Festiwal optymistów
Mat Schulz, fot. Daniel Nettheim

21 minut czytania

/ Muzyka

Festiwal optymistów

Rozmowa z Matem Schulzem

Przez pierwsze sześć czy siedem lat robiliśmy Unsound czysto wolontariacko. Festiwal organizowaliśmy z pieniędzy zarobionych na korepetycjach z angielskiego. Gdy okazało się, że wszystko utopiliśmy, mój przyjaciel Polak powiedział mi: „Tylko dwóch obcokrajowców mogłoby się zdecydować na coś takiego!”

Jeszcze 5 minut czytania

JAKUB BOŻEK: Czy Unsound ma dom?
MAT SCHULZ: Jest w Krakowie, ale jest ruchomy. Nie mówię tego, by się chwalić, ale nie sądzę, żeby ktokolwiek poza nami organizował wydarzenia w takich miejscach, jak: Adelajda, Duszanbe, Władywostok, Nowy Jork, Kraków. To nietypowa i unikalna kombinacja. Chcemy, by nasz festiwal mógł zostać urządzony gdziekolwiek, a robimy to dlatego, że postrzegamy świat pozytywnie, jako sieć miejsc powiązanych ze sobą w nieoczywisty sposób. Pewnie brzmi to po hipisowsku, ale co zrobić? Łatwo jest być pesymistą, gdy sytuacja międzynarodowa nie nastraja dobrze.

Unsound jako festiwal optymistów? To jest dopiero nieoczekiwane! Zawsze kojarzyłem was wręcz odwrotnie. Dominującym kolorem Unsoundu jest przecież czerń: w ubiorze, w identyfikacji, wreszcie w brzmieniach. Zawsze myślałem, że jesteście gotami!
Mam wrażenie, że to zaczęło się od 2010 roku, kiedy urządziliśmy edycję z tytułem „Horror”, z mrocznym klimatem nawiązującym do horroru. Ściągnęliśmy między innymi Alana Howartha, współkompozytora wielu ścieżek dźwiękowych do filmów Johna Carpentera, którego zresztą próbowaliśmy wtedy zaprosić. Odmówił nam, ale znalazłem wideo Alana występującego na jakimś zjeździe miłośników horrorów dla... dziesięciu osób! Za dekoracje robiło kilka wydrążonych dyń. Pomyślałem, że równie dobrze może przyjechać też do Krakowa.

W każdym razie trafiliśmy w czas, może nawet nieco go wyprzedziliśmy, bo niedługo potem ciemność przeniknęła muzykę eksperymentalną i klubową na dobre. Teraz fakt, że techno jest zgrzytliwe, mroczne, industrialne, to już zasada. Jednak nie da się zbudować festiwalu w oparciu tylko o taką muzykę, a nawet jeśli się da, to nie jest to bardzo interesujące.

Nawet wcześniej mrok dominował. Pamiętam, jak podczas edycji w 2008 lub 2009 roku Ben Frost występował w kościele św. Katarzyny. Zakapturzony postawny facet z gitarą odpala sample z wyciem wilków, poczułem się jak bohater „Diablo”. Ale wróćmy może do tego optymizmu, o którym wspomniałeś, bo on w gruncie rzeczy wyraża się jakoś w temacie przewodnim tegorocznej edycji. Słowo dislocation nawiązuje bowiem do wymuszonych wojną i biedą migracji, kwestii uchodźctwa i wielkiej polityki międzynarodowej, na przykład w postaci Brexitu. Zareagowałeś na niego najpierw tekstem dla „The Wire”, a potem zmianą programu festiwalu.
Faktycznie trudno ich porównywać z Syryjczykami, ale równocześnie niegłosujący za Brexitem zostali postawieni w tej sytuacji wbrew własnej decyzji. Zresztą dotyczy to także części głosujących za, bo mam wrażenie, że nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, co oznacza wyjście Wielkiej Brytanii z UE. Trudno jest przewidzieć konsekwencje tego, co robimy; na przykład dopiero w retrospektywie widać, że zamach na Franciszka Józefa doprowadził do wybuchu I wojny światowej.  Teraz też mamy do czynienia z podobną sytuacją: wiele splatających się czynników, nastrojów, wydarzeń może doprowadzić do niespodziewanych rezultatów. Z Brexitem jest podobnie. Bez względu na rezultaty, to niesamowite, jak bardzo jest on autodestrukcyjny.

Wróćmy jednak do waszej reakcji.
Co czwarty nasz gość pochodzi z Wielkiej Brytanii, zawsze mieliśmy też mnóstwo artystów stamtąd. Na początku mieliśmy wprawdzie inny pomysł na ogranie tematu „Dislocation”, ale trudno było udawać, że Brexit się nie wydarzył.

No to mamy jedną stronę medalu „Dislocation”. Na rewersie odnajduję również sam festiwal, który chociaż mocno zakorzeniony w Krakowie, może się wydarzyć niemal wszędzie. To taki utopijny, ponadgraniczny potencjał kultury trochę w opozycji do „kultury narodowej”. W jaki sposób ta wizja przełożyła się na tegoroczny Unsound?
Po pierwsze, szukaliśmy artystów z mniej standardowych – powiedzmy – krajów. Po drugie, zabraliśmy festiwal w raczej nieoczywiste dla niego rejony, chociażby do Kirgistanu czy Tadżykistanu. Zresztą nawet w ramach tych państw chcieliśmy zboczyć ze szlaku i wyjść poza ich stolice, stąd też w Gruzji wybraliśmy Batumi, a nie Tbilisi. Czymś co łączy te wszystkie miejsca jest jakaś... peryferyjność. Zresztą pierwsza nazwa dla naszego projektu brzmiała „Unsound Periphery East”, ale nie przepadałem za nią, bo nie podoba mi się podział na centrum i peryferia. 

Czemu?
Dużo bardziej ciekawi mnie zaburzenie tego podziału. Sam pochodzę z Wagga Wagga, małego miasta w Australii, żyję w Krakowie, a od czasu do czasu organizujemy Unsound w Nowym Jorku... z Polski! Więc może nazywanie tej edycji „Unsound Periphery East” nie ma dużego sensu?

Zawsze traktowałem słowo „peryferie” raczej w kategoriach opisowych. Pewnie dlatego, że jestem z Łodzi, która w Polsce też ma taki status, z czym – jak się zdaje – trudno się kłócić. Nigdy nie miało charakteru wartościującego, określało po prostu stan rzeczy.
Ale jednak jest trochę ocenne i z pewnością waży na perspektywach kraju określonego taką etykietą. Weźmy chociażby sytuację muzyków z Polski, której zresztą nie uważam za kraj peryferyjny, choć z perspektywy Wielkiej Brytanii czy Stanów może się tak wydawać. W każdym razie muzyk z Polski ma mniejsze szanse na zrobienie międzynarodowej kariery niż Niemiec, Amerykanin czy Brytyjczyk, a wszystko przez miejsce pochodzenia. Z drugiej strony peryferyjność może być też pozytywna.

W jaki sposób?

Unsound: Dislocation startuje 16 października

Jak co roku krakowski Unsound ma swój motyw przewodni. Tym razem jest to „Dislocation” – przemieszczenie.

Kuratorzy festiwalu piszą: „Po pierwsze, interesuje nas długie i prowokacyjne napięcie między centrum a peryferiami, które często napędza rozwój kultury. (…) W programie znajduje się również dużo projektów ponadgranicznych. Niektóre z nich powiązane są z wydarzeniami Unsound Dislocation w Biszkeku w Kirgistanie, Duszanbe w Tadżykistanie i Władywostoku w Rosji, gdzie były rozwijane i miały swoje premiery. (…) Niektórych odczytań słowa dislocation się nie spodziewaliśmy – idea Brexitu jeszcze kilka miesięcy temu wydawała się niemożliwą. Odpowiedzieliśmy na swój sposób, wiele wydarzeń poświęcając artystom brytyjskim, zamawiając od nich specjalne projekty i premiery, podkreślając silny związek między Polską a Wyspami, zarówno jeśli chodzi o artystów, jak i publiczność”.

Czas: 16–23 października
Miejsce: Kraków, różne miejsca
www.unsound.pl/dislocation/events

Czasami coś, co wydarza się na peryferiach, nie mogłoby się wydarzyć w centrum. Dlatego też szczególnie tę edycję festiwalu traktujemy jako serię wydarzeń i projektów specjalnych, zderzeń tradycji i kultur. I tak w Biszkeku Moritz von Oswald zagrał z kirgiskim zespołem Ordo Sakhna, w Duszanbe – Stara Rzeka i Samo. Helm na edycji we Władywostoku wystąpi [rozmowa odbyła się 31 sierpnia 2016] z Embassy for the Displaced, duetem greckiego architekta Stefanosa Levidisa i aktorki Sofii Georgovassili, oraz rosyjskim Moa Pillar. Helm podróżował koleją transsyberyjską i pod jej wrażeniem napisał, że koniecznie chce coś z tym zrobić.

Surrealistyczna podróż.
Ja byłem tylko na ostatniej stacji – we Władywostoku. Gdy przygotowywałem program na Unsound Władywostok i Kraków, Helm napisał do mnie mejla z podróży. Później, gdy zobaczyłem film „Embassy for the Displaced” przysłany w odpowiedzi na nasz apel – film z wykorzystaniem technik trójwymiarowych z Lesbos nakręcony w szczycie kryzysu uchodźczego – wiedziałem, że warto ich ze sobą sparować.

Kolejny projekt z brytyjskim wydźwiękiem przygotował Felicita. Z drugiej strony to też projekt bardzo polski...
... 
bo bierze w nim udział Zespół Pieśni i Tańca „Śląsk”.

Bardzo ryzykownie. Opis jest mocno konsternujący.
Gdy jeszcze był dzieckiem, sam chodził na zajęcia z tańca ludowego w Londynie, ma to więc charakter biograficzny. Ale przyznaję, że jest to dość szalony pomysł, na który nigdy bym sam nie wpadł. (śmiech)

Z drugiej strony może ma to ręce i nogi? Felicita jest częścią PC Music, kolektywu znanego z przeestetyzowanego podejścia do popu, cukierkowatości, sztucznych brzmień. Podobną wyidealizowaną wizję muzyki ludowej przedstawiały właśnie Zespoły Pieśni i Tańca... Co ciekawe, dzisiejsza scena muzyki ludowej nie darzy raczej „Mazowsza” czy „Śląska” szacunkiem, trochę ze względu na uwikłanie PRL-owskie, trochę ze względu na cepeliadę.
Dwa lata temu przyjechał do nas Lapończyk Ánde Somby śpiewający joik, tradycyjne pieśni ludności saamskiej, o cyklicznej strukturze i adresowane do ludzi, zwierząt, miejsc. Dowiedziałem się o nim od Chrisa Watsona, który nie mógł się go nachwalić. Natomiast moi znajomi z Norwegii stwierdzili, że to straszny kicz. Pewnie zareagowałbym tak samo, gdyby ktoś chciał tutaj przedstawiać muzykę aborygenów australijskich grających na didgeridoo. 

Jednak projekt Felicity i Śląska nie mieści się w tych kategoriach – dla nowych produkcji Brytyjczyka zostanie stworzona nowa choreografia odpowiadająca muzyce, choć tancerze korzystać będą z tradycyjnych figur tańców polskich. W tym wypadku istotny jest też kontekst. Felicita to artysta o polskich korzeniach, w swoją twórczość włącza elementy tańca, które zna z dzieciństwa. Choć to zupełnie szalone połączenie, bardzo w nie wierzę. Jest wielka szansa, że zobaczymy coś naprawdę ciekawego i niebanalnego.

Ha! Niechęć do cepelii to jedno, ale wchodzimy tu też na grząski nurt przejmowania różnych tworów kultury przez teoretycznie nieuprawnionych do tego artystów, co po angielsku nosi wdzięczną nazwę cultural appropriation. To pewnie problem tak stary jak kolonializm, ale i bardzo nieoczywisty. Bo czy na przykład taki Walter Spies, który dokonał transkrypcji indonezyjskiego gamelanu na cztery fortepiany, dokonał wrogiego przejęcia tradycji czy po prostu twórczo ją przetworzył? No i oczywiście warto też pamiętać, że dla ludzi z krajów peryferyjnych kultura Zachodu jest równie fascynująca i zmitologizowana co ich kultura dla Zachodu.
Coś podobnego dzieje się w dziedzinie muzyki klubowej, bo często gościmy artystów z „peryferii” przejmujących tradycję klubową. W zeszłym roku mieliśmy tu Nozinję…

fantastyczne to było!
Trudno go nie lubić, prawda? A w tym roku wystąpią u nas ludzie z meksykańskiego kolektywu NAAFI. DJ Lag i performerski duet FAKA są z Południowej Afryki, DJ Katapila z Ghany, Equiknoxx z Jamajki czy Lechuga Zafiro i jego F5 z Urugwaju. Jest wielu niezwykle ciekawych artystów z tych odległych stron, więc czasem jedyną przeszkodą jest logistyka i finanse.

Czy w czasie wschodnich peregrynacji odkryłeś jakieś nowe talenty?
Zdecydowanie dużo się dzieje na scenie klubowej Gruzji, Ukrainy i Rosji – jednak ci artyści są zupełnie nieznani poza swoimi miastami czy krajami. Niestety w tym roku nie udało nam się zaprosić wszystkich ciekawych postaci – czasem kontekst lokalny bywa też jednak zbyt odległy od tego, czym jest Unsound, więc nie do końca mogłoby się to sprawdzić.

Nasz przewodnik po Biszkeku jest muzykiem i nagrywa coś, co sam nazywa „rytmicznym noisem”, spotkałem też kilku didżejów, ale w Kirgistanie scena jako taka nie istnieje. W Ałma Acie kilka osób nagrywa muzykę klubową, ale nie mają chyba jeszcze własnego lokalnego wydawcy specjalizującego się w undergroundowej muzyce klubowej. W Duszanbe, podczas pierwszego dnia mojej wizyty, moi opiekunowie wzięli mnie na spotkanie. Myślałem, że idziemy po prostu porozmawiać z kilkoma osobami, ale w pokoju czekało z dziesięciu DJ-ów, producentów, niektórzy mieli na sobie garnitury, cienkie krawaty. Pytają, czy nazywam się Markus Schulz. Przez kwadrans zastanawiałem się, kto to w ogóle jest (śmiech). W końcu okazało się, że to wielka gwiazda trance’u, opalony facet występujący na wielkich festiwalach dla innych opalonych osób. No i ci faceci z Duszanbe myśleli, że to ten drugi Schulz przyjechał do nich otworzyć im drzwi do kariery. Niektórzy trzymali się tej wizji tak zaciekle, że pełni nadziei dopytywali, czy na pewno nie jestem właśnie tym Schulzem i zapewniali, że nawet go przypominam z wyglądu.

W takim razie jak sobie tam poradziliście?
Nieźle i z przygodami. Na przykład w Biszkeku ktoś nam… wyłączył prąd. W trakcie rekonesansu miejscówek organizator zabrał mnie do restauracji położonej na wzgórzu stojącym nad miastem. Nazywała się „Panorama”. Panorama Bar Biszkek – mieliśmy idealną nazwę nawiązującą do Panoramy w Berlinie i musieliśmy coś tam zrobić. W budynku obok mieszkał facet, który w dzień występu poinformował nas, że musimy skończyć przed północą. W trakcie występu Roberta Lippoka, równo o północy wysiadł prąd. I to nie tylko u nas, ale w całej dzielnicy! Gość włączył zasilanie dla całego wzgórza! 

Dla porównania Unsound w Toronto odbył się w olbrzymiej opuszczonej elektrowni, trzy razy większej niż Tate Modern. Co ciekawe, gdy weszliśmy tam z Unsoundem, przestrzeń po raz pierwszy stała się dostępna dla szerszej publiczności, bo wcześniej nie było tam wstępu. A przecież tę elektrownię widać z wielu punktów w mieście, budynek jest olbrzymi, kominy towarzyszące mu podobnie. Weszliśmy tam dzięki uprzejmości festiwalu Luminato. Nie mam pojęcia, jak udało im się zdobyć wszystkie pozwolenia, gdy pierwszy raz przyszliśmy obejrzeć to miejsce, wszędzie wisiały kable, wszystko zastawione barierkami, zapowiadało się na kompletnie punkowo. Tymczasem w organizację festiwalu włożono mnóstwo pieniędzy, co zresztą nie dziwi, bo żeby odcisnąć piętno na tak rozległej przestrzeni, trzeba mnóstwo środków. W tym roku Luminato odbył się w całości na terenie elektrowni, co musiało kosztować fortunę! Żeby ułatwić dostęp gościom wylewali cementowe ścieżki, zbudowali wielki teatr na potrzeby Rimini Protokoll, a specjalnie dla Unsoundu powstała scena muzyczna, w sterowni zaś otworzono francuską restaurację.

Pięknie. Wróćmy jednak na wschód.
Do Kirgistanu zaprosiliśmy m.in. Monolake’a, Moritza von Oswalda i Helenę Hauff, którzy zagrali w nieczynnej fabryce z widokiem na pasma górskie. Ciekawe, że gdy pytałem potem gości festiwalu, co zapamiętali lub co zrobiło na nich wrażenie, odpowiedzieli, że faceci z Polski dali radę. To było interesujące, bo podeszli do tego bez żadnego przygotowania i uprzedzeń, nie znali Monolake’a, nie znali Oswalda, a przecież w Polsce gdy gra Robert Henke [Monolake – przyp. JB] ustawiają się kolejki! Ten brak hierarchii, słuchanie na zasadzie czystej karty jest możliwe właśnie na peryferiach. W tym sensie organizacja Unsoundu w Biszkeku czy w Duszanbe przypomina mi o korzeniach festiwalu w Krakowie. Tak samo jak wtedy spotykam się z ludźmi, których odbiór muzyki jest bardzo czysty.

Bez uprzedzeń, hierarchii ustanowionej przez krytyków...
Monolake komentował, że występ w Kazachstanie przeniósł go we wczesne lata 90. w Berlinie. Ludzie po prostu tańczyli, pozbawieni wszelkich naleciałości, których my nabraliśmy później.

To bardzo ciekawe! Victor Segalen, francuski etnograf i pisarz, stwierdził kiedyś, że jeśli coś ma być naprawdę egzotyczne, musi być odległe w dwójnasób: w czasie i w dystansie. Inaczej się nie liczy.
Tak. Weźmy taką Gruzję. W Tbilisi masz rozwiniętą scenę klubową, z kilkoma miejscami o świetnym nagłośnieniu, z mnóstwem artystów. Kilkaset kilometrów dalej w Batumi panuje już zupełnie inny klimat. I to faktycznie jest podróż w czasie. Mniej więcej w tym samym momencie, co nasze edycje w Batumi i w Biszkeku, wrzuciliśmy bilety do sprzedaży. Karnety tygodniowe sprzedały się w ciągu pięciu minut, bo szum wokół festiwalu jest naprawdę duży. Tymczasem w Gruzji i w Kazachstanie drżeliśmy o frekwencję (śmiech). Z jednej strony jest to skrajnie interesujące, z drugiej strony jest w tym również element masochistyczny. Ostatecznie jednak ważniejszy jest aspekt misyjny. Urządzenie festiwalu w miejscu, gdzie nie da się usłyszeć takiej muzyki na porządnym nagłośnieniu, gdzie artyści zachodni nie docierają, a lokalni muzycy też nie mają dostępu do dobrej infrastruktury, jest ważne i może wpłynąć na publiczność w stopniu nieporównywalnie większym niż taka sama impreza na Zachodzie.

Czekaj, czy powiedziałeś „masochistyczny”?
Weźmy Duszanbe. Jeśli chce się tam urządzić imprezę, trzeba wziąć pod uwagę kilka lokalnych i dość zaskakujących spraw. Na przykład: towarzyszyła mi tłumaczka, młoda studentka, która gdy robiło się ciemno, musiała wracać do domu. Siedzieliśmy w jakimś muzeum, słuchaliśmy lokalnego zespołu, a ona nagle obwieszcza, że musi już wracać. 

Czemu?
Bo jest kobietą, rzecz jasna! Później też się z tym spotkałem. Gdy rozmawiałem z lokalsami o harmonogramie, pytali mnie o godziny. Odpowiadałem, że jeszcze nie wiem, ale koncerty zaczniemy pewnie w okolicach dziewiętnastej. A oni, że o tej godzinie powinniśmy już kończyć, bo inaczej wiele młodych kobiet nie będzie mogło przyjść na nasze wydarzenie!

Problemy wam niestraszne?
Gdybyśmy działali w inny sposób, pewnie rzucilibyśmy wszystkie siły na festiwal nowojorski, ale zdecydowaliśmy się rozwijać w innym kierunku. Moglibyśmy przecież sprzedać więcej biletów, zrobić większe sceny. Dla nas ważniejsze są jednak: nastrój, osobiste relacje z artystami. Unsound dzisiejszy jest właściwie bardzo w duchu Unsoundu sprzed dziesięciu lat, choć tamten był oczywiście dużo mniejszy.

W takim razie zgodnie z zasadą podróży egzotycznej cofnijmy się w czasie do pierwszych edycji Unsoundu.
Po przeprowadzce do Krakowa uczyłem angielskiego dla pieniędzy, ale przede wszystkim pisałem: powieści i artykuły dla prasy podróżniczej. Miałem kolegę, innego Australijczyka. Marzyło się nam urządzenie małego festiwalu, podobnego do tego urządzonego przez moich przyjaciół w Wagga Wagga, też nazywającego się Unsound. 

Co oznacza Wagga Wagga?
Wagga to kruk po aborygeńsku, a samo miasto to w wolnym tłumaczeniu „miejsce kruków”. Miasto nie jest duże, liczy 60 tysięcy mieszkańców, co jak na miasto leżące w interiorze nie jest złym wynikiem.

Jakie miałeś wrażenie po przeprowadzce do Krakowa?
Pierwszy raz przyjechałem tutaj w 1995 roku. Całe miasto wyglądało zupełnie inaczej, Kazimierz, Stare Miasto – zupełnie nieporównywalne do tych dzisiejszych. Tamta surowa atmosfera mnie ujęła, do tego stopnia, że zdecydowałem się na Kraków zamiast Pragi, gdzie początkowo chciałem mieszkać. Tam było za dużo turystów z Ameryki! Kraków wydawał się odleglejszy geograficznie. W mieście nie działo się też zbyt wiele, więc w końcu postanowiliśmy zorganizować coś sami. Ciężko to szło... Wyrzucono nas na przykład z jednego z klubów. Ochroniarze weszli na scenę, wykopali nas i powiedzieli, żebyśmy nie przychodzili na następny dzień. Takie to były początki...

Dużą mieliście frekwencję?
Na ostatni wieczór bilety kupiło... dziesięć osób. Straciliśmy mnóstwo pieniędzy.

Wszystko było DIY?

Mat Schulz

Australijczyk mieszkający od kilkunastu lat w Krakowie. Od 1991 roku pracuje jako pisarz freelancer. Autor trzech powieści, wydanych na rynku anglosaskim, słuchowiska, sztuki teatralnej oraz scenariuszy do filmów krótkometrażowych.

Od 2003 roku dyrektor artystyczny interdyscyplinarnego festiwalu Unsound, a od 2013 kurator projektów Unsound Productions i Ephemera, serii instalacji łączących dźwięk ze światłem i zapachem. Kolekcjoner pocztówek dźwiękowych.

Z początku sądziliśmy, że znajdziemy sponsora, więc obeszliśmy sporo przedsiębiorstw. Ile razy usłyszeliśmy: „Nie mamy żadnych pieniędzy, ale może nauczycie nas angielskiego?”. Uczyliśmy, a z pieniędzy z korepetycji zrobiliśmy festiwal. Potem, gdy już okazało się, że wszystko utopiliśmy, mój przyjaciel Polak powiedział mi: „Tylko dwóch obcokrajowców mogłoby się zdecydować na coś takiego!”. Wtedy nie wyobrażałem sobie, żebym jeszcze raz mógł wejść w organizowanie festiwalu.

Aż do przyszłego roku.
Jakoś tak wyszło. Instytut Goethego bardzo nam pomógł. Poza tym przez sześć czy siedem lat robiliśmy festiwal czysto wolontariacko. 

Czy piszesz nadal?
Nie tak dużo, jakbym chciał, ale ostatnio udało mi się skończyć książkę. To pamiętnik, trochę o Krakowie, trochę o rodzinie. Każdego roku lecę do Australii, żeby pisać przez kilka miesięcy, więc ten pamiętnik jest rozpięty na osi Kraków – Wagga Wagga. Ale tak naprawdę punktem wyjścia jest to, że kupiłem mieszkanie do remontu na Kazimierzu. To taka antyopowieść, pastisz na pewien specyficzny gatunek literacki: pamiętnik z remontu. Amerykanin kupuje dom we Francji lub we Włoszech, remontuje. Naprawdę dziadowskie książki, ale z jakiegoś powodu ludzie je lubią. Napisałem więc taką historię w krzywym zwierciadle.

Rany, nie miałem pojęcia o tym, że istnieje taki gatunek! Być może dlatego, że w Polsce mało kogo stać na kupno domu w Hiszpanii, żeby się przeprowadzić do niego na emeryturze.
Szkoda, ale przynajmniej nie piszecie takich książek!

Pytanie na koniec. Czy „Dislocation” to w jakimś sensie twoja autobiografia?
Nie czuję się „przemieszczony”, choć przez festiwal ciągle jestem w drodze, no i te kilka miesięcy w Australii. Ale... mam też swoją kotwicę, w postaci komputera. Dopóki mam dostęp do sieci, jestem w domu!


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.