Jakiś czas temu użytkownik Twittera, posługujący się nickiem Alt Right Report, wrzucił do sieci zwyczajne zdjęcie warszawskiego metra, czym rozpętał prawdziwą burzę. Jej epicentrum znajdowało się oczywiście w kraju nad Wisłą, gdzie starły się dwa przeciwstawne fronty: z jednej strony mówiono o Polakach, którzy mają problem z odmiennością, z drugiej fantazjowano o rychłym i wyczekiwanym końcu zdegenerowanego Zachodu oraz zbliżającym się wielkimi krokami odrodzeniu naszej ojczyzny, w której już teraz jest miło: ludzie czytają książki w komunikacji publicznej, w której nie ma tłoku, nikt nie robi pod siebie ani nie wysadza się w powietrze. Co wywołało to kolejne załamanie pogody? Prosty fakt: na zdjęciu znajdują się sami biali. Nie powiem, widziałem w warszawskich podziemnych wagonikach ludzi o innym kolorze skóry, ale do Nowego Jorku nam jeszcze daleko. Jak daleko, pokazuje Piotr Stasik w dokumencie „21 × Nowy Jork”, nakręconym w większości w tamtejszym metrze.
Ten podziemny świat wydaje się nie mieć końca, są tu wszyscy: biznesmeni i bezdomni, malarze i urzędnicy, uczniowie i kulturyści, zakochane pary i samotni wędrowcy, kobiety i mężczyźni, starcy i dzieci, biali, czarni, żółci, zieloni i różowi. Jedni rysują, drudzy podsypiają, trzeci tańczą na rurze, ktoś maluje tipsy, ktoś słucha muzyki, ktoś wygłasza monologi, ktoś zaprasza na wycieczkę do swojej głowy, ktoś kogoś łaskocze. Jedzie wśród nich także Piotr Stasik, który, tak jak każdy w nowojorskim metrze, wydaje się zwyczajnie niewidoczny – nikt nie zwraca na niego najmniejszej uwagi w momencie, gdy filmuje. To jedna z najbardziej zadziwiających cech nowojorskiego metra i najlepsza lekcja, jaką może nam ono dać – nawet największy cudak nie budzi tu ani agresji, ani zdziwienia, nikt spośród całej tej podziemnej menażerii nie musi czuć się tu nieswojo. Jakby samo metro wysyłało komunikat do pasażerów: don't be a stranger!
Wagony są pełne albo puste. Zasyfione albo względnie czyste. Ale zawsze żywe, podobnie zresztą jak perony, zawładnięte przez proroków, wiolonczelistów, iluzjonistów. Narkomanów i wariatów. Stojący za kamerą Stasik próbuje się rozdwoić: równocześnie złapać ślad światła, które pozostawił sunący do przodu skład, i pozostać na zbliżeniu zamyślonej twarzy. Uchwycić jakiś gest i równocześnie zarejestrować to, co znika za oknem wagonu. Jakimś cudem udaje mu się to – złapać nastrój miejsca i nastrój przebywających w nim ludzi. Ich rozdrażnienie, zmęczenie, nudę i radość. Część z nich widzimy tylko przez chwilę, część jest tylko obrazem, któremu czasem towarzyszy głos z offu. Niektórzy ze złapanych przez kamerę dokumentalisty nowojorczyków opowiadają mu swoje historie – to głównie historie o samotności w mieście i potrzebie bliskości. Bezpretensjonalne i intymne, zresztą taki jest cały film.
Stasik wychodzi z autorami tych historii na powierzchnię, podąża za nimi ulicami, gdzie z asfaltu ulatuje para albo gdzie ludzie bawią się przy odkręconym hydrancie. Zagląda do ich mieszkań, do klubów, gdzie spędzają noce i gdzie pracują. Odkrywa dzięki nim Nowy Jork, do którego rzadko mają wstęp turyści – prozaiczny i ekscentryczny, pobudzony i wyposzczony, bawiący się w klubach queerowych i jedzący późną kolację w towarzystwie laptopa. Tworzy rzadko spotykaną w polskim filmie dokumentalnym, świetnie skonstruowaną mozaikę – impresję zrywającą z powielanymi „21 × Nowy Jork”, reż. Piotr Stasik.
Polska 2016, w kinach od 21 lipca 2017
przez większość rodzimych filmowców zasadami. Dwie pierwsze z tych zasad mówią, że w tego rodzaju kinie musi być i konkretny bohater, i konkretny temat. Stasik udowadnia, że niekoniecznie. „21 × Nowy Jork” jest w jakiś sposób filmem otwartym, można sobie spokojnie wyobrazić, że mógłby trwać dłużej niż 70 minut, że mogłoby się w nim pojawić jeszcze więcej postaci i miejsc. Równocześnie ani przez chwilę nie ma się wrażenia, żeby w tym pędzie za nowymi twarzami Stasik gubił tych, których wcześniej znalazł. Kolejne wątki wzorowo, choć nienachalnie, się domykają.
Prowadzi nas przez ten świat młody Azjata, powraca w filmie co chwilę, niczym ten anioł z „Dekalogu” Kieślowskiego, zawsze z iPhone'em i prawie zawsze z kolejną opowieścią o sobie i świecie. W tych opowieściach jest dużo o liczbach, algorytmach, przypadku i niepewnej przyszłości. Te abstrakcyjne wątki próbują oderwać całość od ziemi, ale próba ta jest skazana na niepowodzenie. Futurystycznej refleksji nad miastem przyszłości, zaludnianym przez ludzi, którzy zafiksowali się na poszukiwaniu nowych bodźców, przeszkadza skutecznie samo nowojorskie metro: stare jak świat i ciężkie, na większości przystanków pozbawione tablic informujących o następnym połączeniu, poprzetykane rachitycznymi budkami, gdzie można kupić bilet i zapytać o drogę. To metro jest brudne, pełne szczurów, czynne przez całą dobę, całkiem swojskie. Całkiem rzeczywiste, na pewno bardziej niż to warszawskie.
Najbardziej lubię w nim te momenty, gdy nocą się myje. Podjeżdżają wtedy ekipy sprzątające, nie mają one jednak żadnych elektrycznych wózków ze szczotkami ani innych futurystycznych urządzeń, tylko wielkie szlauchy. Pracownicy wchodzą z nimi pod ziemię i odkręcają wodę. Leją ją obficie na perony i schody, zmywając wszystkie nieczystości w kierunku torów.
Cykl tekstów współfinansowany przez:
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).