Zmiany są trudne, tym gorzej, jeśli niezrozumiałe i biorą się jakby znikąd. Czasami człowiek kładzie się do łóżka jako swój dobry znajomy, a budzi się jako potworny robak i leży na grzbiecie twardym jak pancerz… Sam się tak właśnie poczułem niedawno, gdy w trakcie lektury „Biesów” Dostojewskiego na klub czytelniczy uznałem, że obecnie najbliżej mi – o zgrozo! – do poczciwego, choć pierdołowatego liberała Stiepana Wierchowieńskiego. Czytałem z gorzką świadomością, że sprawiłbym zawód temu dwudziestolatkowi, którym byłem kiedyś, gdyby ten wsiadł do windy zdolnej do przeniesienia go w czasie, wcisnął okrągły guzik z taniego plastiku i wjechał na piętro o chrystusowym numerze trzydzieści trzy (jemu bliżej było do Stawrogina, bo chyba nie do terrorysty Piotra Wierchowieńskiego?).
Ze zmianami trzeba jednak jakoś żyć, umieć je opowiedzieć innym i przede wszystkim sobie. Dlatego ostatnio szczególnie zaczęły fascynować mnie biografie osób, które zmieniły poglądy. A ujmując to mniej delikatnie: dałem się uwieść radykalnym przemianom, woltom politycznym, zdradom i nożom wbijanym w plecy dawnym poplecznikom. Czemu lewicowy publicysta i wieczny kontestator Christopher Hitchens poparł wojnę w Iraku? Czemu Cezary Michalski, kiedyś wojujący prawicowiec i jeden z pampersów, zapisał się do Krytyki Politycznej? Czemu Aleksander Dugin, niegdyś faszyzujący hipis o radykalnie antykomunistycznych przekonaniach, opłakiwał rozpad Związku Radzieckiego? Z tych i wielu innych życiorysów da się wycisnąć pewne prawidła dotyczące zwrotów politycznych.
Pierwsze jest dość oczywiste, ale pomocne w doborze obiektów zainteresowania. Otóż aby zmienić przekonania, należy je w ogóle posiadać. Doprawdy wielu osobom niełatwo przekroczyć ten, zdawałoby się, niewysoki próg – nawet w tych sferach, w których posiadanie światopoglądu zdaje się na porządku dziennym. Znajoma opowiedziała mi kiedyś o warsztatach, które poprowadziła podczas Szkoły Liderów. Opowiadała samorządowcom, urzędnikom państwowym i społecznikom o różnicach między lewicą a prawicą, ale równie dobrze mogłaby mówić o algebrze Boole’a, bo nawet liderom społecznym lewica mieszała się z libertarianizmem.
Z kim zostałem po wykluczeniu osób deklarujących apolityczność i wierność zdrowemu rozsądkowi? Z tymi, którzy światopogląd traktują jako nieśmiertelnik, narzędzie pracy i imienny bilet wstępu do tego czy innego kręgu towarzyskiego, czyli przede wszystkim z pisarzami, intelektualistami i niektórymi politykami – to w ich życiorysach reorientacja przekonań ma najbardziej drastyczny przebieg i wymaga największej pracy nad sobą. Traktowałem te biografie jak pożywkę, na której zamierzałem wyhodować drobnoustroje wywołujące przemianę wewnętrzną. Oto wyniki pracy laboratoryjnej – czasem mniej, czasem bardziej zaskakujące – i trzy postaci, z których je wywiodłem.
Wyrachowanie. Ronald Reagan
Czasem poglądy zmienia się z powodu tak oczywistego, że aż wstyd. Ronald Reagan na przykład do połowy lat 50. był liberałem i całkowicie popierał New Deal, a także utworzenie Organizacji Narodów Zjednoczonych, międzynarodowy nadzór nad arsenałem nuklearnym lub w wersji maksymalistycznej całkowite rozbrojenie, chciał Ameryki równiejszej pod względem dystrybucji dochodów i bogactwa, wreszcie równych praw obywatelskich. W przemówieniach twierdził, że Amerykanie przezwyciężyli „jad faszystowskiej bigoterii”, ponieważ poświęcili się demokracji, bez względu na kolor skóry czy wyznanie. Reagan nie wygłaszał tych poglądów wyłącznie jako aktor, już po II wojnie światowej działał przecież w instytucjach kultury: w jednym ze związków weteranów o lewicowym profilu, w komitetach zrzeszających artystów i specjalistów zamieszkałych w Hollywood czy wpierw jako działacz, a później prezes związku zawodowego aktorów Hollywood. Już wtedy bał się komunizmu i infiltracji Hollywoodu przez czerwonych – nie tak znowu bez powodu, w końcu w latach 30. amerykańskim komunistom na rozkaz radzieckiego wywiadu udało się umieścić uśpioną komórkę w Departamencie Stanu – ale też nie był jeszcze zapalczywy, uważał na przykład, że osławiona komisja Josepha McCarthy’ego zwyczajnie przesadza.
Angażowaniu się w życie publiczne sprzyjał dryf kariery aktorskiej. Szczyt popularności Reagana przypadł na okres wojenny, gdy jako kapitan lotnictwa – był zbyt krótkowzroczny, by brać udział w czynnej służbie – grał w filmach propagandowych produkowanych przez First Motion Picture Unit, niezwykle płodne (powstało w nim ponad 400 filmów pełnometrażowych i instruktażowych) studio filmowe sił powietrznych. Reagan uwielbiał tę robotę, nie tylko dzięki popularności, którą wówczas zyskał, ale także ze szczerego zaangażowania. To było zresztą tak gorliwe, że już po wojnie propaganda zaczęła mu się mylić z prawdą – podczas przemówień publicznych uwielbiał opowiadać anegdoty rodem z produkcji FMPU, tak jakby wydarzyły się naprawdę, co kilkukrotnie wytykali mu nieżyczliwi dziennikarze.
Po wojnie oferty przychodziły coraz rzadziej, a scenariusze – jeśli już się pojawiły – były dalekie od wysokich standardów Reagana. Być może największą szkodę wyrządził swojej karierze, przyjmując rolę w filmie „That Hagen Girl”, w którym zagrał weterana powracającego do rodzinnego miasteczka, by zaopiekować się tytułową Mary Hagen, ni to córką, ni kochanką. Publiczność nie zareagowała dobrze na ten niepokojący pomysł, tym bardziej, że partnerką Reagana w filmie był nie kto inny jak Shirley Temple w swojej pierwszej dorosłej roli. I tak kapitan w stanie rezerwy obniżał stopniowo loty, aż w końcu posadził swoją karierę całkowicie, gdy na początku lat 50. okoliczności finansowe zmusiły go do przyjęcia posady konferansjera w kasynie w Las Vegas. Choć Reagan naprawdę znajdował się wtedy w potrzebie – musiał sfinansować alimenty dla swojej pierwszej żony, opłacić wysokie czesne swoich dzieci i urządzić drogi dom, który niedawno kupił dla siebie i drugiej żony, Nancy – po kilku rewiach stwierdził, że nie może tak żyć. Faktycznie Las Vegas i on niezbyt do siebie pasowali. Gdy przyjechał do miasta z obszerną biblioteczką – był nałogowym czytelnikiem, choć czytał wolno, gdyż jako aktor zwykł zapamiętywać tekst – właściciel hotelu, w którym się zatrzymał, zdziwiony przyznał, że nigdy wcześniej nie widział artysty estradowego, który miałby własne książki.
Uratowała go telewizja, którą wcześniej oceniał nawet gorzej niż sceny Las Vegas. Mimo to otrzymał ofertę z gatunku tych, których się nie odrzuca. W 1954 roku jego agent zaproponował mu prowadzenie cyklu programów „General Electric Theater” – rodzaju teatru telewizyjnego wystawiającego adaptacje popularnych powieści, dramatów, a nawet głośnych artykułów z kolorowych magazynów. Reagan zapowiadał inscenizacje, przedstawiał aktorów (a było to doborowe grono, w „GE Theater” wystąpiło ponad pięćdziesięcioro laureatów Oskara), a pod koniec programu omawiał, która z postaci zachowała się moralnie, a która podle.
W zamian otrzymał świetną pensję i dodatki rozdawane hojną ręką przez firmę General Electrics, która w gruncie rzeczy najęła aktora na swojego rzecznika. Inżynierowie wyposażyli jego dom w najnowocześniejsze gadżety i urządzenia AGD, pralki i zmywarki, interkomy w każdym pokoju, podgrzewany basen i chowany dach nad dziedzińcem wewnętrznym. Reagan żartował, że brakowało mu tylko elektrycznego krzesła. Jako twarz GE występował w reklamach, w których tłumaczył swoim dzieciom, że dzięki automatycznym służącym mama ma mniej pracy, co puentował ówczesnym sloganem GE: „Jeśli żyjesz elektrycznie, żyjesz pełnią życia”. Firma organizowała mu także zwiedzanie fabryk i zakładów GE w Schenactady. Podczas ośmioletniej kariery rzecznika prowadził lokomotywę, uruchamiał silnik odrzutowy, patrzył na plastikowe butelki, strzelał z dział (tak tajnych, że nie mógł nawet powiedzieć o nich Nancy). „Czasem miałem to niesamowite, wywołujące ciarki uczucie, że Ameryka zgodziła się na prywatny występ tylko dla mnie, co sprawiło, że zostałem jej najwierniejszym fanem na świecie” – pisał w swoich wspomnieniach z tego okresu. Faktycznie opowiadał o cudach dokonywanych przez GE z taką pasją, że w Hollywood krążyły dowcipy: kto spędzi zbyt dużo czasu z Ronem, następnego dnia poczuje chęć zakupu atomowej łodzi podwodnej GE.
Podczas odwiedzin spotykał się także z pracownikami firmy: szeregowymi robotnikami, kierownikami i zarządem. To wtedy szerszej publiczności objawił się jego talent krasomówczy i zdolność do zjednywania ludzi. To również wtedy zaczęła się droga Reagana ku konserwatyzmowi, czego on sam zresztą nie ukrywał, nazywając swoje lata w GE (1954-1962) okresem edukacji politycznej i praktyk z życia publicznego. Tę pierwszą odbywał w pociągach, którymi podróżował do ponad 130 fabryk GE rozmieszczonych w 40 stanach. Czytał skrypty z korporacyjnej szkoły dla menadżerów GE, założonej przez prezesa firmy Ralpha Cordinera, oraz liczne biuletyny i magazyny wewnętrzne wydawane przez dział do spraw pracowniczych słynnego wiceprezesa Leopolda Boulware’a, którego strategia dotycząca kontaktów z pracownikami i związkami zawodowymi przeszła do podręczników zarządzania jako „boulwarism” (polegała na obsesyjnym gromadzeniu danych o nastrojach i oczekiwaniach pracowników, a potem negocjowaniu z nimi warunków „ponad głowami związkowców”; sami związkowcy streszczali metodę następująco: „Powiedzieć robotnikom, do czego mają prawo, a potem wepchnąć im to do gardła”). Czytał też książki podrzucane mu przez jego kontakt w GE, jednego z arcykonserwatywnych ludzi Boulware’a. Lista lektur obejmowała klasykę gatunku: „Drogę do zniewolenia” Friedricha Hayeka, pisma Whittakera Chambersa (dawnego komunisty, człowieka odpowiedzialnego za umieszczenie komórki szpiegowskiej w Departamencie Stanu) czy publicystykę ekonomiczną przyjaciela Boulware’a, Henry’ego Hazlitta, od którego Reagan nabawił się niechęci do długu publicznego.
Edukacja miała zresztą wymiar nie tylko książkowy: podczas pogadanek i spotkań z kadrą menadżerską oraz lokalnymi elitami biznesu Reagan coraz częściej przekonywał się, jak blisko mu do elity i jak bardzo oddalił się od swoich skromnych korzeni. Coraz częściej narzekał na „złodziejskie podatki”, bo jako człowiek z wysokim wynagrodzeniem łapał się na ostatni próg podatkowy (90 procent), co wywoływało entuzjastyczne reakcje publiczności i uruchamiało lawinę wyznań o ciężkiej doli przedsiębiorcy w Ameryce. Z czasem Reagan zaczął więc coraz silniej upolityczniać swoje pogadanki i coraz chętniej podłapywać korporacyjną i antyzwiązkową agendę GE. Jego przemówienia z drugiej połowy lat 50. upodabniały się do słynnego konserwatywnego credo – mowy wygłoszonej podczas kampanii prezydenckiej senatora Barry’ego Goldwatera w 1964 roku.
Reagan był też coraz bardziej wrażliwy na interesy korporacji. W swoich pogadankach uwielbiał piętnować marnotrawstwo administracji publicznej, które utożsamił z działalnością jednego z dostawców mediów w południowych stanach. Jego zapalczywość wywołała jednak konsternację kierownictwa GE, gdyż korporacja sprzedawała spółce turbiny o wartości 50 milionów dolarów rocznie. Usłyszawszy plotki z centrali, Reagan zadzwonił do prezesa GE, by wyjaśnić sprawę. Cordiner odpowiedział mu, że wprawdzie nie ma prawa zakazywać swoim pracownikom wypowiadania się, ale istnieje przecież wiele innych przykładów nadużyć ze strony państwowych przedsiębiorstw. Reagan skwapliwie przyznał mu rację.
Nawracał się na konserwatyzm stopniowo i z oportunizmu. Nie został przekupiony, ale jego nowe poglądy pasowały do jego nowego statusu majątkowego, kręgów, w jakich się obracał, i wreszcie gwarantowały mu pomyślną karierę w przyszłości.
Katastrofa. David Horowitz
Bywa, że zmiana przychodzi w zgoła innych okolicznościach. Reagan przywdziewał nową skórę stopniowo i powoli – do tego stopnia, że w gruncie rzeczy nie zauważył swojej transformacji – inni nie mogli sobie pozwolić na podobny komfort. Czasem kryzys po prostu pozostawia człowieka nagim.
Davidowi Horowitzowi – w latach 60. działaczowi nowej amerykańskiej lewicy, w latach 80. nawróconemu na radykalny konserwatyzm, dziś autorowi książek o zbrodniach Obamy i spiskach lewicy – taki kryzys przydarzył się w 1975 roku, kiedy policja znalazła zwłoki młodej kobiety porzucone na plaży w Zatoce San Francisco. Na sinym ciele widniały ślady ciężkiego pobicia, a choć sprawców nigdy nie odnaleziono, wiele wskazywało na to, że morderstwa dokonał ktoś z Czarnych Panter, być może nawet na polecenie Hueya Newtona, jednego z założycieli grupy, który w tym okresie zbiegł na Kubę, by ukryć się przed śledztwem policji w innej sprawie.
Śmierć Betty van Patter wywołała szok w lewicowym środowisku San Francisco, które sympatyzowało z partią Czarnych Panter i nieraz wspierało jej działalność społeczną. Sam Horowitz także angażował się w niektóre oddolne inicjatywy Panter, pomógł na przykład zorganizować zbiórkę pieniędzy na centrum społeczne i szkołę dla czarnej młodzieży. Gdy niedługo po otwarciu w centrum społecznym wybuchła strzelanina, Horowitz oddalił się od Panter, ale i tak morderstwo kobiety zszokowało go i zmusiło do przemyślenia własnego zaangażowania i sojuszy. Także dlatego, że ją znał, a nawet polecił ówczesnej szefowej Panter, Elaine Brown, która szukała księgowej. Poczucie winy dodatkowo wzmacniał fakt, że jego znajoma – już po tym, jak dostała pracę w partii – dzwoniła do niego, by zwierzyć się z podejrzeń, że Pantery prowadzą księgi nieuczciwie. Horowitz, który naturalnie słyszał już wcześniej plotki, że partia bardziej przypomina gang, a Huey Newton – ojca chrzestnego, nie chciał lub też nie potrafił jej pomóc. Kilka tygodni później znaleziono ją martwą.
Horowitz wpadł w rozpacz, spotęgowaną dodatkowo kłopotami małżeńskimi, wywołanymi romansem z jedną z bohaterek swojej książki o dynastii Rockefellerów, o którym – powodowany wyrzutami sumienia – powiedział swojej żonie. Małżeństwo przetrwało próbę życia w prawdzie, choć ledwo co, natomiast sukcesu „Rockefellerów. Amerykańskiej dynastii” miało już nie przeżyć. Bestseller „New York Timesa” przyniósł Horowitzowi nie tylko bezpieczeństwo materialne, ale też sporo wolnego czasu, także od dorywczych zleceń na artykuły w tym czy owym lewicowym piśmie. Przejadał ten czas na dwa sposoby. Pierwszym były ryzykowne rozrywki: picie i szybka jazda sportowym samochodem, który w końcu rozbił, nieomal się przy tym zabijając; drugim – romans z żoną jednego ze znajomych, a przy okazji nauczycielką w szkole, do której posyłał własne dzieci.
Horowitz nie rozpoznawał się w tym skandaliście, którym wówczas się stał – wcześniej za życie na krawędzi uważał opuszczenie deadline’u – ale podobnie jak nie mógł się już odnaleźć w dawnym uporządkowanym życiu osobistym, tak też nie potrafił trzymać się trajektorii swojego uprzedniego życia intelektualnego. Wcześniej był wszędzie tam, gdzie lewica: pomagał organizować protesty w Berkeley przeciwko komisji McCarthy’ego, brał udział w pracach londyńskiego trybunału powołanego przez fundację Bertranda Russella, który oskarżył Stany Zjednoczone o popełnienie zbrodni wojennych w Wietnamie. Miał przyjaciół w Weatherman Underground i w Studentach na rzecz Demokratycznego Społeczeństwa, a w latach 70., jak wielu osieroconych działaczy nowej lewicy, zaangażował się w działalność Czarnych Panter. Po śmierci Betty van Patter kompas moralny Horowitza zaczął wariować, a ten, by go naprawić, zaczął robić wypady na obce sobie terytoria. Największe wrażenie wywarły na nim pisma Leszka Kołakowskiego, którego rewizjonizm przełożył się na wątpliwości Horowitza w sprawie własnych afiliacji.
Do ostatecznego zerwania Horowitza z lewicą doszło jednak parę lat później, po kolejnej tragedii. W maju 1980 roku lewicowa prawniczka Fay Stender – reprezentująca Pantery i propagująca radykalną reformę więziennictwa – popełniła samobójstwo. Rok wcześniej została postrzelona przecz członka gangu, przeżyła, ale rany wywołały u niej dotkliwy paraliż i chroniczny ból – bezpośredni powód samobójstwa. Napastnik tłumaczył się potem, że postrzał był karą za porzucenie sprawy i odejście Stender z zespołu prawnego George’a Jacksona, działacza Panter, oskarżonego o zamordowanie strażnika więziennego.
Horowitz, który zdołał już przejść żałobę po van Patter, tym razem zareagował wręcz obsesyjnym poświęceniem się sprawie. Przez niemal rok zbierał materiały do dużego reportażu poświęconego Stender, przepytał kilkadziesiąt osób, jej rodzinę, przyjaciół, współpracowników z każdej organizacji, w której zdarzyło się jej działać. W opublikowanym w marcu kolejnego roku tekście przedstawił skomplikowaną sylwetkę prawniczki, opisując nie tylko jej niecodzienne relacje z matką, która przed snem związywała córce ręce, by ta przypadkiem nie ssała kciuków (matka chciała dla niej kariery pianistki), ale także ujawniając jej romans z George’em Jacksonem. Choć reportaż był uczciwy, wzbudził oburzenie w lewicowym środowisku bliskim Stender. Jedna z informatorek Horowitza w ostrej polemice wytknęła mu przekręcenia wypowiedzi i oskarżyła o wszystko, co najgorsze: służalczość wobec prawicy, kłamstwa, oportunizm. Na emocjonalną reakcję Horowitz zareagował równie emocjonalnie – na trampolinie resentymentu przeskoczył na drugą stronę barykady. Ostateczna transformacja dokonała się w 1985 roku, kiedy w wyborach prezydenckich zagłosował na Reagana. Z czystym sercem.
Wierność. Maksym Gorki
Ze wszystkich biografii osób o niestałych poglądach najbardziej zafascynowała mnie biografia Gorkiego. Być może dlatego, że jego wolty były tak nieprzewidywalne i niezrozumiałe. W zwrotach politycznych Gorkiego znajdziemy szlachetność i podłość, oportunizm i bezinteresowność, wyrachowanie i szczerą reakcję na dramatyczne wydarzenia historyczne. Wszystko to przekłada się na wciąż żywy spór o biografię Gorkiego. Brytyjski historyk Orlando Figes uczynił go jednym z głównych bohaterów swojej poczytnej historii rewolucji rosyjskiej, „Tragedia narodu”. Tytuł zresztą także zapożyczył od Gorkiego. Znakomity węgierski pisarz György Spiró w niedawno opublikowanej w Polsce „Diavolnie” sprytnie opowiedział historię pisarza z perspektywy akuszerki i opiekunki, Olimpiady Czertkowej. Można by wymieniać długo.
Gorki nie był stały w poglądach. Gdy na wiecu na uniwersytecie w Sankt Petersburgu manifestujący student zapytał go o program polityczny, pisarz odpowiedział: „Człowiek z programem zawsze kojarzył mi się z kłodą”. Gdy Lenin napastliwie atakował założoną przez Gorkiego, Anatolija Łunaczarskiego (pierwszego komisarza oświaty) oraz filozofa Aleksandra Bogdanowa szkołę robotniczą na Capri, pisarz odpowiedział w koncyliacyjnym tonie: „Wiesz dobrze, że my, artyści jesteśmy nieodpowiedzialną grupą”. Znana jest też inna deklaracja Gorkiego w kwestii niestałości, z listu do pierwszej żony, Jekateriny Pieszkowej. Odwołując się do porewolucyjnej sytuacji w Rosji, pisał tak: „Powinienem założyć własną partię, ale nie wiedziałbym, jak ją nazwać. Do tej partii należy tylko jeden członek – i jestem nim ja”. W tym kontekście przemiany Gorkiego nie powinny dziwić, a jednak „nieodpowiedzialnemu artyście” udało się dokonać zwrotu tak radykalnego, że można mu się przyglądać tylko w zdumieniu. Chodzi oczywiście o wsparcie, jakiego po powrocie z emigracji we włoskim Sorrento udzielił reżimowi stalinowskiemu, i to w jego najstraszniejszych latach.
Nie jest łatwo konfrontować się z upadkiem bohatera, humanisty i porządnego, dobrego człowieka, którym Gorki niewątpliwie był. A jednak ten sam Gorki w latach 1929-1936 oddał swoje pióro do dyspozycji Stalina, w zamian uzyskując drobne koncesje od wodza oraz – niestety – komfort materialny, willę przemysłowca Riabuszyńskiego w centrum Moskwy i dwie przestronne dacze, w Gorkim pod Moskwą i w Tesseli na Krymie, a także solidne honoraria autorskie od państwowego wydawnictwa Gosizdat. Kosztowało go to słono. Brał udział w kampaniach potępiających szkodników, które Stalin nakręcał w okresie pierwszej pięciolatki, by zrzucić odpowiedzialność za niepowodzenia w przemyśle, i to prawdopodobnie z pełnym przekonaniem.
W tym czasie przyjaźnił się – a może po prostu markował przyjaźń? – z Gienrichem Jagodą, zastępcą przewodniczącego OGPU, później pierwszym komisarzem ministerstwa spraw wewnętrznych (NKWD). Po tym, jak w zamkniętym procesie wydano wyrok śmierci na 48 wysokich urzędników zajmujących się zaopatrzeniem miast w żywność, Gorki napisał opublikowany w „Prawdzie” artykuł „Do humanistów”, w którym wypowiadał się o ich straceniu w pochwalnym tonie. Na prośbę Stalina napisał nawet sztukę o procesie Prompartii. Dramat „Somow i inni” był zresztą jedną z gorszych sztuk Gorkiego. Spiro w „Diavolinie” opisał ją tak: „napisana jest byle jak, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, to takie puste podżeganie przeciwko inżynierom. Gadanie i tylko gadanie, żadnej akcji, niewiarygodni pozytywni bohaterowie, mnóstwo nieciekawych pętaków, na końcu dzielni czekiści wszystkich aresztują, ach jakie to kochane chłopaki, mamy się z czego cieszyć – każda jedna idiotyczna stalinowska sztuka z tezą napisana jest lepiej”.
Gorki zajmował się propagandą stalinizmu również na innych frontach. W „Prawdzie” dawał odpór „kalumniom”, jakimi zachodnia prasa obrzucała ZSRR, twierdząc, że w kraju rad wykorzystuje się pracę przymusową na masową skalę. Tekst pod tytułem „O legendzie” opublikował zresztą już po wizycie na wyspach sołowieckich, gdzie znalazł się jeden z pierwszych radzieckich obozów, i po licznych wizytach w łagrach, w których – jak twierdził – wspaniale „reedukowano młodocianych bandytów”. Najgorszy dla jego reputacji był jednak straszliwy artykuł opublikowany równocześnie w „Prawdzie” i „Izwiestiach” 15 listopada 1930 roku, w przededniu rozpoczęcia kampanii rozkułaczania. „Przeciwko nam występują wszyscy, których historia skazała na zagładę, i to sprawia, że ciągle jeszcze znajdujemy się w stanie wojny domowej. Można z tego wyciągnąć tylko jeden wniosek: jeżeli wróg się nie poddaje – należy go zniszczyć” (cytuję za „Utopią u władzy” Michaiła Hellera i Aleksandra Niekricza). Śmiertelnie niebezpiecznym wrogiem byli kułacy, zamożni chłopi, co w realiach Rosji radzieckiej przekładało się na posiadanie jednej lub dwóch krów i nierozpadającej się chałupy (znakomity i potworny literacki obraz tego okresu można odnaleźć w „Dole” Andrieja Płatonowa, w nowym tłumaczeniu Adama Pomorskiego).
Pytanie o stalinowski zwrot Gorkiego wciąż powraca u historyków. Jeden z nich w książce poświęconej radzieckim obozom pracy przymusowej opisał osławiony zbiór esejów dotyczących budowy Kanału Białomorskiego pod redakcją Maksyma Gorkiego i Leopolda Awerbacha: „Bez wątpienia, tylko kilku autorów wierzyło w to, co napisało, inni zwyczajnie wykonywali rozkazy. Maksym Gorki należał do pierwszej grupy”. Tym, co czyni zwrot Gorkiego tak niezrozumiałym i przygnębiającym, jest nawet nie tyle jego postępowanie w latach 30., co szlachetna i heroiczna przeszłość.
O tym, że hańba w stalinowskiej Rosji była stanem powszechnym, pisał chociażby Andriej Siniawski w „Rosyjskiej inteligencji” – zauważył, że „wszyscy nasi pisarze się nią okryli”, na dowód cytując artykuły Płatonowa albo Izaaka Babla. Jednak spośród nich chyba tylko Gorki miał też na koncie zachowania naprawdę piękne i głęboko humanitarne. Tuż przed rewolucją 1905 roku robił wszystko, by nie dopuścić do rozlewu krwi. Odwodził lidera protestu robotniczego, ojca Gapona, od organizowania pokojowej procesji do Pałacu Zimowego, sądząc słusznie, że cara nie interesują skargi robotników, ale zdławienie protestu, jeśli trzeba z użyciem przemocy. Dlatego też – choć już wówczas identyfikował się z socjaldemokratami – Gorki dołączył do delegacji liberalnej inteligencji, która zamierzała przekonać ministra spraw wewnętrznych, by nie wysyłał armii na konfrontację z robotnikami. W 12 lat po tych wydarzeniach, już po rewolucji październikowej, Gorki zachowywał się równie szlachetnie. Protestował przeciwko anarchii i przemocy, chronił inteligencję przed śmiercią głodową – Spiro oszacował, że pisarz uratował w ten sposób życie 276 osobom – interweniował u Lenina w imię tych, którzy byli zbyt słabi, by bolszewicy się nimi przejmowali. Czasami przegrywał sprawy, których się podejmował, tak stało się chociażby w przypadku dwóch znakomitych poetów rosyjskich, Aleksandra Błoka i Nikołaja Gumilowa, męża Anny Achmatowej. Czasami interwencje kończyły się pomyślnie. W swojej komunałce w Piotrogrodzie na Prospekcie Kronwerskim przyjmował nawet jednego z książąt Romanowów, którego samodzielnie wydobył z więzienia, a potem wybłagał znienawidzonego szefa organizacji partyjnej w mieście, by udzielił parze książęcej zgody na przejazd do Finlandii i dalszą podróż na Zachód.
Jak to wszystko zrozumieć? Paradoksalnie, pomimo wszystkich wolt, Gorki pozostawał wierny swojemu najgłębszemu, nabytemu jeszcze w dzieciństwie, przekonaniu o wyjątkowym okrucieństwie rosyjskiego ludu. Pięknie pisał o tym w autobiograficznym „Dzieciństwie”: „Rosjanie wskutek szarzyzny i ubóstwa swego życia w ogóle lubują się w nieszczęściu, bawią się nim jak dzieci i rzadko wstydzą się tego, że są nieszczęśliwi”.
Tołstoj podobno powiedział o Gorkim, że urodził się stary. Faktycznie, z życiem, jakie mu dano, nie miał wyjścia innego niż szybka dojrzałość. W pierwszej scenie „Dzieciństwa” Alosza widzi nieżywego ojca, zmarłego podczas epidemii cholery, która przeszła przez Astrachań w drugiej połowie 1871 roku. Matka zabiera go do rodzinnego Niżnego Nowogrodu (w latach 30. XX wieku przemianowanego na Gorki) i zostawia na wychowanie u swojego ojca, zamożnego rzemieślnika, pierwszego z cechu farbiarzy, okrutnego człowieka, który uczy posłuszeństwa pięścią i przemocą. Gdy dziadek bankrutuje – ze względu na źle zainwestowane pieniądze – rodzina ubożeje na tyle, że Alosza nie może nawet ukończyć szkoły, „z powodu biedy”, jak zapisano mu na świadectwie. Już jako dziecko harował, zbierając szmaty i butelki, a gdy jego matka zmarła, dziadek posłał go „wśród ludzi”. Gorki imał się różnych zajęć, pracował w sklepie obuwniczym, uczył się na kreślarza, potem jako kuchcik zaciągnął się na parowiec, gdzie zaprzyjaźnił się ze swoim przełożonym, wielkim miłośnikiem rosyjskiej literatury. Zahaczył o zakład ikonopiśmienniczy, a jako majster na budowie z wielkim bólem patrzył na robotników staczających się w bezdomność i alkoholizm, żyjących gdzieś na Milionce, najbiedniejszej dzielnicy Niżnego, gdzie w każdym budynku była tania spelunka. Po przeprowadzce do Kazania sam zresztą skończył jako bezdomny, tak samo jak 20 tysięcy ludzi bez pracy, domu i obuwia. W końcu, doprowadzony do ostateczności, Gorki w 1887 roku targnął się nawet na własne życie.
Doświadczenie ubóstwa i okrucieństwa wykształciły w nim silny charakter i odruchowe pragnienie naprawy świata, a także niechęć do zacofania i bezinteresownej agresji. Jak wielu innych młodych ludzi z aspiracjami do lepszego życia, Gorki w ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku angażował się w działalność kółek konspiracyjnych i zapalał się do kolejnych wielkich idei: wpierw narodnictwa, ale po tym, jak srogo rozczarował się chłopstwem, zbliżył się do marksistów. Epizod z jego biografii – okres, w którym jako jeden z wielu narodników ruszył w lud – pozwala zresztą pojąć, jego wyjątkową obojętność wobec cierpienia wsi rosyjskiej w trakcie kampanii kolektywizacji. W 1881 roku Gorki ze znajomym narodnikiem Michaiłem Romasem wyruszyli do wsi Krasnowidowo, by pracować u podstaw. Zamierzali założyć tam sklep spółdzielczy, w którym towary byłyby tańsze niż u wędrownych kupców, a także pomóc się zrzeszyć miejscowym chłopom w niewielką spółdzielnię, dzięki której mogliby sprzedawać płody rolne bezpośrednio na rynku Niżnego Nowogrodu. Jechali tam pełni naiwnych przekonań, jak to narodnicy wierzący w świętość i dobroduszną prostotę chłopa. Eskapada skończyła się, gdy chłopi wysadzili spółdzielnię i zamordowali jednego ze współpracowników Romasa. Po tym wszystkim Gorki już zawsze bał się anarchicznej przemocy wsi, którą zresztą utożsamiał ze starą Rosją. Chciał ją zmienić jako narodnik, marksista, socjaldemokrata, a później jako stalinista – za każdą z tych ideowych fasad krył się ten sam człowiek, o tej samej historii.
Mimo że brzydził się przemocy, rozumował, że w podzielonym i prymitywnym społeczeństwie rewolucji nie da się przeprowadzić bez niej. Równie mocno wierzył w rewolucyjną rolę inteligencji, która miała poprowadzić klasę robotniczą ku nowemu wspaniałemu światu, pomóc się jej uformować i zorganizować, a także wznieść się ku nowym formom istnienia – chociaż nie był religijny, wierzył w zbawienie. W każdym razie wierzył w nie jeszcze, gdy ostatecznie powrócił do Związku Radzieckiego w 1931 roku. Później chyba wiarę stracił, chociaż trudno dokładnie powiedzieć, czy stało się to wtedy, gdy jego syn zmarł na zapalenie płuc, czy po morderstwie przewodniczącego leningradzkiej organizacji partyjnej Kirowa, które dało Stalinowi asumpt do rozpętania wielkiego terroru. W każdym razie życiorys Gorkiego nie różnił się znowu aż tak bardzo od historii innych starych bolszewików i inteligentów, którzy zawierzyli sprawie. Jak w tragedii, los z góry skazał ich na porażkę, jak w komedii – ich dobre zamiary przynosiły nieprzewidziane skutki.
Polityczna droga Gorkiego ilustruje trzeci typ metamorfozy: czasem zmiany zachodzą przez zastój. Człowiek wsiada do pociągu na jednej stacji, wysiada na drugiej, i choć jest nadal tą samą osobą, to w punkcie docelowym to, co go otacza, w jakiś sposób sprawia, że równocześnie jest kimś zupełnie innym. Z jednej strony to przerażające, że jeden niezmienny fundament, coś, czemu jesteśmy wierni, potrafi nas doprowadzić w tak radykalnie odmienne miejsca. Gorki z Krasnowidowa i Gorki piszący list, w którym obwinia kułaków o wielki głód, to przecież wciąż ten sam człowiek – przerażony wiejską anarchią, bojący się zacofania i barbarzyństwa Wschodu, a przy tym chcący naprawić świat szerzeniem kultury i edukowaniem. Z drugiej strony – na tyle, na ile da się abstrahować od życiorysu – jest coś pięknie tragicznego w stałej niestałości Gorkiego. Nie stał się przecież stalinistą, porzucając wszystko, w co wcześniej wierzył. Przeciwnie, zabrał wszystko do nawrócenia (jak ładnie pisał o swoim przejściu na chrześcijaństwo Stanisław Brzozowski, marksista i filozof).
Lub też do potępienia. Jednak sam, gdy poznawałem zagmatwaną biografię Gorkiego, nie mogłem znaleźć w sobie tyle złości i przekonania, by jednoznacznie go skreślić. Jego fabularyzowaną autobiografię czytałem z podziwem, a ironiczną i odważną korespondencję z Leninem – z szacunkiem. Coś mi nie pozwalało w pełni utożsamić Gorkiego ze stalinistą, którym najpewniej stał się w ostatnim okresie życia spędzonym w Związku Radzieckim. Gdy zastanawiałem się czemu, wpadłem na biografię człowieka, któremu również Związek Radziecki namieszał w życiorysie: Theodosiusa Dobhzansky’ego, ukraińskiego biologa, który po rewolucji wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Dobhzansky prowadził badania nad owocówkami, które łapał w górach Sierra Nevada. Łapał chmary muszek w siatki, następnie w swoim laboratorium patrzył, w jaki sposób się rozmnażają, jak się krzyżują i co je wyróżnia. Dzięki pracochłonnym badaniom przeformułował stare prawo, wedle którego genotyp określa fenotyp (czyli zespół cech organizmu). Dobhzansky skomplikował tę zależność, dodając do niej kilka dodatkowych zmiennych. Siddartha Mukherjee w książce „Gen. Ukryta historia” przedstawił schematyczne rozumowanie biologa następująco:
genotyp + środowisko + zdarzenia prowadzące do aktywacji genu + przypadek = fenotyp
Czy nie podobnie jest z poglądami? Używamy ich, by wyrazić głęboko zakorzenione przekonania (to Gorki), zaspokoić potrzebę przynależności i identyfikacji (jak Reagan, który wyniku pracy dla General Electrics utożsamił się z elitami) czy radykalizmu (to przypadek Horowitza, u którego dwa bieguny życiorysu, lewicowy i prawicowy, łączyła charakterologiczna nić zacietrzewienia i gorliwości). Równocześnie na poglądy wpływają jednak i inne czynniki: środowisko, dramatyczne wydarzenia, a także czysty przypadek. Poglądy są więc maskami, które trochę się wybiera, a trochę się dostaje od świata. I to chyba dlatego zamiast potępiać, lepiej zajrzeć pod maskę.
Gdybym jakimś cudem spotkał tego dwudziestolatka, który czytał „Biesy” tak inaczej niż ja obecnie, pewnie mimo wszystko jakoś byśmy się dogadali. Genotyp pozostał ten sam.