało ograbione”. Przeł. Jerzy Koch, Wydawnictwo Literackie, 68 stron, w księgarniach od czerwca 2017Czy nasza rozmowa byłaby inna, gdyby toczyła się w afrikaans?
Mówi się nieraz, że oficjalnym językiem RPA jest wypaczony angielski. Wszyscy mówimy złą angielszczyzną. Mamy odrębne słownictwo, różnice w wymowie. I wszystko, co mówimy po angielsku, jest jakby spłaszczone, trochę jałowe. Moja wypowiedź po angielsku nie może być równie subtelna jak w afrikaans.
Pisze pani „nie wierzę w cuda lecz uwolnienie/mojego kraju w pokojowy sposób//było cudem”. Ale zarazem w jednym z esejów martwi się pani, że potraktowanie tego wydarzenia w kategoriach cudu usypia czujność, poniekąd zwalnia z odpowiedzialności.
W pewnym sensie przeżywałam to jako cud, że po tylu latach zaciekłej walki ludzie poszli do urn, rzucali się sobie w objęcia. Ale kiedy postrzega się coś w kategoriach cudu, wydaje się, że można sobie odpuścić. Tymczasem to nie jest proces dokonany. Nie zmieniła się sytuacja gospodarcza kraju. Mamy skorumpowany rząd, który obwinia białych za ich błędy. Zmiana przyjdzie z dołu, kiedy przeleje się czara gniewu. Dawniej wydawało się, że rząd zajmie się problemami. Teraz rząd tylko kradnie. W mniejszych miastach podnoszą się bunty, podpala się domy, zaczyna się mordowanie. Rząd podsyca te nastroje, potwierdza, że ludzie mają prawo być oburzeni, ale zarazem nie ma funduszy na służbę zdrowia, edukacja jest na niższym poziomie niż kiedykolwiek, nie ma pieniędzy na pomoc społeczną. Nic dziwnego, że ludzie są oburzeni.
Czy czasami marzy pani, aby odciąć się od tych politycznych problemów i napisać wiersz na przykład o zimnych śliwkach w lodówce, jak William Carlos Williams?
Czasami przychodzi przesilenie, chciałoby się powiedzieć: mam to gdzieś. A potem, kiedy pomyślę o Europie, zdaję sobie sprawę, że wy jesteście od tego tylko trochę oddaleni, ale czeka was to samo. Za trzydzieści lat imigranci znajdą ładny placyk i rozbiją się na nim obozem. I będą zadawali niewygodne pytania: dlaczego cały bursztyn w Bałtyku czy cała sól należą do tego czy owego? W twojej kulturze moszczą się nowi lokatorzy. Przynoszą nową atmosferę, swoje potrawy. Jak inwazyjna roślina, która dominuje rodzimą. Podważa fundament i powoli do rdzennych mieszkańców zaczyna docierać, że może ten fundament nie jest taki ważny. Może tą przestrzenią uda się podzielić z innymi.
W jednym z pani wierszy wystarczy „zasunąć zamek portmonetki”, a już za plecami wyrasta prosząca dłoń.
U nas na każdym rogu spotyka się głodnych i potrzebujących. Można doraźnie pomóc, ale to niczego nie zmienia. W Europie można o tym nie myśleć, bo udało wam się odsunąć biedotę poza centra miast. Od przyjazdu do Krakowa nie widziałam ani jednego bezdomnego. Ale ubodzy świata nadejdą także tutaj, mogę wam to zagwarantować.
Czy zmaga się pani z poczuciem winy z powodu bycia Afrykanerką, z winą poniekąd wrodzoną, odziedziczoną po przodkach?
Irytują mnie ludzie, którzy przyjeżdżają i mówią: dobrze, że macie poczucie winy. A winę ponoszą nie tylko Afrykanerzy. W Afryce kolonizowali również Francuzi, Belgowie, Brytyjczycy. Wolę mówić o winie białego człowieka, który w Afryce rabował i bardzo wiele zniszczył. To rabowanie i destrukcja wciąż trwają.
Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Festiwalem Literackim im. Czesława Miłosza w Krakowie.