Chiny nie istnieją
Fot. materiały promocyjne

Chiny nie istnieją

Jakub Bożek

„Asiatisch” Fatimy Al Qadiri to koncept album poświęcony marzeniom i obawom Zachodu dotyczącym Chin. W końcu Chiny, które znamy, są wyłącznie fantomem stworzonym przez popkulturę i doniesienia prasowe

Jeszcze 2 minuty czytania

„Yo, MC's better start chattin about what's really happening” – przekonywał Dizzee Rascal w „Brand New Day” z niezapomnianej debiutanckiej płyty „Boy in da Corner”. To ona rozpoczęła jego wspinaczkę do tytułu bodajże jedynej międzynarodowej gwiazdy grime’u, gatunku muzycznego powstałego na gruzach tanecznego UK garage’u. Rascal inteligentnie i wzruszająco snuł typową dla grime’u opowieść rozciągniętą gdzieś między biegunami aspiracji i rezygnacji, tęsknoty za w miarę niewinnym dzieciństwem i pragnieniem ucieczki z miejsca, które go wychowało – londyńskiej dzielnicy Bow. Dla mnie, grzecznego chłopaka uczącego się w dobrym liceum, to, o czym opowiadał – rozboje, pobyty w więzieniu, narkotyki, „ciężarne dziewczyny, którym wydaje się, że kochają bezużytecznych facetów bez planów na przyszłość” – miało wymiar nieco fantastyczny, trochę jak z powieści łotrzykowskiej, trochę jak z filmu Kena Loacha.

Jego narracja była jednocześnie obca i bliska – przemoc, seks, brak perspektyw to w końcu dość uniwersalne problemy młodzieży. Jednak riddim (schemat rytmiczny basu i perkusji), który posłużył mu jako tło do opowieści, był już z zupełnie innego świata. W „Brand New Day” bowiem sama obcość grime’u była spotęgowana wykorzystaniem dziwnego azjatyckiego instrumentarium dającego jedyny w swoim rodzaju orientalistyczno-nostalgiczny efekt.

To było moje pierwsze zetknięcie z sinogrime’em, który, jak pisał Dan Hancox w króciutkiej historii narodzin grime’u, był „zakłóceniem w zazwyczaj stabilnej brzmieniowej geografii tego gatunku”. I tak w innym „sinologicznym” numerze Dizzeego, remiksie „I Luv U”, pojawiają się chińskie instrumenty przypominające cytrę (Hancox obstawia, że jest to guqin albo guzheng), a melodia zamykającej album „Boy in Da Corner” piosenki „Do It!”  układa się w tradycyjną dla chińskiej muzyki pentatonikę, pięciotonową skalę muzyczną. Brzmieniami Dalekiego Wschodu inspirowali się też inni grime’owi producenci: osławiony Wiley, który wraz z zapomnianym już kompletnie Dannym Weedem nagrał „Blue Rizzla”. Albo Jammer, spod ręki którego wyszło chyba najwięcej sinogrime’u. Najlepszym krótkim wstępem do gatunku jest zaś minimiks szefa wytwórni Hyperdub, Steve’a Goodmana znanego jako Kode9, który zresztą nadał gatunkowi jego zgrabną nazwę. 

Skąd u londyńskich chłopaków nagła fascynacja Dalekim Wschodem? Odpowiedź częściowo jest dość prozaiczna. Azjatycko zabarwione melodie mogły wychodzić grime’owym producentom dość mimowolnie. Ci muzyczni amatorzy dosyć często ograniczali się do dźwięków cis, dis, fis, gis i B, czyli do czarnych klawiszy tworzących właśnie „wschodnią” skalę pentatoniczną. Ale sinogrime nie wziął się tylko z entuzjastycznego dyletantyzmu, w jego DNA zakodowany jest również samurajski etos Wu Tang Clan, filmy sztuk walki i klasyczne gry komputerowe, takie jak „Mortal Kombat” czy „Street Fighter”. (Hancox przypomina zresztą, że jeden z pierwszych riddimów Dizzee’ego nosił właśnie taką nazwę). O tym, że egzotyka przetworzona przez popkulturową maszynę jest wyjątkowo pociągająca i zaraźliwa, przekonał się każdy, kto oberwał od kolegi niewprawnym kopniakiem z półobrotu albo dostał w głowę shurikenem zmontowanym przez jakiegoś domorosłego ninję.

To wszystko działo się w latach 2002–2003. Sinogrime od czasu do czasu powraca – ostatnio na debiutanckim albumie „Asiatisch” pochodzącej z Kuwejtu Fatimy Al Qadiri, wydanym niedawno nakładem Hyperdub. Choć może ta etykieta niezbyt tu pasuje, bo sama Fatima zarzekała się, że termin „sinogrime” usłyszała dopiero po skompletowaniu materiału. „Gdy album był gotowy – mówiła w «Dazed» – mój najlepszy przyjaciel J-Cush, wysłał mi ten miks Kode9. Pomyślałam, aha, to tak się nazywa. Nigdy wcześniej nie słyszałam tego słowa”.

Tak czy owak, grime od samego początku kariery był dla niej największą muzyczną inspiracją. „Ta muzyka walnęła mnie w zęby, gdy usłyszałam ją po raz pierwszy” – mówiła w „The Guardian”. Trzeba przy tym pamiętać, że niezależnie od etykiet – sino czy też nie – pewna fascynacja Dalekim Wschodem jest wpisana w grime’owy system odwołań. Nie tylko z uwagi na zainteresowanie jego twórców grami komputerowymi i filmami sztuk walki, ale też futuryzm samej muzyki. W grimie najnowocześniejsze rytmiczne kombinacje producentów hip-hopowych, takich jak Timbaland, mieszają się z syntetycznymi brzmieniami rodem z „Łowcy androidów”. „Grime to najbardziej futurystyczna muzyka, jaką słyszałam! A przy tym jest to najbardziej maczystowska muzyka Zachodu. To najbardziej apokaliptyczna i najbardziej dziecinna muzyka!” – twierdzi Fatima. Fascynacja Chinami jest tylko kolejnym przejawem grime’owego futuryzmu. W powszechnej opinii ten kraj to przecież przyszły światowy hegemon, który już wkrótce zastąpi schodzące z tej pozycji Stany Zjednoczone. A może to „wkrótce” już tu jest, bo Bank Światowy prognozuje, że Chiny będą największą gospodarką na świecie już w tym roku.

Fatima Al Qadiri „Asiatisch”, Hyperdub 2014Fatima Al Qadiri również jest zaintrygowana Chinami, ale od nieco innej strony niż ci, którzy obawiają się „chińskiego wieku” (lub wręcz przeciwnie, czekają na jego nadejście). „Asiatisch” to w gruncie rzeczy koncept album poświęcony marzeniom i obawom Zachodu dotyczącym Chin. W końcu Chiny, które znamy, nie istnieją naprawdę. Są wyłącznie fantomem stworzonym przez popkulturę i doniesienia prasowe. Al Qadiri doskonale wygrywa ten motyw. W każdym z wywiadów już na samym początku mówi, że nigdy nie była w Chinach i właściwie nic o nich nie wie. Nawet sam tytuł albumu sygnalizuje wielopiętrową blagę, rodzaj etnologicznego fałszerstwa. Nie tylko dlatego, że słowo „Asiatisch” dokłada kolejną warstwę językowej obcości – Al Qadiri nie zna niemieckiego, użyła go dlatego, że to „najbardziej filozoficzny z europejskich języków” – ale też z uwagi na to, że „samo określenie «azjatycki» jest ekstremalnie problematyczne. (…) W Azji jest tak wiele narodowości, języków, kultur, ludzi i państw, a to jedno słowo wymazuje je wszystkie” – mówiła w „Dazed”.

„Asiatisch” nie jest jednak ani krytyką orientalizmu, ani też próbą przedstawienia „prawdziwego” oblicza nowoczesnych Chin. To raczej katalog klisz i ogólników, mapa Chin narysowana przez pilną badaczkę popkultury. Dzięki płycie słuchacze mogą więc „zapoznać się” m.in. z orientalną kuchnią – tytuł utworu „Szechuan” wziął się od starej, jeszcze kolonialnej, transkrypcji nazwy prowincji Syczuan, którą spotkać można w azjatyckich restauracjach na całym świecie. Znajdą też odniesienia do sztuk walki, militarnej dyscypliny („Wudang”) oraz fragmenty klasycznej poezji i bezsensowny bełkot po mandaryńsku, które i tak dla większości z nas oczywiście pozostaną nieodróżnialne. Jest tu też ultranowoczesne, futurystyczne oblicze Chin, przejawiające się w wizjach szybkich pociągów, wielopasmowych autostrad („Shanghai Freeway”) czy bogatych przemysłowych miast. Shenzhen, po którym odziedziczył tytuł jeden z utworów na „Asiatisch”, to wizytówka Chin, miasto wymyślone przez władze jako symbol rozwoju i otwartości na innowacje, nowoczesne technologie i oparty na nich biznes. W „Dragon Tattoo” Al Qadiri wykorzystuje piosenkę syjamskich kotów z „Zakochanego kundla” do zwizualizowania strachu przed chińską dominacją nad światem. „I’ve got dragon tattoo on my arm and I mean to cause you harm / Speak Chinese if you please” („Mam smoka wytatuowanego na ramieniu / Mów po chińsku, bo zrobię ci krzywdę”)  – mruczy syntetyczny głos, który mógłby należeć do jakiegoś przyszłego dra Fu Manchu, osławionego łotra, który mścił się na Brytyjczykach za śmierć rodziny podczas powstania bokserów.

„Asiatisch” to wspaniały album, choć trzeba też przyznać, że muzycznie ustępuje on najbardziej ekscytującym i energetyzującym przejawom przeżywającego ostatnio renesans instrumentalnego grime’u. Kompozycjom Al Qadiri brakuje często mistrzostwa w operowaniu powietrzem i ciszą osiągniętego przez Rabita czy Logosa, autora jednego z najlepszych zeszłorocznych albumów „Cold Mission”. Na „Asiatisch” nie ma też potężnych zastrzyków adrenaliny fundowanych słuchaczom przez Mumdance’a albo oślizgłej erotyki MssingNo. Jest za to idea, pomysł i osobowość, które uzupełniają z nawiązką to, czego brakuje samej muzyce. Album Fatimy Al Qadiri jest znakomitym dowodem na to, że wbrew temu, co sądzili hipisi, nie chodzi tylko o muzykę.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.