Kamienie głupoty

8 minut czytania

/ Muzyka

Kamienie głupoty

Jakub Bożek

„Life of Pablo” Kanyego Westa to momentami chaotyczna, megalomańska płyta. Równocześnie „Pablo” to elektryzujący album, który jakimś cudem pozwala zapomnieć o egotyzmie swojego twórcy

Jeszcze 2 minuty czytania

Przygodę z nowym albumem Kanyego Westa warto zacząć od przesłuchania „Waves”, bo ta piosenka to kwintesencja „The Life of Pablo” – pomieszanie rejestrów, obnażanie emocji połączone z ekshibicjonizmem jak najbardziej fizycznym, szczerość i kompletny fałsz naraz. Przejawia się to w każdej z warstw: na poziomie charakterologicznym mamy tu dwóch gości w typie doktora Jekylla i pana Hyde’a. Kanye to impertynent, Chris Brown – damski bokser, przy czym obaj lubią pozować na wrażliwców, dobrych rodzinnych chłopaków albo czułych kochanków. Warstwę tekstową też sponsoruje literka „K” jak konfuzja; Kanye zaczyna od wychwalania swojego przyrodzenia, co zresztą zdaje się być tematem przewodnim „Pablo”, by zwrotkę potem oddać czuły hołd matce. Zawija te wersy w anielski bit – z wzniosłymi chórami rozedrganymi od tremolo i basem, który bije jak łagodne fale przypływu – i puszcza wprost do nieba.

Przyjęło się sądzić, że Kanye to w pierwszej kolejności producent muzyczny, a dopiero w drugiej kolejności – MC. Żeby to zrozumieć, wystarczy posłuchać numerów, w których występuje obok najlepszych obecnie mikrofonistów – Chance’a the Rappera czy Kendricka Lamara. Ich flow dzieli przepaść... Ale co to właściwie jest flow? Jak najlepiej scharakteryzować, co różni flow przeciętne czy słabe od wybitnego? Ponieważ nikt nie opracował jeszcze naukowej definicji, pozwólcie, że posłużę się własną. Otóż flow to jest taka maszynka, z której raper wystrzeliwuje słowa. Jeśli jest dobre, można ją porównać do waporyzatora zmieniającego słowa w strugi dymu, które splatają się widowiskowo i niepostrzeżenie rozpływają w powietrzu. Jeśli flow jest słabe, staje się czymś w rodzaju klifu samobójców. Słowa spadają z niego ciężko jak pechowy spadochroniarz. U Kanyego bywa nawet gorzej, bo ktoś temu spadochroniarzowi wypakował plecak kamieniami. Kamieniami głupoty.

Spektakularnie idiotycznych tekstów jest tutaj bez liku. Ten z „Famous” o Taylor Swift zasłużenie cieszy się powszechną złą sławą. Co ciekawe, pierwotnie Kanye zarapował, że Taylor jest mu winna seks z powodu sławy, jaką jej zagwarantował, ale gdzieś między 9 a 11 lutego zmienił słowa na bardziej „koncyliacyjne”: „Wierzę, że ja i Taylor będziemy uprawiać seks”. Hmm… Tu trzeba dodać, że Kanye grzebie w „Pablo” nawet po premierze. Niedawno wrzucił na Tidala nową wersję „Famous”, zmiany są kosmetyczne: wyregulowany poziom wokali, linijka tekstu, sampel z Niny Simone podłożony pod wokal Rihanny. Zaraz po tym zgodnie z zapowiedziami „naprawił” „Wolves”, czyli przywrócił numerowi jego pierwotny kształt. To pewnie nie koniec...

Lećmy dalej. W „30 Hours” Kanye wspomina swoją dziewczynę, która wedle własnych deklaracji poświęciła mu najlepsze lata życia. „Kiedy teraz patrzę na jej zdjęcia, widzę, że miała rację” – kwituje. „Wolves” to z kolei opowieści dziwnej treści o współczesnych Marii i Józefie, którzy spotkali się w klubie. „Highlights” zaczyna się od innej tęgiej rozkminki umajonej autotunem: „Czasami chciałbym, żeby mój fiut miał go pro”. Skądinąd sympatyczny „Real Friends” z kolei kończy się dramatycznym wyznaniem: „Mój kuzyn zakosił mojego laptopa, na którym ruchałem dziwki / Zapłaciłem typowi 250 tys., żeby go odzyskać”. (Rzeczony laptop jest zresztą ważnym elementem w mitologii Kanyego, na tyle ważnym, że traktuje się go jako kolejnego członka rodziny KimYe. Fani znają go jako Air West). Najbardziej idiotyczną linijkę Kanye rzuca jednak na samym początku płyty w pierwszej części „Father Stretch My Hands”: „Załóżmy, że pieprzę modelkę / Co dopiero wybieliła sobie odbyt / I wyleję wybielacz na koszulkę / Będę czuł się jak dupa”.

Kanye West, Life of Pablo, Def Jam 2016Kanye West, „Life of Pablo”,
Def Jam 2016
W sumie to zrozumiałe, że po usłyszeniu czegoś takiego potencjalny słuchacz wciśnie stop i w przypływie wściekłości wyśle wredny list do kierownictwa Tidala (serwisu streamingowego założonego przez Jaya-Z). Ale! „Father Stretch My Hands” nie jest przecież wyłącznie przykładem literackiego bezguścia, ten sam numer jest bowiem absolutnym zwycięstwem Kanyego, a wszystko to zawdzięcza epickiemu początkowi, porównywalnemu chyba tylko wyłącznie do czołówki „Simpsonów” – z pewnością „Father” będzie równie długowieczny.

Fantastyczne jest już samo wykorzystanie fragmentów utworu Pastora T.L. Barretta (duchownego z chicagowskiego South Side, autora kultowej płyty z muzyką gospel, a przy tym oszusta finansowego i pomysłodawcy pewnej piramidy finansowej). Przy zmianie pętli pojawia się bas warty milion dolców, śliski od glissanda, które złamie wam serce. Na chwilę przed pierwszym uderzeniem stopy słyszymy jeszcze dźwiękowy tag współproducenta numeru Metro Boomina: „If young Metro don't trust you I'm gon' shoot you” w wykonaniu superłotra rapu Future’a. I zaczyna się jazda. Kid Cudi wjeżdża z zaraźliwym przedrefrenem, za sekundę przebija go Kanye. Wszystko tu jest super.

W tym numerze na jaw wychodzi wielki kuratorski talent Kanyego. Na tym polu ma on zresztą spore zasługi, w pewnym sensie każda jego płyta jest kuratorską perełką, dziełem zbiorowym. „Yeezus” to na przykład wynik przyjęcia przez Kanyego modelu mentorskiego; na tym etapie był kimś na kształt Björk z najlepszego okresu lat 90., łapał młodych zdolnych i uwodził ich szansą na zaistnienie przy obietnicy zachowania pełnej wolności twórczej, a oni w zamian zapewniali mu élan vital. Dzięki temu albumowi do świadomości mainstreamu weszli między innymi Arca czy Evian Christ albo Assassin , za którego odkrycie dla niedancehallowej publiczności Kanyemu należy się medal. „Pablo” to już zupełnie inny model – nazwijmy go gwiazdorskim. Kanye zgromadził równych sobie – od André 3000 przez Drake’a do Future’a – i pozwolił im pohasać. Jak przy każdym meczu gwiazd i tu wyniki są mniej ważne niż sama radocha gry.

O słabościach już wiadomo, więc teraz coś na drugą nogę… Otwierający płytę „Ultralight Beam” jest doprawdy zjawiskowy. Przeciągnięte organy przy końcu przyjemnie mlaszczą, brzmią ciepło, jak z mszy baptystów. W tle – głosy, ekstatyczne dziecięce świadectwa. Bit jest majestatycznie wolny i minimalistyczny, ale gdy wydaje się, że Kanye ściągnął lejce i wszedł na drogę samoograniczania się – przynajmniej w muzyce – refren aż eksploduje od gospelowego chóru. Przyjemnych niespodzianek jest zresztą dużo więcej, w „30 Hours” pojawia się wsamplowany Arthur Russell z okresu albumu „World of Echo”, „Highlights” zostaje przecięte na pół fantastycznym mostkiem rodem z najlepszego R&B z lat 80., w „FML” z kolei pojawia się sampel z postpunkowego zespołu Section 25, a „Famous” kończy się chyba największą niespodzianką – elegancko pociętym fragmentem nieśmiertelnego „Bam Bam” Sister Nancy.

„Pablo” to nieraz chaotyczna, megalomańska godzinna ejakulacja. Równocześnie „Pablo” to też elektryzujący album, który jakimś cudem pozwala zapomnieć o egotyzmie swojego twórcy. Naprawdę trudno mi w tym momencie znaleźć lepszy komplement.

Rzadko stawiam oceny, ale niech tam… 30/10.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.