Po zdaniu matury i zaliczeniu I roku studiów zdecydowałem, że w wakacje wyjeżdżam z kumplami popracować do Londynu. Razem z Andrzejem „Luckym” Morzyckim i Wojtasem Paszkiewiczem wsiedliśmy w autokar i po 35 godzinach jazdy wyczołgaliśmy się ledwo żywi na Victoria Station. Był rok 1994, a my zupełnie nie byliśmy przygotowani na to, co nas czeka w zetknięciu z rozgrzaną do czerwoności londyńską rzeczywistością. Pierwszy szok przeżyliśmy zaraz po wyjściu z metra na stacji Elephant & Castle, gdzie mieliśmy zaklepaną jakąś metę na kilka pierwszych dni. Z golfów, vauxhalli i escortów prowadzonych przez gości wyglądających jak kuzyni Boba Marleya wylewały się wprost na nas gęste jak piana od Guinnessa dźwięki drum & bass, two step i jungle, czyli dokładnie tego, czym żyła ówczesna południowo-wschodnia londyńska ulica. Wystarczyło włączyć radio, żeby co wieczór natknąć się na dziesiątki pirackich stacji prowadzonych przez kultowych londyńskich MCs nawijających o tym, co się aktualnie dzieje w mieście, kto i gdzie gra i jakie nowe numery będzie można usłyszeć wieczorem w klubach. Do tego dorzućcie każdy wolny kawałek muru wyklejony od góry do dołu plakatami reklamującymi dziesiątki klubów i imprezy, a zrozumiecie może, jak się wtedy poczuliśmy. Trafiliśmy wprost w oko klubowego cyklonu, który na zawsze zmiótł dawny pubowo-dyskotekowy porządek i jak się potem okazało, miał również zmienić nasze życie. Póki co planowaliśmy jedynie trochę popracować i wracać po wakacjach do domu. Z czasem jednak nasze coraz bardziej entuzjastyczne telefony do Polski i relacje spowodowały, że zaczęły dołączać do nas kolejne osoby i po kilku miesiącach zdecydowaliśmy się na wynajęcie całego domu, a ja udałem się na urlop dziekański.
30 lat polskiego techno – monografia zjawiska
700 stron opowieści o polskim techno, niepublikowane zdjęcia, wypowiedzi 70 współtwórców polskiej sceny techno. To książka, nad którą pracuje Wydawnictwo Krytyki Politycznej. Jej redaktorami są Radosław Tereszczuk, Łukasz Krajewski i Artur Wojtczak, związani z polskim techno od wielu lat.
Antologia łączy perspektywę historyczną z indywidualnym doświadczeniem ważnych postaci polskiej sceny techno zaproszonych do napisania tekstów. Książka opowiada o różnych odmianach tanecznej muzyki elektronicznej takich jak techno, trance, rave, dubstep, hardtek, house, drum’n’bass itd. Prezentuje narodziny i rozwój sceny w Polsce od 1989 roku aż do dzisiaj.
Ze względu na dużą objętość całe wydanie jest poniżej granicy opłacalności. Dlatego prowadzona jest zbiórka crowdfundingowa w serwisie Wspieram.to. Wydanie książki planowane jest na jesień 2020 roku.
Nie pamiętam już dzisiaj, jaki był pierwszy klub, do którego poszliśmy w Londynie. Możliwe, że było to Ministry of Sound, które było wtedy najbardziej znanym superklubem na świecie. Może był to jakiś podejrzany przybytek w Brixton. Nie jest to aż tak istotne, bo i tak naszym drugim domem stał się legendarny Club UK w Wandsworth, gdzie podczas piątkowych imprez pod szyldem Final Frontier można było usłyszeć m.in. Carla Coxa, Danny’ego Ramplinga czy Dave’a Engela, którzy dla nas już wtedy byli niemalże bogami. Club UK był absolutnym zaprzeczeniem dzisiejszego określenia cool – stanowił przedziwną mieszaninę ludzi ze wszystkich warstw społecznych w wieku od 18 do 60 lat, a media określały to miejsce trzema słowami: love, extacy and crime. Doświadczenia tamtych chwil wykraczały daleko poza to, co do tej pory znaliśmy i do czego byliśmy przyzwyczajeni. Łzy szczęścia na parkiecie nie były niczym nadzwyczajnym, a intensywność wrażeń, których doświadczaliśmy w klubach, stała się wkrótce naszym głównym motorem napędowym. Z dzisiejszej perspektywy mogę stwierdzić, że to właśnie tamte chwile na zawsze zmieniły moje podejście do spędzania wolnego czasu i uświadomiły, że „impreza” może być czymś znacznie głębszym i ciekawszym niż tylko banalną rozrywką. Zrozumiałem też, że dla nieostrożnych lub zbyt pewnych siebie łatwo może przerodzić się w koszmar.
Za sprawą fascynacji londyńską sceną klubową nasz wakacyjny wyjazd przedłużył się do ponad półtorarocznego pobytu. W końcu perspektywa relegowania z listy studentów zmusiła mnie do decyzji o powrocie do Polski. Wiedziałem już wtedy, że nie ma dla mnie powrotu do siermiężnych realiów polskich dyskotek czy niedoinwestowanych tancbud z głośnikami z kartonu na wyrost nazywanych klubami. Jeśli doświadczasz na własnej skórze największej rewolucji kulturowej od czasów punk rocka, to jest to bilet w jedną stronę. Nie ma powrotu do tego, co było „przed”. Zawsze już będzie w tobie tęsknota za tym niepowtarzalnym poczuciem jedności i doskonałości.
Nie zastanawiając się długo, postanowiłem z Syfonem, czyli Tomkiem Barudinem, przeznaczyć całą zaoszczędzoną kasę na płyty i jakiś sprzęt do miksowania. Kupiliśmy dwa gramofony, które od biedy mogły się nadawać do nauki (na prawdziwe Technicsy nie było nas wtedy stać), mixer i kilkadziesiąt płyt winylowych, i tak wyposażeni wróciliśmy w połowie 1995 do kraju. Po powrocie okazało się, że Polska nie zmieniła się zbytnio przez ten czas: nadal królowały wódka, amfetamina i zapiekanki, choć tu i ówdzie pojawiały się pierwsze jaskółki zbliżającej się wiosny.
Oczywiście paliliśmy się z Syfonem do grania i każdą wolną chwilę spędzaliśmy na szlifowaniu warsztatu. Muszę przyznać, że nasz entuzjazm był odwrotnie proporcjonalny do umiejętności, co jednak w żaden sposób nas nie zrażało – przeciwnie, jak na prawdziwych artystów przystało, wybraliśmy sobie odpowiednie pseudonimy (ja zostałem „Freshem”, a Syfon „$”), angielskim wzorem założyliśmy agencję produkcyjną pod nazwą „PRO-DJ” i rozpoczęliśmy poszukiwania odpowiedniego miejsca na debiut. Pod koniec roku dogadaliśmy się z Piotrkiem Fotem – właścicielem knajpy Siouxie w sopockich Łazienkach Północnych, i tak oto 2 grudnia 1995 roku zorganizowaliśmy i zagraliśmy naszą pierwszą imprezę jako Djs $ & Fresh. Jak to bywa u progu kariery, nie odbyło się bez pewnych wpadek. Chwilę po tym, jak zaczęliśmy grać, padło klubowe nagłośnienie składające się z dwóch 140-watowych kolumn Altusa. Na szczęście na miejscu był nasz późniejszy dobry znajomy Franki, który profesjonalnie polutował kabelki i impreza mogła trwać dalej. Niesieni weną twórczą, nie zasypialiśmy gruszek w popiele i już w następną sobotę zagraliśmy na imprezie organizowanej przez Andrzeja „Lucky’ego” Morzyckiego w Stacji Pomp, czyli budynku starej przepompowni wody, która obsługiwała nieistniejący już basen miejski mieszczący się na Polance Redłowskiej w Gdyni. Było to niesamowite miejsce o industrialnym klimacie, składające się z wielu poziomów oraz różnej wielkości pomieszczeń, które można było dowolnie aranżować.
Mniej więcej w tym samym czasie nawiązaliśmy współpracę z Jarkiem Tylickim, który miał już wówczas wieloletnie doświadczenie w organizacji koncertów i eventów muzycznych. Pomógł nam w dogadaniu się z człowiekiem, który dzierżawił Stację Pomp od miasta i w ten sposób już w kilka miesięcy po powrocie mieliśmy własny klub! Jedynym ogranicznikiem naszej wolności i kreatywności był niejaki Heniek – stróżujący konserwator rezydujący w budynku przepompowni, który do chwili naszego pojawienia się tam wiódł spokojny i doskonale przewidywalny żywot wiecznego malkontenta, umilając sobie długie samotne wieczory towarzystwem piwa marki Specjal. Muszę ze smutkiem przyznać, że nigdy nie udało nam się zarazić Heńka naszym entuzjazmem. Podejmowaliśmy nawet pewne próby poszerzenia Heńka horyzontów, sugerując różnorakie alternatywy dla Specjala, jednak nie zdołaliśmy osiągnąć na tym polu szczególnych rezultatów i w końcu pogodziliśmy się z faktem, że clubbing być może nigdy nie stanie się sposobem na powszechną szczęśliwość.
Działaliśmy w Stacji Pomp do czerwca 1996 roku, współtworząc z całą naszą ówczesną ekipą przyjaciół pierwszy w historii Gdyni klub z muzyką elektroniczną. Kiedy miejsce zaczęło robić się naprawdę popularne, dzierżawca lokalu – stary komuch z układami – stwierdził, że skoro my możemy organizować „to techno”, to on też może, i tak w ciągu miesiąca po klubie zostało wspomnienie.
[…]
Przy okazji którejś z wizyt w Trójmieście mojego przyjaciela Łukasza, DJ-a Glasse’a, wybraliśmy się na Skwer Kościuszki w Gdyni, gdzie cumują wycieczkowe katamarany, które w tamtym czasie pływały na całodniowe rejsy do rosyjskiego portu wojennego Bałtyjsk. Zaczęliśmy się zastanawiać, czemu nikomu do tej pory nie udało się powtórzyć słynnej imprezy na statku z 1999 roku. Wtedy nagle mnie olśniło i wpadłem na iście szatański pomysł. Cały patent rejsów do Bałtyjska polegał na tym, że bilety były bardzo tanie – kosztowały chyba 10 złotych, a organizatorzy zarabiali na sprzedaży bezcłowego alkoholu, który schodził w hurtowych ilościach zaraz po wypłynięciu poza polskie wody terytorialne. Kiedy dowiedziałem się o śmiesznie niskiej cenie biletów, zapytałem w kasie, kiedy jest najbliższy rejs, na który nie sprzedano jeszcze żadnego biletu, i otrzymałem odpowiedź, że 27 lipca. Nie zastanawiając się długo, zorganizowaliśmy odpowiednią gotówkę i wykupiliśmy wszystkie 400 biletów, informując, że będzie to impreza firmowa z własną muzyką, co w żaden sposób nie wzbudziło podejrzeń pani kasjerki, ewidentnie zadowolonej z tak udanej transakcji. Wieści o kolejnej imprezie na statku rozeszły się lotem błyskawicy i praktycznie po tygodniu mieliśmy sprzedane wszystkie wejściówki. Kapitan statku był nieco zdziwiony, kiedy w dniu imprezy pojawił się przed trapem bus wypełniony sprzętem nagłośnieniowym, ale nie zadawał zbędnych pytań, skoro miała to być impreza firmowa. Gorzej było z gdyńską policją, która swoimi kanałami dowiedziała się o naszych planach i postanowiła je nam maksymalnie skomplikować, zasłaniając się względami bezpieczeństwa. Po kilku interwencjach u komendanta miejskiego uzgodniliśmy, że na pokładzie będzie trzech policjantów po cywilnemu. Zajęli oni miejsce na najwyższym decku statku i na całe szczęście nie przyłożyli się specjalnie do kamuflażu, traktując całą imprezę jako darmową wycieczkę. Największe wrażenie zrobił na wszystkich moment, kiedy wpływaliśmy do portu w Bałtyjsku. Po obu stronach kanału portowego stały setki starych, zezłomowanych okrętów wojennych oraz gigantycznych poduszkowców desantowych. To surrealistyczne zestawienie naszego wesołego stateczku, pełnego kolorowych i szczęśliwych ludzi, z reliktami radzieckiej machiny wojennej było piorunujące i uświadomiło nam, jakie mamy szczęście, żyjąc po właściwej stronie granicy.