Przeszłość najechała teraźniejszość
Will Folsom / CC BY 2.0

19 minut czytania

/ Muzyka

Przeszłość najechała teraźniejszość

Rozmowa z Tomaszem Kowalskim

Kolekcjonuję płyty z muzyką ilustracyjną, które przez dziesiątki lat nawet nie zostały rozpakowane. To mit, że w internecie znajdziesz wszystko. Nie sądzę, by on cokolwiek unieważniał. To po prostu równoległy byt

Jeszcze 5 minut czytania

JAKUB BOŻEK: Ile w ogóle masz płyt?
TOMASZ KOWALSKI: Nie wiem, tych w Warszawie nigdy nie liczyłem, ale podejrzewam, że dobrze ponad tysiąc. W domu rodziców w Szczebrzeszynie mam jeszcze około pięciuset. Z punktu widzenia DJ-a nie ma ich więc znowu tak wiele, za to spora część kolekcji składa się z rzadkich, dziwnych płyt. 

W Szczebrzeszynie?
No tak, nie żartuję. Szczebrzeszyn istnieje naprawdę.

Jasne, wybacz. Po prostu jakoś zawsze bardziej mi się kojarzył z wyzwaniem dla języka.
Wbrew pozorom to miejsce istnieje w naszej rzeczywistości. Choć dla mnie jest na wpół fantastyczną krainą. Szczebrzeszyn leży na samym początku Narodowego Parku Roztoczańskiego. Przed wojną była tam duża społeczność Żydów, a na rynku kiedyś znajdowały się kościół, bożnica i cerkiew. Teraz oczywiście nic z tej wielokulturowości nie zostało…

Często tam wracasz?
Jestem tam co najmniej raz w miesiącu, czasami spędzam w Szczebrzeszynie dwa albo trzy tygodnie, pracując nad nowymi obrazami i rzeźbami. Pracownia mieści się w starym, drewnianym domu pradziadków. Ale nigdy nie robiłem tam muzyki, to znaczy od czasów licealnych, bo wtedy mieliśmy z kuzynem zespół.

Punkowy?
Nie, graliśmy minimal rocka, fascynowaliśmy się Low i tak dalej… Wtedy mocno w tym siedziałem, pierwszą płytą, jaką kupiłem, była „MapStation” Stefana Schneidera z zespołu To Rococo Rot. To taka zapomniana rzecz z lat dwutysięcznych. Album sprzedał mi Janusz Mucha, prowadzący Gusstaff Records, który jako impresario jeździł ze Schneiderem i Paulem Wirkusem po całej Polsce, a sam koncert odbył się w Lubelskiej Chatce Żaka.

Tomasz Kowalski

Ur. 1984 w Szczebrzeszynie. Malarz, rysownik, autor kolaży, obiekto-maszyn, instalacji, prac wideo. Komponuje także muzykę. Członek efemerycznych formacji muzycznych Anna Dymna Ensemble i Masters of the Universe. Mieszka i pracuje w Warszawie. Prowadzi blog ze znaleziskami muzycznymi routineinvestigation.tumblr.com/

Czyli przechodziłeś etap postrockowy?
Czy ja wiem? Po prostu u mnie w domu zawsze się dużo słuchało muzyki. Rodzice, też artyści, mają dobry gust. Gdy byłem dzieckiem, w pracowni leciało „Bitches Brew” Milesa Davisa albo płyty Toma Waitsa. Teraz w Szczebrzeszynie stworzyliśmy z ojcem kolekcję winyli z free jazzem, niektóre z nich są bardzo rzadkie. W każdym razie to chyba dziedzictwo Szczebrzeszyna, że w końcu stałem się nerdem, co się przejawia na dwa sposoby. Mam potrzebę encyklopedycznego ułożenia wiedzy o muzyce, ale też w każdym nurcie jestem w stanie wyszukać coś ciekawego. 

Ojciec był twoim wzorcem muzycznym?
Bardziej Rafał Księżyk (śmiech). „Antena Krzyku”, „Brum” – często wypełniał pół numeru: pisał i o Buckminsterze Fullerze, Stevie Reichu i o modyfikacjach ciała. Wszystko w jednym numerze! (śmiech) Z punktu widzenia Szczebrzeszyna to było coś.

Może stąd się bierze ta potrzeba encyklopedyczności? Sam pamiętam wielki głód muzyki w latach 90. kompletnie nieosiągalnej. Płyty były drogie, internet mało kto miał. Mało się więc słuchało, a dużo myślało o muzyce.
Dobrze pamiętam np. recenzję „Emperor Tomato Ketchup” Stereolab chyba w „Brumie”, oczywiście autorstwa Księżyka. Wyobrażałem sobie tę muzykę, kompletnie nie znając wtedy zawartości płyty. Na przykład jak wyobrażasz sobie w wydaniu dźwiękowym termin avant-pop?

Słychać: Cromagnon, „Cave Rock” – wznowienie płyty pierwotnie wydanej w 1969 roku pod tytułem „Orgasm”.

Myślisz, że ten głód przełożył się później na potrzebę budowania kolekcji, systematyzowania? Wydaje mi się, że teraz, gdy wiele płyt zostało zarchiwizowanych i zdigitalizowanych, taka metodyczność jest nie z tej epoki. W kolekcji masz przede wszystkim mnóstwo dziwnych płyt. Na twoim blogu można znaleźć i radziecki free jazz, i ezoteryczne brzmienia New Age’u, i totalne odjazdy, jak na przykład to, czego właśnie słuchamy. Cóż to za jaskiniowe wrzaski tak w ogóle?
To Cromagnon, podobno muzycy z The Residents współtworzyli ten zespół. To tacy The Residents przed The Residents.

Widziałeś ich koncert na Offie? Nie ma nic gorszego niż podstarzała awangarda.
Faktycznie, to było okropne. Z drugiej strony, oni zawsze byli dość skryci, zarówno jeśli chodzi o tożsamość, jak i sens swojej muzyki. Być może ten koncert był po prostu kolejną kreacją, kreacją żenady.

Jeśli tak, to zrobili to piekielnie skutecznie.
No dobra, też nie wytrzymałem do końca.

Wróćmy w takim razie do wrzasków.
Już historia samego wydawcy jest bardzo ciekawa. Album ukazał się w ESP Disk, wytwórni, która na samym początku wydawała płyty w… języku esperanto. Po jakimś czasie Bernard Stollman, właściciel ESP, zorientował się, że to raczej nie najlepszy model biznesowy i zaczął publikować nowojorski free jazz, którego zresztą sam słuchał. To w ESP ukazywały się płyty Alberta Aylera – Stolmman wytłoczył jego debiut – i całej nowojorskiej śmietanki: Ornette’a Colemana, Sun Ra, Pharoah Sandersa. Stollman wydawał też dziwaczniejsze płyty, na przykład „Call Me Burroughs”, na której Burroughs czyta fragmenty „Nagiego lunchu”, albo album Charlesa Mansona z jego kompozycjami na gitarę akustyczną czy winyl z głosem Timothy'ego Leary'ego opowiadającego o doświadczeniach z LSD.

ESP miała dość kontrkulturowe motto: „Artists alone decide”.
To była chyba jedna z pierwszych wytwórni niezwiązanych z fonograficznym głównym nurtem. W środowisku jazzowym ten model był zresztą dość popularny, Sun Ra wydawał swoje płyty własnym sumptem. Rysował okładki w autobusie, po koncertach sprzedawał winyle. Pierwszy moment kompletnego DIY.

Ale Cromagnon to nie jazz. Myślę, że tak musieli sobie wyobrażać rocka rodzice nastolatków dorastających w latach 50. Jaskiniowy hałas, ot co! Zresztą na okładce napisali nawet, że grają „jaskiniowego rocka”.
Tak, jaskiniowy rock brzmi świetnie! Przypomina mi się rozmowa pewnego krytyka z Mortonem Feldmanem, który na pytanie o muzykę popularną lat 60. odpowiedział, że nie ma i nie będzie już nic bardziej prymitywnego niż Rolling Stones. Myślę, że właśnie Cromagnon czy The Residents, Frank Zappa, Captain Beefheart wykreowali jakość, która była już bardzo postmodernistyczna w tamtym czasie – z jednej strony prymitywna i ludyczna niczym dziki rytuał, z drugiej strony wypaczająca, psychodeliczna, groteskowa i cyniczna wobec popkultury i samej siebie. To jest wyobraźnia bardzo zbliżona do postmodernistycznej literatury Thomasa Pynchona.

To chyba jest coś, co cię pociąga również we własnej twórczości?
No tak, posłuchaj tego.

Słychać: Andrzej Dudek-Dührer, „Metaphysical Telapathic Music”.

Sztuka butów?
Bo najważniejszą pracą Dudka-Dührera, artysty awangardowego z Wrocławia, są jego buty. Chodzi w jednych butach, które ciągle łata, i w jednych dżinsach, które wciąż ceruje. Stąd sztuka butów i sztuka spodni.

Kaseta, której właśnie słuchamy, też przystaje do tej filozofii. To kontemplatywna muzyka o wschodnim charakterze. Ciekawi mnie jedno: skąd Dudek-Dührer wziął sitar we wczesnych latach 80.?
Podobno skonstruował go samodzielnie tylko na podstawie zdjęcia. To jest niesamowite, że we wczesnych latach 80. zbudował ten instrument własnoręcznie, zafascynowany jego brzmieniem, i osiągnął takie rezultaty.  Mam pomysł, żeby wznowić tę kasetę, bo marzy mi się własne wydawnictwo. Mam już nawet nazwę, Eliksir.

Brzmi newage'owo.
Bo to też jest polski New Age. I to bardzo wczesny. No i w przeciwieństwie do wielu kaset w tym nurcie, Dudek-Dührer nie brzmi kiczowato. 

Niesamowite jest też to, że ta kaseta została nagrana w 1981 roku. Jakby całkowicie poza tym wszystkim, co wtedy się wydarzyło. To jest zupełna ucieczka od rzeczywistości.
To jest muzyka w wykonaniu pustelnika. Dudek-Dührer jest minimalistą w sensie potrzeb doczesnych – łatane buty, cerowane spodnie – i mentalnym. To jest bardzo wschodnie. W ogóle istnieje jeszcze druga wersja tej kasety, z bardzo szorstkim utworem na syntezator.

To jest ciekawy pomysł na stwarzanie kilku wersji tego samego albumu. Oczywiście teraz to nagminne, bo premiery odbywają się na serwisach streamingowych i treść płyty można zmienić niepostrzeżenie, ale kiedyś to wymagało większego zachodu. Przypomina mi się inny polski muzyk newage’owy, Artur Lasoń, który jako pierwszy wykorzystał pojawiające się w latach 90. nagrywarki płyt CD i sprzedawał słuchaczom spersonalizowane płyty. Za 100 złotych dostawało się godzinę unikalnej muzyki nagranej specjalnie dla siebie.
Właściwie robię tak samo, tylko że nikomu nie wysyłam swojej muzyki. Na razie wszystkie nowe rzeczy idą do szuflady.

Kowalski wyłącza Dudka-Dührera i zmienia kasetę. Muzyka jest hipnotyczna, gęsta, parna, ale znać też w niej nową duchowość, zapach kadzidła.

To twoje, prawda? Czemu właściwie nagrywasz New Age, to jakaś potrzeba duchowa?
Jestem osobą interesującą się szeroko pojętym spirytualizmem. Niekoniecznie interesuje mnie nawiązywanie do New Age’u , przy tych nagraniach kierowałem się bardziej w stronę muzyki etnicznej, jej prymitywizmu, polirytmii, to jest fascynujące. Natomiast New Age to jest estetyka bliska mi jedynie ze względu na swoje skompromitowanie. W muzyce i sztuce interesują mnie estetyki zdyskredytowane – to, w jaki sposób dochodzi do ich przewartościowania. Poza tym akurat w tych nagraniach chodziło mi o kreowanie przestrzeni i atmosfery, o plastyczną iluzję, jaką dają dźwięki etnicznych instrumentów.

Ty o estetyce, a ja staram się od ciebie wyciągnąć, jaki jest twój stosunek do nagrywania New Age'u i nieprzyjmowania tego całego duchowego sztafażu: kryształów, kadzideł, etyki duchowego wzrostu. Trudno mi uciec od myśli, że najlepszy New Age jednak był szczery w wierze i nie miał charakteru pastiszowego. Na przykład taki Iasos był święcie (?) przekonany, że muzyka pochodzi z innego wymiaru i spływa na niego za pośrednictwem niebiańskiej istoty.
Nie mam nic przeciwko gadżetom w stylu amuletów i wietrznych dzwonków, ale New Age miał też bardziej wiarygodne oblicze. Holger Czukay – lub Edgar Froese – zapytany o genezę kosmische i krautrocka, odpowiedział, że jako przedstawiciel pierwszego pokolenia po wojnie w Niemczech nie miał się do czego ani do kogo się odwołać, pozostał jedynie kosmos. Natomiast dziś nie wiem, czy postawa czysto newage’owa jest możliwa, żyjemy w zbyt ironicznych czasach. To, co robię, zawiera obie perspektywy. To naturalne, że nie poświęciłbym kilku lat życia na nagrywanie takiej muzyki, gdybym w nią nie wierzył.

Czuję się trochę jak intruz, gdy słucham tej muzyki. Ślizgam się po jej powierzchni, ale nie mam dostępu do głębszej rzeczywistości duchowej – i chyba nawet nie chcę go mieć.
Myślę, że nie potrzebujemy New Age’u,  aby rozmawiać o duchowości w muzyce. Techno i elektronika wydają mi się bardzo uduchowioną muzyką. To ciekawe, że klasyczny automat perkusyjny, taki jak Roland TR-808, może niczym duch zaklęty w maszynie przejąć kontrolę nad tłumem, wygenerować sytuację rytuału. To dowodzi, że maszyny również posiadają zdolności duchowego wzrostu, a co najmniej zaklętego wewnątrz chochlika. Poza tym dla mnie muzyka w ogóle jest przedsięwzięciem spirytualnym – posiada iluzjonistyczną właściwość jak dżin pojawiający się w eterze. To jest kompatybilne z tym, co robię w sztuce, bo do sztuki i muzyki odnoszę się intuicyjne, fantazjuję. Jest też jeszcze aspekt wspólnotowy, bo granie z innymi to jest przeżycie telepatyczne. 

Mówisz pewnie o sesjach kolektywu Boring Drug, który jest w jakiś sposób muzyczną reprezentacją galerii Dawida Radziszewskiego. Myślałem, że skład nie przetrwał po tym, jak Łukasz Jastrubczak wyprowadził się z Krakowa do Szczecina, a ty do Warszawy.
Żyjemy! Mamy z dziesięć nowych taśm z prób. Na części z nich występuje nawet Łukasz Jastrubczak, który dojeżdża do nas ze Szczecina. Reszta zespołu jest zaś w Warszawie: Igor Kłaczyński (perkusja), Kuba de Barbaro (syntezator) i Wiktor Podgórski (gitara) – wszyscy się tu przenieśliśmy.

Słychać: Haruomi Hosono, „Cochin Moon”.

Haruomi Hosono był członkiem słynnego japońskiego zespołu The Yellow Magic Orchestra, uważanego za tamtejszy odpowiednik Kraftwerk. W Japonii zresztą Hosono był bardziej znany – i bardziej aktywny – niż druga gwiazda kolektywu, czyli Ryuichi Sakamoto. Tę płytę miał nagrać wspólnie z ilustratorem i plakacistą Tadanorim Yokoo, ale skończyło się na tym, że ten ostatni tylko zaprojektował okładkę.

Dość dziwną, kojarzy się z filmem bollywoodzkim.
Bo to jest ścieżka dźwiękowa do nieistniejącego filmu bollywoodzkiego. Co ciekawe, takich połączeń na linii Japonia–Indie było więcej, na przykład zespół Taj Mahal Travellers, z którego wywodził się wiolonczelista Takehisa Kosugi, członek Fluxusu. Historia tego zespołu też jest w jakiś sposób fluxusowa. Członkowie grupy chcieli przejechać z Europy do Japonii samochodem, ale dojechali tylko na granicę indyjską. Ostatecznie jakoś udało im się ją przekroczyć, podróż zakończyli w New Dehli, gdzie odwiedzili Taj Mahal i zagrali koncert. Stąd nazwa.

Na „Cochin Moon” nie ma jednak wyrazistych odniesień do muzyki hinduskiej.
Tak, muzyka jest bardzo psychodeliczna, zaawansowana produkcyjnie. W porównaniu do nawet najdziwniejszych płyt krautrockowych z tego czasu brzmi fantastycznie przestrzennie. 

Ciekawe, na ile jest to wpływ rozwoju technologicznego. Pod koniec lat 70. na rynku syntezatorów zaczynają przecież dominować japońskie firmy: Korg, Roland, Yamaha przejęły palmę pierwszeństwa od producentów z Ameryki, w tym od Mooga.
Japończycy zamieniają syntezatory modularne na łatwiejsze w obsłudze instrumenty o zamkniętej architekturze, Roland wypuszcza na przykład jupitera, który do dziś pozostaje jednym z lepiej brzmiących syntezatorów w ogóle. 

Yamaha produkuje CS-80, z którego korzystał Vangelis. Ta ścieżka dźwiękowa też brzmi jak Bollywood zapośredniczone przez Vangelisa.
W twórczości japońskiej urzeka mnie jej aspekt futurystyczny. Mam wrażenie, że anglosaska muzyka elektroniczna z tego samego okresu nie brzmi dziś aż tak aktualnie jak ta z Japonii. Imponuje mi też oprawa wizualna tych płyt, czasami wprost kojarząca się z estetyką postinternetową. Odświeżyłem sobie ostatnio „Łowcę androidów”. To ciekawe, w erze popkulturowych powrotów futurystyczna wizja syntezatorowej muzyki Vangelisa ziściła się dziś, nawet nieco szybciej niż założył kompozytor, bo akcja filmu toczyła się w 2017 roku. Retrofuturyzm powrócił niczym samospełniająca się przepowiednia pod postacią wczesnych płyt Oneohtrix czy Emeralds. 

Tyle że Vangelis i tak brzmi mniej futurystycznie niż na przykład płyta „Philharmony” Hosono. Czy to nie jest niesamowite? Żyjemy w momencie, w którym przeszłość najechała teraźniejszość. Archiwalia z lat 50., 60., 70. nie różnią się za bardzo od muzyki wydawanej na bieżąco. Bo współczesna muzyka udaje tę wznawianą.

Mixtape autorstwa Tomasza Kowalskiego

Sam jesteś archiwistą, jako kolekcjoner i twórca.
Bo fascynuje mnie ta sytuacja. Ona się nie odnosi wyłącznie do muzyki, tak samo jest przecież z kulturą wizualną.

Z drugiej strony literatura się temu nie poddaje. Oczywiście wykopaliska w stylu zapomnianego dziennika Gombrowicza rozchodzą się na pniu, ale mimo wszystko literatura funkcjonuje tu i teraz.
Ale w sztukach wizualnych co i rusz odkrywa się kolejnych klasyków, na przykład minimalizmu.

Dziwna jest ta konkurencja z martwymi.
Może kultura działa poza przestrzenią i czasem?

No ale masz też konkretne realia ekonomiczne, w których pracujesz. I w tym sensie przeszłość zagraża teraźniejszości. Gdzie tu miejsce na bunt pokoleniowy?
Ciekawe też, co się stanie, gdy wznowimy już wszystkie archiwa. W pewnym sensie już jesteśmy w tym momencie, mam wrażenie, że w warstwie kulturowej posiadamy wszelkie informacje na temat przeszłości.  Niektóre z nich okazują się istotne po latach w zupełnie nieprzewidywalny sposób.

Co w takiej sytuacji dzieje się z historią?
Ostatnio przechodzę okres fascynacji library music, czyli muzyką użytkową, wykorzystywaną w telewizji czy w radiu. Jednym z jej najwybitniejszych twórców był Piero Umiliani, autor chyba sześćdziesięciu płyt. To, co robił, jest bardzo interesujące pod względem realizacyjnym, koncepcyjnym; to często bardzo pionierskie rzeczy. Szczęśliwie ostatnio ukazało się sporo wznowień…

Na różnych blogach podobnych do twojego jest tego mnóstwo.
Ja swoje winyle Umilianiego kupowałem od pewnego Włocha, który miał płyty bezpośrednio od wdowy po kompozytorze. To jest tak zwany dead stock.

?
To część nakładu, którego nikt nie sprzedał, ani nawet nie odpakował. Zupełnie „nowe stare” płyty, które najczęściej po prostu zbierały kurz w domach kompozytorów. W końcu płyt z muzyką ilustracyjną nie tłoczyło się komercyjnie, powstawało najwyżej kilkaset egzemplarzy – część trafiała do archiwów telewizji i radia, część zachowywał twórca. Mnie udało się kupić część tego dead stocku szczęśliwym trafem. W trakcie poszukiwań płyt Umilianiego trafiłem na wysyłkowy sklep, który miał dość obszerny katalog. Odpowiedź na zapytanie dostałem o trzeciej w nocy. Miałem szczęście, że akurat się obudziłem. Człowiek ze sklepu odpisał grzecznie, że wprawdzie nie ma niczego od Umilianiego, ale ma inną płytę, którą może mi przywieźć do Warszawy, gdzie przyjeżdża niedługo, żeby zagrać koncert na Barce. Wysłał mi link, więc od razu zacząłem słuchać. Zasnąłem przy niej…

Kowalski wrzuca winyl na talerz. Słychać spogłosowane tykanie zegara, włoskiego lektora.

Brzmi raczej niepokojąco.
W domu rodziców w Szczebrzeszynie, gdzie akurat spałem, na ścianie wisi stary zegar. Dobrze słychać jego niemiłosierne tykanie, więc gdy to wszystko nałożyło się na siebie, ta płyta wydała mi się czymś niesamowitym. Zahipnotyzowała mnie. 

To jest typowy nastrój jak ze ścieżki dźwiękowej do jakiegoś giallo.
Ale to nie jest włoskie! Zespół pochodzi z Argentyny.

Zmylił mnie ten włoski głos z początku. Zresztą nawet nazwa tego zespołu, Persona, brzmi jakby z włoska. Nie kojarzy ci się z Goblinem?
Niewiele wiadomo o tej płycie, poza tym, że nagrała ją trójka muzyków i że dodawano do niej grę, której niestety nigdy nie widziałem.

Ale teraz nie słuchamy już Persony.
Nie, to Piero Umiliani, który tutaj występuje jako M. Zalla. Pod tym psudonimem nagrał zresztą swoje najlepsze płyty. Oczywiście to wciąż library music, więc z tyłu na obwolucie masz nawet opisane nastroje utworów i propozycje dotyczące ilustrowanych zjawisk.

Ten utwór, którego słuchamy, ma ciekawy opis: „Not breathless war situation”.
Inne są już bardziej klasyczne, na przykład: „relaks” albo „atmosfera poważna, lecz normalna” (śmiech).

Gadamy i słuchamy już czwartą godzinę, więc chyba czas na podsumowanie. Znasz pewnie pojęcie „boskiej szafy grającej”. W skrócie chodzi w nim o to, że internet unieważni sens takiej kolekcji jak twoja, bo wszystko będzie w nim dostępne tu i teraz. Czy to właściwie się nie spełniło?
Nie sądzę, by internet cokolwiek unieważniał, to równoległy byt. Poza tym to mit, że w internecie znajdziesz wszystko.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.