Warszawskie łzy
fot. Jarosław Sosiński, mat. prasowe

7 minut czytania

/ Film

Warszawskie łzy

Jakub Socha

W „Hejterze” wszystko widać, tylko że widać aż za bardzo – jak w artykule świetnie piszącego publicysty, który poświęca myślenie dla wyrazistości, wyzbytego podejrzeń wobec swoich wniosków, wierzącego bardziej w siłę perswazji niż zdziwienia

Jeszcze 2 minuty czytania

Płacze żona milionera, właścicielka galerii sztuki, gdzie właśnie wystawia ubrania uchodźców: „Ułożyliśmy je w kształ fali”, mówi. Płacze szefowa nowoczesnej firmy marketingowej, czyli fermy trolli, która niszczy życie zarówno specjalistom od zdrowego odżywiania, jak i politykom – z każdej opcji. Płacze nacjonalista, który chciałby bronić Europy przed Obamą, Stalinem, orkami, emigrantami i lewicą. Płacze niedoszła kuratorka z MoMA, która ostatni rok spędziła na terapii i w szpitalu psychiatrycznym, a przed snem sprawdza obwód talii miarką krawiecką. Płacze wreszcie parweniusz, wyrzucony właśnie z prawa na Uniwersytecie Warszawskim, syn pszczelarza chcący się wkraść w serca tych, którzy mają więcej. Płacz to zresztą nie najlepsze słowo, tu chodzi o łzy. Nikt się w „Sali samobójców. Hejterze” Jana Komasy tymi łzami nie zalewa. To nie kaskada, nie lawina, najczęściej po policzku spływa bez pośpiechu jedna duża łza. Jak na cudownej, kiczowatej figurce Maryi, która rozpacza nad światem. Bohaterowie Komasy rozpaczają bardziej nad sobą. 

Akcja rozgrywa się w mieście stołecznym Warszawie – Warszawa to, ni mniej, ni więcej, współczesne piekło. Karty już dawno zostały rozdane. Biedni studenci żywią się zupkami chińskimi i śpią na metalowych piętrowych łóżkach, na łóżkach są materace przykryte kocami, które pamiętają Mieczysława Rakowskiego. Studenci bawią się na strzelnicy i w barach obitych boazerią. Nic z nich nie będzie – Polska się od nich odwróciła. Bogaci studenci bawią się na Kredytowej, jedzą garściami kryształy, zaraz zaczną studia w Nowym Jorku na wydziale graphic design. Biedacy nie mają na leki, grzeją się przed telewizorem. Bogaci jedzą z czarnych talerzy, organizują recitale muzyki klasycznej we własnych salonach, wspierają polityków. Gdy zasypiają, powtarzają sobie po cichu: „wolność, równość, demokracja”. Boją się tej drugiej Polski, za to starają się być dobrzy dla swoich ukraińskich gosposi, nic nie poradzą, że prowincjusz, który nie umie się ubrać i nie wie, jak się zabrać za krewetki, budzi ich szczery śmiech. Mieszkają w doskonale zachowanych kamienicach we Śródmieściu. Reszta mieszka w ruderach. Żeby wyrwać się z tych najniższych kręgów piekła, przesunąć do góry, muszą zawrzeć pakt z diabłem.

Komasa wraz ze swoim scenarzystą Mateuszem Pacewiczem konstruują świat na kontrastach i uproszczeniach. Panowie nie korzystają z półśrodków, nie rozpatrują nawet istnienia szarej strefy, jakichś pośrednich stanów. W rękach mają strzykawkę z igłą, w strzykawce są sterydy. Widać od razu, że opowiadana przez nich historia rośnie nienaturalnie. W „Hejterze” wszystko musi być wyraziste i duże, czasem nawet aż za bardzo. Gdy w pewnym momencie pojawił się otyły biedny chłopiec z wadą wymowy, predylekcją do broni, gier komputerowych i zarzutami kryminalnymi na koncie, pomyślałem sobie, że to już chyba za dużo. Nie minęło wiele czasu, a okazało się, że chłopiec jest gejem, mieszka z babcią, która w chwilach zdenerwowania wali go otwartą dłonią po twarzy. Mógł oczywiście być jeszcze wnukiem dziadka z Wehrmachtu, mógł jeździć na wózku, mieć niespłacony kredyt we frankach szwajcarskich, tego na całe szczęście mu oszczędzono. Tylko talent Komasy sprawia, że ta postać – zbudowana z bulwarowych prefabrykatów – nie wywraca się na doczepionych jej przez twórców wrotkach. Tak czy inaczej, jest to postać na wrotkach, co nie pozwala traktować jej do końca serio. A tym bardziej stawki, o którą próbuje ona grać. To samo zresztą tyczy się sposobu działania głównego bohatera, Tomka Giemzy, w którego wciela się Maciej Musiałowski. Dostać się na wymarzony szczyt – zrozumiała, powszechna ambicja. Dostać się tam za wszelką cenę – to już zupełnie inna historia.

Giemza to współczesny Zelig, twarz ma z wosku, można ją lepić do woli. Chłopak z tego korzysta. Bez fałszu krzyczy zarówno: „Jebać pedałów”, jak i „Musimy chronić demokrację”. Umie uwieść czterdziestolatka, daje się uwieść pięćdziesięciolatce. Wbija się w świat neofaszystów i świat liberalnych aktywistów. Prze do przodu; kiedy na niego plują, mówi, że zaraz się rozpada; kiedy się z niego śmieją, udaje, że to z kogoś innego. Internet, w którym wiele uchodzi i w którym można pozakładać sobie bez konsekwencji różne maski, jest dla niego idealnym królestwem. Wyżywa się tu, odkuwa finansowo, układa sobie nowe życie. I nagle odlatuje. Wiele miał sposobów, żeby się wykazać i równocześnie utrzeć nosa pogardzającym nim bogaczom, on jednak wybiera ten najbardziej ekstremalny. Normalnie powiedziałoby się: że co? Teraz trochę nie wypada, film rymuje się z zabójstwem prezydenta Gdańska, więc trudniej jest powiedzieć: ejże, czy nie jest to aby zbytnio wymyślone? Niestety, jest!

„Sali samobójców. Hejter”, reż. Jan Komasa„Sala samobójców. Hejter”, reż. Jan Komasa. Polska 2020, W kinach od 6 marca 2020Komasa wybiera drogę na skróty, żeby nami wstrząsnąć. I choć rękę ma, jak to mówili starzy filmowcy, „nabitą warsztatem”: umie prowadzić aktorów, wie, jak w kilku ujęciach ustawić klimat miejsca, w którym w danym momencie rozgrywa się akcja, bez problemu przechodzi od scen grupowych do intymnego portretu, łapie konwencje, płynnie wprowadza kolejnych bohaterów – to trochę nie wiadomo, co też ma nami w tej historii wstrząsnąć, oprócz niezawinionej śmierci. Obraz podzielonego narodu? Destrukcyjnego wpływu internetu na tkankę społeczną? Zaniku wartości? Desperacji, która jest wynikiem wykluczenia? To wszystko w „Hejterze” widać, tylko że widać aż za bardzo – jak w artykule świetnie piszącego publicysty, który poświęca myślenie dla wyrazistości, wyzbytego podejrzeń wobec swoich wniosków, wierzącego bardziej w siłę perswazji niż zdziwienia.

W „Hejterze” elity zbijają kasę, pogardzają ludem. Ci, którzy snują cyniczną gadkę, nie różnią się niczym od tych, którzy mienią się dziećmi Roberta Schumana. Najmłodsze pokolenie – wiadomo, dzieciaki żyją cały czas z nosami w komórkach, w sieci. Są skoncentrowani na sobie. Z jednej strony sojowe latte, patointeligencja, przyjemność. Z drugiej – desperacka potrzeba, by dopchać się do koryta. Wszystko to znamy, wszystko to już nie raz słyszeliśmy. Jeśli spojrzeć na metrykę Komasy, to znajduje się on gdzieś pomiędzy dwiema biorącymi się w „Hejterze” za łby generacjami. Tam gdzie dwójka jego pobocznych bohaterów: piękna i cudowna córka milionerów, która skończyła Harvard, a teraz wróciła do kraju, by otoczyć rodziców, ale także ojczyznę, opieką; i chudzielec w skórze, prawa ręka harpii, u której zaczyna pracować Giemza. Życie upłynęło im w cieniu dorosłych, zaraz zostaną usunięci ze sceny przez młodszych. Gdyby ich zapytać, jak się czują, pewnie powiedzieliby, że nie zdążyli się tak naprawdę wykazać, pozbawiono ich sprawczości. „Hejter” wyrasta z podobnych narzekań: na młodych, na starych, na siłę pieniądza, na internet. To głos patrzącego przez szybę na świat mizantropa, który wszystko już sobie poukładał. W dzień opowiada o upadku obyczajów, po godzinach fantazjuje nad immanentnością zła.