Rejwolucja łódzka
fot. z archiwum Marcela Zammenhoffa

Rejwolucja łódzka

Jakub Bożek

1997 rok. Polska scena klubowa kwitnie, a kapitalizm zakończył swoją raczkującą fazę. Trudno o lepszy moment na zorganizowanie masowej imprezy tanecznej. Łódzka Parada Wolności przejmuje wartości kolejnego etapu kapitalizmu: procedury, dbałość o szczegóły organizacyjne, PR, networking

Jeszcze 6 minut czytania

Od 1997 roku na jeden dzień w październiku Łódź zmieniała się w stolicę techno. Piotrkowską, Piłsudskiego i okolice Centralu zapełniały się młodymi ludźmi tańczącymi do głośnej muzyki puszczanej z ciężarówek. Po kilku godzinach tłum maszerował do Hali Sportowej, gdzie zabawa toczyła się dalej.

Pamiętam, że koledzy z podwórka strasznie się tym ekscytowali. Staliśmy przy garażu i rozmawialiśmy o Paradzie: o dziewczynach, kolesiach z odkurzaczami na plecach, narkotykach, oldskulu na kasetach, sposobach na wbicie się do Hali za darmo. Mnie jakoś nigdy to nie kręciło, nie wiem czemu. Chyba słuchałem innej muzyki albo byłem zbyt grzeczny. Pewnie obie te rzeczy naraz. Efekt był taki, że nigdy nie wybrałem się na Paradę i dziś straszliwie mi tego żal.

Ten tekst dedykuję więc sobie sprzed prawie dwudziestu lat (rany!). „Człowieku, jak mogłeś być taki głupi?!”.

Na zdjęciu: Kuba Wandachowicz (później Cool Kids of Death)Na zdjęciu: Kuba Wandachowicz (później Cool Kids of Death), prawdopodobnie 1997 rok, fot. z archiwum Marcela ZammenhoffaKlub New Alcatraz założyli dwaj koledzy z podwórka, Robert Jakubowski i Sławek Żak. Jakubowski urodził się w Liverpoolu, ale jego rodzice przeprowadzili się do Polski, gdy miał dziewięć lat. Okres dojrzewania przypadł mu więc na koniec komunizmu, z jego szarzyzną, brzydotą – dojmującą szczególnie w Łodzi, w której straszyła zapuszczona Piotrkowska, nieremontowana latami, z elewacjami i witrynami kamienic pamiętającymi lata 60. – i nudą. Żak wspomina, że dyskoteki na osiedlu uniwersyteckim trwały do godziny 22., a w klubach studenckich nie sprzedawało się alkoholu. Do tego groził im pobór do wojska… Właściwie trudno się więc dziwić, że pod koniec lat 80. Jakubowski i Żak spakowali manatki i polecieli do Londynu, gdzie z przerwami spędzili kolejne dziesięć lat.

Tu oczywiście otwiera się pole dla pięknej opowieści. Dwaj imigranci zafascynowani brytyjskim rave'em, wracają do kraju i otwierają pierwszy klub z prawdziwego zdarzenia w swoim mieście. W sumie wszystko powinno się zgadzać. Lato 1989 roku wielu młodych Brytyjczyków zapamiętało przecież jako „drugie lato miłości”, pandemonium nielegalnych imprez przy londyńskim Orbitalu nakręcanych ecstasy i muzyką nowego proletariatu. Takie doświadczenie zmienia ludzi, tyle że… Jakubowski i Żak nie brali w nim udziału. „W Anglii w ogóle nie chodziliśmy na rejwy, od czasu do czasu piliśmy piwo w pubach. Jeśli chodzi o kluby byliśmy dziewiczy” – mówi ten ostatni. A New Alcatraz? „Powstał na zasadzie: «Weźmy się i zróbmy klub». Zrobiliśmy go według własnego czuja. Słuchaliśmy trochę techno i rave, ale żebyśmy sami byli wielkimi «imprezowiczami» to nie...”.

Iskrą dla Jakubowskiego i Żaka były początki polskiego kapitalizmu, których doświadczali podczas krótkich wizyt w Łodzi. Żak: „Mimo że w Anglii miałem dobrą pozycję i fajną pracę, wydawało mi się, że w Polsce jest raj na ziemi (śmiech). Wyjechałem w 1988 roku i na początku w ogóle nie tęskniłem, ale gdy później przyjeżdżałem na wakacje czy święta, zawsze zaskakiwało mnie, ile się tu dzieje! Wszyscy moi znajomi mieli jakieś prywatne interesy, zarabiali dużą kasę”. Jakubowski, który na stałe wrócił do Polski w 1989 roku, też się tu odnalazł. Miał firmę typu „import-eksport”, prowadził kilka sklepów odzieżowych. Ich wspomnienia z tego czasu są w technicolorze. Może nie „Beverly Hills 90210”, bardziej „Łódź Złotno 94315”, ale to przecież zawsze coś. „Fajne samochody, weekendowe wypady nad jezioro albo pod namiot” – wspomina Żak. W porównaniu z jego statecznym życiem w Anglii – z pełną wygodą zagwarantowaną przez wysoką pensję i z wakacjami zaplanowanymi rok wprzód – Polska była jak zastrzyk z adrenaliny. I to właśnie w ekscytacji początku lat 90. należy szukać korzeni „łódzkiego techno”. Zresztą ogólnopolskiego pewnie też…

Naturalnie w Łodzi tańczono do elektronicznych brzmień jeszcze zanim Jakubowski natknął się na starą halę fabryczną zakładów przędzalnianych w podwórku przy Piotrkowskiej 138/140, gdzie obecnie znajduje się modny Off. Na początku lat 90. w klubie Szafa, zresztą istniejącym do dziś, Rebus puszczał z kaset techno i gabber (wywodzącą się z krajów Beneluksu ekstremalną odmianę muzyki elektronicznej). Pierwsze imprezy organizowała tam też Amnesia, załoga prezentująca łodzianom „współczesną muzykę rozrywkową z Londynu”. Pisali tak na ulotkach robionych chałupniczo, projektowanych na kompie z drugą wersją Corela. Do Szafy przychodziła niewielka, ale stała publiczność, jakieś 250 osób, w tym sporo punków – i zapewne oddaje to liczebność „sceny” do 1994 roku. Poza Szafą środowisko spotykało się w klubach studenckich, osiedlowych, raz nawet w teatrze lalkowym, ale zawsze były to gościnne występy. W New Alcatraz mogli się poczuć jak u siebie.

Kultura rave a polska sztuka współczesna

Wystawa „140 uderzeń na minutę”, przygotowana na tegoroczny Open’er Festival we współpracy z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, prezentuje związki pomiędzy kulturą rave w latach 90. a sztuką współczesną w Polsce. Tytuł nawiązuje do liczby uderzeń na minutę w klasycznym techno (140 bpm – beats per minute). Wystawa będzie dostępna w dniach 29.06-2.07, w trakcie trwania festiwalu. Kuratorzy: Łukasz Ronduda, Szymon Maliborski. Współpraca kuratorska: Zofia Krawiec

Szczegółowe informacje: opener.pl/pl/Sztuka/Muzeum5

Jakubowski i Żak wyremontowali za własne pieniądze – założony na renowację budżet przekroczyli dwukrotnie. Sprzęt nagłośnieniowy i oświetlenie ściągnęli z Zachodu, a wnętrze wystylizowali na więzienie z… dwupiętrowym barem. Stąd wzięła się zresztą pierwotna nazwa klubu, czyli Alcatraz. „New” dodali, gdy okazało się, że ktoś w Warszawie już wpadł na ten pomysł. Wreszcie po pół roku przygotowań, 11 lutego 1994 roku, otworzyli klub piątkowym „Mega Rave Party”. Reklamowali się krzykliwymi ulotkami i darmowym wjazdem – później bilety kosztowały po 25 tysięcy złotych – który miał nabić im frekwencję. Udało się z nawiązką. Pięciotysięczny tłum czekał w kolejce, żeby wejść, do środka wszedł jakiś tysiąc. Jakubowski i Żak zadzwonili po grupę interwencyjną, bo obawiali się, że przy tylu ludziach coś może się wydarzyć. Stanęło na czternastu ochroniarzach, którzy chyba jednak nie mieli zbyt wiele do roboty; publika o szóstej rano rozeszła się do domów i tyle.

„Pierwsze imprezy w Alcatraz nieźle mnie zszokowały” – wspomina Żak. Przede wszystkim było… spokojnie. W New Alcatraz dniem przeznaczonym na rozróby była sobota, kiedy klub zamieniał się w konwencjonalną dyskotekę z równie konwencjonalną publicznością. (Był to bezpieczny plan biznesowy). W piątki schodzili się inni ludzie – jak w latach 90. nazywano hipsterów? – przyszli pracownicy agencji reklamowych czy mediów, różni kreatywni i dziwacy, no i oczywiście „zwyczajni ludzie z miasta”. Tego dnia przestawali być tacy zwyczajni, zakładali białe rękawiczki, pomarańczowe kombinezony, malowali włosy fluorescencyjną farbą i przyozdabiali się poprzemysłowym śmieciem, a potem tańczyli do brytyjskiej połamanej muzyki klubowej, tej z bardziej populistycznego krańca hardcore continuum (Simon Reynolds nazwał tak wszystkie gatunki wywodzące się z rave'owej eksplozji „lata miłości”). Na pierwszej imprezie grał ją z kaset Kici – kumpel Jakubowskiego i Żaka – ale niemal natychmiast wokół New Alcatraz skonsolidowała się grupa didżejów: Amnesia, DJ Dukee czy DJ Tornado. To dzięki nim Łódź przez długi czas funkcjonowała jako miasto oldskulu, jungle i drum‘n’bassu – w Alcatraz typowe dla reszty Polski niemieckie techno przyjmowało się nienajlepiej.

Trzeci powód szoku to narkotyki. Żak: „Na początku nic o nich nie wiedziałem. Siedziałem przy barze na wyższym poziomie i patrzyłem na tańczących na dole. Myślałem sobie: «Ale super towarzystwo. Cały czas uśmiechnięci, bawią się do rana» (śmiech). Dopiero później się połapałem...”. Atmosfera była luźna, dżointy paliło się przed klubem w asyście policji. (Prawo narkotykowe było wciąż jeszcze bardziej liberalne). Dilerzy też niezbyt się przejmowali sankcjami. W prasie lokalnej pisano na przykład o „starszym facecie przed wejściem, u którego można zawsze było dostać doskonałą amfę”. Kupowali u niego wszyscy, najczęściej studenci. Przed sesją popyt był taki, że czasem brakowało mu towaru. Wpadł, gdy policja zrobiła na niego zasadzkę, a jedną z transakcji uwieczniono na zdjęciach robionych z dachu przeciwległego budynku.

Klub działał z powodzeniem, ale tylko przez dwa lata. Wykończył go… hałas, przeciwko któremu protestowali mieszkańcy okolicznych kamienic. Jakubowski i Żak starali się jak mogli: ekranowali wnętrze, a jako izolacji używali między innymi grubych łach piachu, ale zdało się to na niewiele. Gdy Jakubowski zabierał się z urzędnikami na pomiary liczby decybeli do sąsiadów Alcatraz, hałas wciąż dawał się we znaki. Poza tym kierowano do nich pretensje i żądania innego sortu. Dla przykładu mieszkańcy kamienic wokół Piotrkowskiej 148 chcieli, żeby właściciele Alcatraz zakładali im bramy do podwórek na własny koszt. Ostatecznie w lutym 1996 roku władze miasta wydały decyzję o skróceniu godzin pracy klubu do północy, co było równoznaczne z jego zamknięciem.


Nie było, jak protestować. Po tym wszystkim zrezygnowany Żak wyjechał do Anglii, ale i on i Jakubowski myśleli już o czymś nowym. Dwa lata z klubem sprawiły, że wkręcili się w kulturę taneczną i mieli apetyt na więcej imprez. W ich głowach zaczynało kiełkować coś, co później przyjęło nazwę New Alcatraz Mega Party Organization (NAMPO).

***

Fast forward. NAMPO organizowało DUŻE imprezy. Raz albo dwa razy do roku, w największej dostępnej w Łodzi przestrzeni, czyli Hali Sportowej zlokalizowanej w okolicach kampusu politechniki. Jakubowski: „Na naszych największych imprezach mieściło się po tysiąc ludzi, więc najpierw oglądaliśmy inne hale: Anilanę albo Społem. Ale jak weszliśmy do Hali Sportowej, zakochaliśmy się. Siedzieliśmy na trybunach i marzyliśmy o imprezie. Równie mocno baliśmy się porażki”. Nie musieli. Dzięki londyńskim kontaktom Żaka – w sklepie płytowym spiknął się ze „śmietanką sceny” oldksulowej, grupą Ratpack, DJ-em Unity i MC Ruffem – na Mega Parties przyjeżdżali popularni artyści przyciągające tysiące rejwerów. (Krótka dygresja. Jestem łodzianinem, więc te składy są dla mnie równie święte, co Marillion dla archetypicznego słuchacza Trójki. Zabawne jest, że ich status na Zachodzie jest w zasadzie podobny. Dla przykładu w wyczerpującej historii brytyjskiego rave'u „Energy Flash” Simon Reynolds ani słowem nie wspomina o Ratpack. Ot, krótki dowód na to, że Łódź była ziemią obiecaną oldskulu). Żak opowiada, że przyjezdni Anglicy byli zszokowani sprawnością organizacyjną NAMPO, szczególnie w porównaniu z typową imprezką w Londynie: „Wybrałem się tam raz na sylwestra: palety, woda na paletach i namioty. Słaby sprzęt, słabe oświetlenie. Patrzyliśmy na to ze zdziwieniem”. Dla porównania na „New Alcatraz Techno Carnaval Party” z lutego 1998 roku muzykę – wśród didżejów między innymi Josh Wink – grano na trzech arenach wyposażonych w obowiązkowe skanery, stroboskopy i lasery. Z dodatkowych atrakcji: stoisko z playstation, gastronomia, chillout, pokaz mody „Techno Folk‘n’Punkx” urządzony przez ekipę Transmode . Oczywiście pewne rzeczy się nie zmieniają, więc w prasie specjalistycznej („Plastik”) i tak narzekano na organizację.

Rewind. Powrót do Alcatraz. Jednego wieczoru stara znajoma Jakubowskiego i Żaka, Alicja (prowadziła sklep Bla Bla, gdzie można było kupić „rejwową odzież” dostarczaną przez studentów ASP i płyty winylowe, które importował Rebus), przedstawiła im Rafała Barana, ówczesnego dyrektora muzycznego lokalnego Radia Manhattan. Rozmawiali o darmowej reklamie, choć obecnie nie pamiętają, czy z powodzeniem. Nawet jeśli wtedy nie wypaliło, znajomość opłaciła się potem, gdy Baran wyjechał do Warszawy, gdzie prowadził własną agencję PR-ową i pracował jako dyrektor marketingu w Sony Music Polska. Na Grochowskiej, gdzie Sony miało swoją siedzibę, pracował też inny łodzianin i bywalec New Alcatraz, Adam Radoń.  Z tych samych kręgów wywodziły się też rzeczniczki prasowe Parady: Katarzyna Nowicka (czyli Novika) i Beata Boratyn.

Łódź-Londyn-Warszawa – na tej osi narodziła się Parada Wolności.

fot. z archiwum Marcelo Zammenhoffafot. z archiwum Marcelo Zammenhoffa

Trudno sobie wyobrazić, żeby Parada mogła wydarzyć się w innym momencie. O ile Alcatraz było dzieckiem początku lat 90. – szalonym pomysłem realizowanym w szalonym czasie – Parada powstawała w kontekście dojrzalszego kapitalizmu i przejęła jego wartości: procedury, dbałość o szczegóły organizacyjne, PR, networking. W gruncie rzeczy 1997 rok był idealny, żeby zorganizować coś dużego. Polska klubowa kwitła, i to nie tylko w Warszawie. Kolejne miejsca powstawały w Sopocie (Sfinks), Szczecinie (Meratronik), Bielsko-Białej (Techno Planet), Zielonej Górze (Technosis), Poznaniu (Fabryka). Zapraszano gwiazdy z Zachodu (w 1998 roku w Spodku wystąpiła gwiazda ostateczna, Prodigy), organizowano imprezy kilkudniowe albo w nieoczywistych miejscach (na przykład w pociągu jadącym z Warszawy na Hel albo w lunaparku). Łatwiej było o dużych sponsorów (hojnością wykazywały się koncerny tytoniowe i producenci alkoholu), sprawą zaczęły się też interesować media. Radio RMF FM nadawało audycję „Technikum Mechanizacji Muzyki”, w Polsacie 2 pojawiły się programy „Techno Live” i „DJ Club”, a w Atomic TV – „MC 2”. Już za momencik zjawisko zawędrowało nawet do pism kobiecych, na początku lat zerowych o „clubbingu” pisało nawet „Elle”.

Baran i Radoń wykorzystali kontakty w Sony do załatwienia finansowania Parady. Nie było to znowu aż tak trudne, bo, jak twierdzi Radoń, „w latach 90. światowe koncerny chętnie wydawały pieniądze na promocję swoich produktów, Sony na przykład miało minidisc czy wieżę dj mix. Promowano te gadżety wśród ludzi najbardziej zainteresowanych, a tak jak dzisiaj każdy chce mieć najnowszy telefon, tak wtedy w modzie było mieć ekstra odtwarzacz muzyki. Na rynku krążyły również olbrzymie budżety przeznaczone na kampanie wizerunkowe; złoty moment dla organizatorów”. Pieniądze były duże, nikt z NAMPO nie dokładał do Parady z własnej kieszeni. Stać ich było nawet na negocjowanie z najpopularniejszymi artystami, którzy przerośli gatunkowe getto muzyki elektronicznej. Radoń wspomina na przykład negocjacje z Fatboy Slimem tuż przed jego występem w Brixton Academy, gdzie ten zmierzył się w udawanym bokserskim pojedynku z inną wielką gwiazdą końca lat 90., Armandem van Heldenem. (Ostatecznie nic z tego nie wyszło, ale może to i lepiej? Big beat naprawdę był okropny).

Nawet gdy Sony pożegnało się już z NAMPO, organizacja nie miała problemów ze znalezieniem kolejnego sponsora, koncern zastąpiły Zakłady Przemysłu Tytoniowego w Radomiu (Spike). Kontrakt obejmował organizację czterech dużych wydarzeń w Polsce o łącznym budżecie w wysokości pół miliona dolarów (wtedy jakieś 2 mln zł).  Zresztą partnerów, większych czy mniejszych, mieli bez liku: browary, producenci ubrań, nawet wytwórca zupek chińskich. Każdy chciał uszczknąć dla siebie coś z Parady, platformy z muzyką były wspierane przez: knajpy, operatorów kablówek, media („GazetęWyborczą”), markety i firmy budowlane, a nawet partie (swoją ciężarówkę podczas pierwszej Parady miała Unia Wolności).

„Przy imprezach w hali pracowały setki ludzi, sprzęt zwoziliśmy tirami, przygotowania zajmowały pół roku, a didżejów bukowało się jeszcze wcześniej” – wspomina Żak. Machina organizacyjna NAMPO działała z niesłychaną sprawnością. Profesjonalizmem przekonali do siebie Marka Czekalskiego, w 1997 roku prezydenta Łodzi, urząd, służby miejskie i policję. Podczas odpraw Radoń dyskutował z funkcjonariuszami plany zabezpieczenia i scenariusze imprezy, a ówczesny rzecznik łódzkiej policji Jarosław Berger odwdzięczał się za to przychylnymi komentarzami publikowanymi w „Dzienniku Łódzkim”. Pisał je w niepowtarzalnym stylu, dla przykładu Paradę z 1998 roku podsumował następująco: „Łomot, pulsacyjna, jednostajna i drażnią­ca wszystkie zmysły muzyka rozbrzmiewa­ła na Piotrkowskiej przez ponad trzy godzi­ny. Nie wszyscy byli zachwyceni. Kilka os­ób manifestowało swoją «wrogość». Większość uśmiechała się – z sympatią albo z polito­waniem. Bo jak nie uśmiechnąć się, widząc śliczne dziewczyny podrygujące w rytm po­zbawionych jakiejkolwiek melodii utworów? Zresztą rytm nikomu nie przeszkadzał. Waż­ne, żeby było czadowo. Co ciekawe, partne­rzy gwiazd tańca techno nie zalewali piwem kompletnego braku umiejętności tanecznych. Dzielnie pląsali obok swoich koleżanek. Wśród ośmiotysięcznego tłumu trudno było zauważyć osoby, które wyraźnie przeholowały z piwem lub czegoś się naćpały”. Choć wychowany na Trójce Berger nie cierpiał techno, doceniał pokojowy przebieg imprezy. Straty, które raportował, faktycznie były minimalne. W 1998 roku „do izby wytrzeźwiej trafiły trzy osoby, tylko jedna odpadła z zabawy już przed dzie­wiątą wieczorem. Kilka osób trafiło na od­trucie do instytutu toksykologii. Prawdopo­dobnie próbowali jednak środków dopingu­jących. Pozostałym do dobrej zabawy wystar­czyła muzyka. […] Policjanci, którzy kierowali ruchem dro­gowym i obserwowali uczestników parady musieli interweniować tylko raz. Młody chło­pak tak się rozochocił, że postanowił swoje refleksje o życiu umieścić na ścianie pała­cu sportowego. Kolegium orzeknie, ile go to będzie kosztowało”. W 2000 roku zatrzymano tylko jedną osobę – za „sześć działek marihuany”, a w hali policja interweniowała tylko raz. Inne gazety nadawały swoim relacjom z Parad tytuły w rodzaju „Techno na spokojnie”.

Przedsięwzięcie rosło z roku na rok. Niech liczby uczestników świadczą o trendzie: 1997 – 8 tys., 1998 – 12 tys., 1999 – 22 tys., 2000 – 35 tys. W ostatnich dwóch latach Parady, 2001 i 2002 roku, wzrost się nie utrzymał, ale i tak gości było zawsze grubo ponad 20 tysięcy.

Choć Paradę organizowała klasa średnia – o „intratnym przedsięwzięciu komercyjnym” pisano nawet w „Pulsie Biznesu” – nie była to wyłącznie impreza klasy średniej. Impreza przyciągała po równi prawników, właścicielki salonów paznokcia i menadżerów dużych firm, jak i osoby, które na wyjazd do Łodzi musiały pracować cały rok. Tak jak dwudziestotrzyletni Tomek ze Szczytnej, małej miejscowości ogarniętej bezrobociem, dorabiający pracami dorywczymi. Albo Michał, który na przyjazd na Paradę zarabiał noszeniem cegieł na budowach. Nie potrzebował fortuny, wystarczyło 300 zł: na podróż, na strój i na kupiony za 45 zł bilet do Hali Sportowej (w przedsprzedaży).  Wszystkich ich łączyła chęć udziału w karnawale. Maciek z Olecka deklarował: „Codziennie nie mogę sobie pozwolić na coś takiego. Jestem nauczycielem w podstawówce. Tutaj czuję się naprawdę wolny. To festiwal to dla i mnie większe święto niż Boże Narodzenie!”.

Również styl był ponad podziałami, bez względu na zarobki wszyscy na Paradzie ubierali się tak samo źle. (No ale to karnawał, więc niech tam…). Do obowiązkowych elementów garderoby należały: peleryny, diable rogi, futerkowe kombinezony, ceratowe narzutki, gwizdki. We wcześniejszych edycjach w trendzie były zaś akcesoria przemysłowe: śruby, rury, nity, okulary spawalnicze, maski gazowe. Niektórzy naprawdę mocno szaleli. Marcin „nosił na głowie pół kilograma gwoździ. Wbił je precyzyjnie w czerwoną pilotkę – pamiątkę po oryginalnej babci. Na plecach dźwigał odkurzacz – prezent od rodziny. Przekazała mu go, gdy przepalił się silnik, a naprawa okazała się zbyt droga. Marcin zmodyfikował odkurzacz. Dorobił szelki, dodał kierunkowskazy od dziecięcego rowerka. Kable zmontował w ten sposób, że wystarczy ramieniem naciskać guzik, a dwa czerwone światełka zaczynają rytmicznie pulsować” – pisała w „Życiu Warszawy” Joanna Tomaszewska.


Parada była wielkim, prawdziwie populistycznym świętem, nie trzeba było być „technomanem”, żeby w niej uczestniczyć. Z drugiej strony ta otwartość skutkowała też pewną… amorficznością – tożsamość Parady w gruncie rzeczy pozostawała niedookreślona, co właściwie mocno upodabnia ją do dzisiejszych dużych festiwali muzycznych. Choć jej muzycznych początków należy szukać w oldskulu granym w New Alcatraz, w kolejnych latach na ciężarówkach i w Hali grało się dosłownie wszystko, co miało bit: od gabberów przez modny big beat do „manieczek”. Z biegiem lat ten „muzyczny lunapark” – według określenia Radonia – miał się tylko rozrastać, między innymi na scenę z muzyką rockową (dla czterdziestolatków) czy flamenco. Parada Wolności nie miała też tego wojowniczego obyczajowego sznytu, co jej berliński pierwowzór. Oczywiście i organizatorzy, i goście byli przychylni osobom nieheteronormatywnym – w Hali co roku odbywały się queerowe pokazy grupy Transmode – ale też jak pisał Radoń w piśmie skierowanym do urzędu miasta w 2007 roku, kiedy podjął kolejną z prób reaktywacji imprezy: „Parada nigdy nie kierowała specjalnego zaproszenia do organizacji homoseksualistów ani nigdy nie pozycjonowała się na grupy młodzieży ekstremalnej”. NAMPO starało się iść szerokim środkiem drogi, co naturalnie jest zrozumiałe w kontekście współpracy z dużymi sponsorami. To z tej konieczności brały się na przykład ulotki „Dragi to syf”, którymi co roku częstowano uczestników. (Artykuły straszące narkotykami publikowano także w „Plastiku”, z tych samych powodów).

To miganie się od tożsamości skończyło się w przewidywalny sposób, etykietkę przyłożył kto inny. W pewnym sensie historia Parady więc jest historią protestów przeciwko niej. Przodowały środowiska prawicowe: Stowarzyszenie „Rodzina Polska”, radni z klubu AWS (Małgorzata Bartyzel). Rozgorączkowane artykuły publikowano w „Naszym Dzienniku”. Oto próbka: „Widok tysięcy młodych ludzi w ekstatycznym uniesieniu, krzyczących , tracących kontrolę nad sobą w huku i morzu kolorowych oparów przywodzi na myśl skojarzenie z piekłem”. Małgorzata Bartyzel, późniejsza posłanka PiS, w „Programie dla kultury” pisała o „kulturze serwującej” (sic!), degradującej dziedzictwo narodowego, czego najlepszym przykładem miała być łódzka impreza, „która nie zasługuje na miano kultury i z pewnością nie powinna być dofinansowana z budżetu publicznego”.

Koniec tej historii jest znany. Gdy prezydentem Łodzi został Jerzy Kropiwnicki, obiecał wyborcom skończyć z Paradą. Zrobił to z powodzeniem, za pomocą środków administracyjnych – odmawiał wydania zgody na organizację Parady, tak długo, aż NAMPO straciło sponsora głównego imprezy. Potem gdy było wiadomo, że już po wszystkim, prezydent zorganizował „referendum” o zerowej mocy prawnej.

I taki był koniec Parady. Rejewerzy ostatni raz przemaszerowali Łodzią w 2002 roku.

fot. z archiwum Marcelona Zammenhoffafot. z archiwum Marcelona Zammenhoffa
fot. z archiwum Marcela Zammenhoffa

Trudno powiedzieć, czy Parada trwałaby dalej, jeśli Łódź miałaby innego prezydenta. W 2002 roku czasy, nie tylko dla łódzkiej imprezy, ale też dla całej sceny tanecznej, były już zupełnie inne. Budżety na kampanie wizerunkowe zrobiły się mniejsze, w życie wszedł zakaz reklamowania produktów tytoniowych i alkoholu, techno traciło masową popularność i wędrowało ku swojej tradycyjnej niszy.

Ekstrapolowanie jest naturalnie bardzo kuszące – jakby nie Kropiwnicki, Parada byłaby największym festiwalem w Polsce! – ale rzadko kiedy zdaje test rzeczywistości. Czas Parady, z pewnością tej w formie z lat 1997-2002, prędzej czy później by przeminął. Na powrót do przeszłości raczej nie ma szans. Szkoda, że straciłem szansę na dobry fun.

Dziękuję Robertowi Jakubowskiemu, Sławkowi Żakowi i Rebusowi za rozmowę, a Adamowi Radoniowi za rozmowę i udostępnienie archiwum Parady.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.