Muzyka Lubomira Grzelaka, nagrywającego jako Lutto Lento, pełna jest brzmieniowych, choć nie tylko, wspomnień po wczesnych latach 90. „The Lost Painting” z kasety „Prima Porta” przywodzi na myśl wczasy w morskich kurortach – fletnie pana i peruwiańscy studenci, budki z goframi, brzydkie spłowiałe pocztówki. Niepokój i ból głowy gratis. „Sirena” z kasety „Unlucky” to zaś nostalgiczny house z Enyą jako diwą w roli głównej. Nieforemna pętla z pamiętnego „Caribbean Blue” gnie się jak mały fiat podczas wypadku. Wrażenie choroby morskiej podkreślają jeszcze organiczne taneczne rytmy grane z ręki, a nie jak to najczęściej bywa programowane na sekwenserze. Coś jest w tej muzyce, jakieś życie po życiu, tak jakby Lubomir miał dostęp do dźwiękowego ekwiwalentu Dickowskiego Ubika, spreju przeciwdziałającego entropii. Gdy głęboki głos w „The Boat Can Leave Now” napomina „Remember your life”, brzmi to trochę jak kredo Lutto Lento.
Te wszystkie wrażenia są do pewnego stopnia pochodną jego metody twórczej i źródeł, z których korzysta. Muzyka Lutto powstaje szybko, podczas sesji z syntezatorami i automatami perkusyjnymi oraz pętlami taśmowymi. To ręczna robota, przez co rezultaty może bywają nieociosane tu i tam, ale też są o wiele zabawniejsze. Zarówno dla twórcy, jak i dla słuchacza. „Komputera używam głównie do equalizacji czy końcowego miksu. Często jednak w ogóle nie robię nic z tych rzeczy, tak nagrałem na przykład «Sirenę»” – mówi mi Grzelak. „Nie do końca lubię robić muzykę na komputerze, chyba że w podróży. Wielu artystów przez komputery wpada w niekończący się cykl upiększania i poprawiania. Gdy nagrywa się na żywo, łatwiej jest skończyć, bo trudniej ingerować w materiał. Są to też właściwie moje początki, kiedy nie potrafiłem jeszcze obsługiwać programów do produkcji muzyki, nagrywałem wszystko na żywo za pomocą na przykład automatu perkusyjnego i pętli taśmowych. Ta metoda jest bardziej surowa i prymitywna, ale daje też o wiele bardziej zaskakujące efekty”.
Metody Lutto Lento nie są niczym unikatowym w świecie muzyki elektronicznej. Kiedyś granie na setkę i akceptacja błędów były przymusem dla pionierów chicagowskiego house’u, których nie było stać na sekwensery. Dziś często są dobrowolnym wyborem artystów znudzonych komputerową precyzją i przewidywalnością.
To źródła, z których Grzelak czerpie brzmieniowy materiał do manipulacji, czynią go kimś wyjątkowym. Pętlę taśmową – kawałek taśmy magnetofonowej sklejony końcami, który magnetofon może odtwarzać w nieskończoność albo chociaż do zdarcia taśmy – do „Sireny” zrobił z taśmy znalezionej w piwnicy mamy. „Większość taśm, z których korzystam, pochodzi z czasów mojego dzieciństwa albo jest jeszcze starsza” – mówi Lubomir. „Kupuję je w komisach albo znajduję na śmietnikach. Od paru dni na przykład przesłuchuję taśmy, które wypadły na ulicę z instalacji artystycznej w Kielcach. Na Placu Artystów Robert Kuśmirowski zaaranżował przestrzeń wypełnioną sprzętami ze swojego dzieciństwa: jakimiś klawiszami, organami, książkami. Wszystko to stoi na zewnątrz i jest wystawione na działanie czynników zewnętrznych. Jednym z takich czynników byłem ja (śmiech). Poza obręb instalacji wypadły dwie kasety, na które Kuśmirowski – jak się później okazało – nagrał pierwsze wydania trójkowej listy przebojów”.
Niektóre znaleziska bywają jeszcze bardziej fantastyczne. Upodabniają one Lutto do etnografa dźwięku, poszukującego najintymniejszych śladów życia końca lat 80. i początku 90. „Kiedyś bardzo popularne były magnetofony Unitra, na które można było nagrywać własny głos bez potrzeby podłączania dodatkowego mikrofonu. W najgorszym razie można też było wpiąć słuchawki do wejścia mikrofonowego. Mnóstwo ludzi tak robiło. Znalazłem parę takich materiałów” – mówi Lutto. „Trafiłem na przykład na taśmę do nauki języka angielskiego nagraną przez jakieś dziecko wcielające się w rolę nauczyciela. Są tam więc zadania, wiersze i śpiewy, wszystko w nieudolnym, dziecięcym angielskim. Fantastyczna, osobista rzecz. Gdy jej słucham, czuję się jakbym czytał czyjś pamiętnik. Przypomina mi to też o taśmach, które sam nagrywałem jako dziecko. Nie mam pojęcia, gdzie teraz są”.
Z wykorzystywaniem takich artefaktów wiążą się jednak liczne wątpliwości. Czy te zapiski nie są zbyt intymne? W dzieciństwie sam nagrywałem takie taśmy – ze śpiewaniem i w ogóle – i choć nie było na nich niczego zdrożnego, z pewnością nie chciałbym, by zostały upublicznione, w tej czy innej formie. Lutto jest tego świadomy i dba o anonimowość źródeł. „Wykorzystuję fragmenty, ale po odpowiednim zamaskowaniu – wplatam je w tło, puszczam od tyłu, przetwarzam i deformuję. Źródło materiału nie jest więc oczywiste dla słuchacza, a dla mnie tworzy dodatkowe, hermetyczne znaczenia mojej muzyki”.
To właśnie w tej sferze najpełniej wyraża się „ubikowa” jakość jego muzyki, naładowanej wspomnieniami zapośredniczonymi przez archaiczną i niepewną technologię. Jej wyjątkowość docenił niedawno Charles Drakeford, znany przede wszystkim z roli gospodarza brytyjskiego Boiler Room. Pierwszą płytą w jego wytwórni FTD będzie właśnie winyl Lutto Lento z wybranymi przez Drakeforda utworami z wcześniejszych kaset. „Po raz pierwszy od dłuższego czasu usłyszałem coś świeżego i innego” – tak ten ostatni opisywał swoje emocje po pierwszym kontakcie z muzyką Lubomira i faktycznie trudno mu się dziwić.
Ale chyba najbardziej nietypowego fana Lutto znalazł w osobie Bonniego „Prince’a” Billy’ego, kultowego alternatywnego pieśniarza folkowego. „Pewnego dnia Will Oldham napisał do mnie mejla i zaproponował trasę koncertową po Niemczech mnie i Piotrowi Kurkowi. Okazało się, że mamy wspólnego znajomego prowadzącego sklep muzyczny w Kentucky, który dystrybuuje moje taśmy” – wspomina Lutto. „Siedem koncertów w Niemczech było niesamowitym doświadczeniem, graliśmy w kościołach. To przestrzenie o zadziwiającej architekturze akustycznej, Lukaskirche w Dreźnie pełnił dawniej funkcję studia, w którym nagrywano muzykę kościelną. W Apostel Paulus Kirche zagraliśmy dwa razy dzień po dniu, bo koncert był wyprzedany. Publiczność na obu liczyła po tysiąc osób!”.
Podczas tej trasy Lutto prezentował materiał z „Ducha Gór”, kasety opartej na etnograficznych nagraniach z Beskidu Wyspowego, przetworzonych i podbudowanych organowym burdonem oraz brzękiem dzwonów pasterskich. „Zaciekawił mnie pewien niemal pogański obrzęd, który odbywa się w lany poniedziałek. Mieszkańcy wsi Dobra przebierają się wtedy w maski ze skór zwierząt i słomy. Później jako duchy przeszłości, «śmiguśnioki», chodzą po ulicach, hałasują, krzyczą, grają na piszczałkach, no i oczywiście polewają wodą siebie i przechodniów”. Ta mroczna, zagadkowa dźwiękowa maź doskonale sprawdziła się w sakralnym otoczeniu, tak samo zresztą jak kosmiczno-syntezatorowe murale Piotra Kurka.
„Choć na początku pomysł wydawał się nam dość dziwaczny, koniec końców okazało się, że to wszystko miało sens” – podsumowuje dziś Lubomir trasę z Oldhamem. Dobrych wspomnień nie przesłania to, że „razem z Piotrem nie wytrzymaliśmy do końca koncertu Bonniego ani razu. Trzygodzinne recitale folk-rockowych hitów, przerywane wesołymi anegdotami, były ponad nasze siły”.
Oczywiście nie wszystkie występy są równie udane. „Ostatnio graliśmy z Filipem Lechem na promie z Karlskrony do Gdyni. Była to wprawdzie impreza zorganizowana przez Instytut Polski w Szwecji, ale przyszło na nią niewiele osób, więc publiczność stanowili głównie szwedzcy tirowcy. Pograliśmy z dwadzieścia minut, bo wszyscy zaczęli krzyczeć, że to nie jest muzyka” – śmieje się niedoszły gwiazdor szwedzkich parkietów.
Warto pamiętać też, że Lutto Lento jest nie tylko – niezwykle płodnym – artystą, ale też wydawcą o iście stachanowskiej etyce pracy. Katalog prowadzonego przez niego labelu, Sangoplasmo, liczy kilkadziesiąt pozycji . I choć „odpoczywa po okresie pracy na dłuższych obrotach”, Lubomir nie rezygnuje z działalności wydawniczej. W prowadzonym wspólnie z Filipem Lechem Dunno ukazał się niedawno nowy album Wojciecha Bąkowskiego, „Telegaz”, będący psychogeograficzną eksploracją Warszawy. „Na tej płycie mocno słychać jego przeprowadzkę do stolicy, Wojtek recytuje to, co widzi za oknem: hasła reklamowe, szyldy. Wszystko na tle muzaku, nagrań wykorzystywanych w centrach handlowych – niedawno usłyszałem jeden z nich w toalecie warszawskiej Arkadii” – opowiada mi Lubomir. „Telegaz” jest wydany na płycie CD o estetyce, powiedzmy, stadionowej. Tak w każdym razie pamiętam płyty kupowane na przeróżnych targowiskach – klasyczne plastikowe pudełko, obwoluta na najtańszej kredzie, typografia jak z memów. „To jest materiał, który nie pasuje do taśmy, nie pasuje do winyla, wydaliśmy go na płycie CD wyglądającej trochę jak piracka płyta z bazaru”. Lutto równie entuzjastycznie mówi o przyszłych planach Dunno. „W połowie przyszłego roku ukażą się Heroiny, projekt Piotra Kurka, album Wilhelma Brassa i debiut Phillipa Kosela z Krakowa, który robi niesamowite rzeczy. Z Philipem zaczęliśmy też razem nagrywać, więc prędzej czy później pewnie wydamy też coś wspólnego”.
Gdy kilka dni po rozmowie szukam w sieci informacji o „śmiguśniokach”, natrafiam na dokumentację wideo obyczaju. Jestem trochę rozczarowany. Po tym, co usłyszałem od Lubomira, spodziewałem się zobaczyć coś bardziej wiejskiego czy tradycyjnego. Okazało się tymczasem, że Dobra to nie jakaś mała zapomniana wieś – drogi gruntowe, chaty ze strzechą – ale pełna nowoczesność z asfaltem, samochodami, trochę pokracznymi budynkami przy drogach. Na tym tle „śmiguśnioki” robiły wrażenie jakby trochę z innego świata, coś tu wyraźnie zgrzytało. Za chwilę jednak pomyślałem, że to idealna metafora tego, co pociąga mnie w muzyce Lutto Lento. Nowoczesność, zza której wyłania się coś starodawnego i mistycznego. A może odwrotnie, jakiś porządek mistyczny, który kryje w sobie nowoczesność?