Bardzo konkretna samoróbka
Fot. archiwum prywatne

Bardzo konkretna samoróbka

Rozmowa z Michałem Turowskim

Prowadzenie mikrowytwórni, granie w kapeli, tworzenie eksperymentalnej muzyki na syntezatorze modularnym to jest hobby. Takie są realia, a jeśli cię nie stać na takie hobby, to sobie znajdź inne – mówi założyciel Oficyny Biedota i BDTA

Jeszcze 4 minuty czytania

JAKUB BOŻEK: Po przeprowadzce z Wrocławia do Warszawy zmieniłeś nazwę swojego wydawnictwa z Oficyny Biedota na BDTA. Czemu?
MICHAŁ TUROWSKI: Gdy założyłem Biedotę, miałem 19 lat. To był poligon doświadczalny. Bardzo dużo poszło nie po mojej myśli. Przede wszystkim wydawałem bez namysłu wszystko, co mi się spodobało. A ja słucham bardzo różnych rzeczy. W katalogu Biedoty miałem z jednej strony The Kurws, z drugiej Krojca. Albo Jemka Jemowita, największe ekstremum z tych wczesnych płyt. Ebola nawiązywała do postindustrialu, a Borderline Collie – do Neila Younga. Słowem, kompletny burdel. A że przede wszystkim obracam się w świecie muzyki eksperymentalnej, noise’u czy field recording, stwierdziłem, że pójdę w tę stronę. To miał być nowy początek.

Ale i tak wciąż jest różnorodnie.

Michał Turowski

Ur. 1990. Gdy miał 19 lat, założył Oficynę Biedota, kasetową – choć nie tylko – wytwórnię, w której ukazywało się wszystko – od archiwaliów Super Girl & Romantic Boys czy 19 Wiosen po Jemka Jemowita. To przez tę nazwę wszyscy mówią na niego raczej Michał Biedota. Po przeprowadzce z Wrocławia do Warszawy Oficyna Biedota zmieniła się w BDTA.

Katalog BDTA liczy obecnie blisko 50 pozycji. Oficjalna strona: www.bdta.pl

Wiadomo było, że to mi się rozjedzie. Najbardziej odstaje chyba Norymberga, moi bardzo dobrzy znajomi z Wrocławia, unikalne brzmienie, przede wszystkim za sprawą wokalu Pawła Malinowskiego i grającego na gitarze Siehana. Słychać, że to on nadawał im kierunek. Siehan ma niesamowitą wiedzę, słucha nadawanych o 4 nad ranem audycji ze studenckich radiostacji w Stanach, wygrzebuje z nich dziwne zespoły noiserockowe, które wydały kasetę w nakładzie 10 egzemplarzy. I to jest właśnie brzmienie Norymbergi, podziemny noise’owy rzyg. W Polsce się tak nie gra. Dlatego stwierdziłem, że choć oni kompletnie odstają od reszty katalogu, muszę ich wydać. Innym takim odmiennym projektem są Nagrobki, ale to jest po prostu przedsięwzięcie Adama Witkowskiego wydającego u mnie także eksperymentalne rzeczy, jak choćby 0404 oparte na samplach z audiobooków. Ale zawsze staram się nadać wszystkiemu, nawet wyskokom, spójną formę. Ostatnio bardzo chciałem wydać Test Prints, jeden z niewielu gitarowych zespołów, który naprawdę mnie porwał. Żeby nie bruździć w BDTA, założyliśmy osobny sublabel, czyli Soup Bob.

I nic innego nie chcesz tam wydać?
Nie mówię nie, ale jak posłuchałem demówek od młodych gitarowych zespołów, zacząłem myśleć, że na Test Prints się skończy.

Dostajesz dużo demówek?
Od pięciu do dziesięciu w tygodniu. Ale z tych dziesięciu słucham może z dwóch, trzech. Czasami wystarczy mi, że przeczytam biogram.

I co sprawia, że zaczyna ci się świecić czerwona lampka?
Jak ktoś podsyła teledysk na YouTubie, to wiem, że najprawdopodobniej będzie słabizna. Jakiś lounge albo inny indie rock. Dostałem kiedyś dwie takie tragiczne demówki, to chyba był smooth jazz. Dziewczyna na wokalu, jakiś kontrabas, Jezu Chryste, po prostu radio Chilli Zet. Wiesz, najbardziej zastanawia mnie, po co ci ludzie do mnie piszą? Z drugiej strony zdarzają się takie ciekawostki, jak Odmieniec. Dostałem też Danziger Keller, taką rzecz od zupełnie nieznanego mi człowieka. To instalacja dźwiękowa wykonana na potrzeby gdyńskiego Muzeum Archeologii, które niedawno otworzyło kaplicę czaszek.

Znasz wszystkich ludzi, których wydajesz?
Nie miałem jeszcze okazji się spotkać z Odmieńcem chociażby, ale większość to moi bliscy znajomi. Z Wojtkiem Kucharczykiem czy Danielem Brożkiem (Czarnym Latawcem) znamy się od wielu lat. Z częścią zaprzyjaźniłem się już po wydaniu płyty, na przykład z Wiktorem z Souvenir de Tanger. Gdy wydałem tę epkę, nie wiedziałem nic na jego temat, a teraz widzimy się niemal na każdym koncercie.

Porozmawiajmy o pieniądzach. Bilansujesz się?
Wiesz, rzeczy, które wychodzą w BDTA, to jest bardzo konkretna samoróbka. Wypalam płytki CD-R bez nadruku, bo tak jest taniej. Okładki drukuję w małych drukarniach czy nawet w pracy po godzinach. Koszt wyprodukowania jednej płyty jest zwykle na tyle niewielki, że zwraca się dość szybko. Ale tak naprawdę trudno tu mówić o zarabianiu, bo nawet jak mam górkę z jednej płyty, wtapiam na następnej. Albo przeinwestuję. Na przykład ostatnio zrobiłem lathe cut dla Piotra Kurka.

Wytłumaczysz co to?
To rękodzielniczy winyl, coś jak pocztówka dźwiękowa wycinana ręcznie z kwadratu poliwęglanu. Każda taka płyta brzmi trochę inaczej. Mało kto to robi w Europie, w Polsce – tylko Sebastian Buczek. Większość takich manufaktur znajduje się albo w Stanach, albo w Nowej Zelandii. Sama wysyłka to jest spory koszt, no i dochodzi jeszcze adrenalina, bo nie wiadomo, czy uda się uniknąć opłat celnych. Poza tym to jest ręczna robota, więc choć lathe Piotra kosztował 100 zł, to przy całym wyprzedanym nakładzie, zarobiłem jakieś 15 zł.

Masz budżet, jakieś wyliczenia, czy działasz spontanicznie?
Staram się to jakoś kalkulować. Jeśli chodzi o Piotra, to miałem pewność, że przy artyście tej klasy te 20–30 sztuk sprzeda się bez problemu. Właściwie zanim oficjalnie ogłosiłem premierę, połowa nakładu była już sprzedana. Podobna sprawa jest z kasetami. Bilansuję się w okolicach zera albo niewielkiej straty. Staram się jednak nie dokładać z etatowej pensji, bo próbuję rozdzielić pracę zawodową i hobby po godzinach. Zdarza się jednak, że to się nie udaje i trzeba dołożyć.

A jak daleko w przyszłość sięga twój plan?
Teraz na przykład wiem, co wydam w czerwcu. Cały czas staram się uniknąć sytuacji, w której w jednym miesiącu wychodzi pięć płyt, a w drugim jedna. Takie wytwórnie, jak moja, funkcjonują dzięki stałej bazie fanów. Dzięki ludziom, którzy kupują praktycznie każdy tytuł, fizycznie albo wirtualnie. Trzeba dbać o ich portfel (śmiech).

Ilu masz takich klientów?
W przeliczeniu na nakład typu 50 sztuk, dosyć dużo. O połowę zazwyczaj nie muszę się martwić, bo mam pewność, że kupią go moi stali odbiorcy.

Jak budowałeś te więzi? Sporo trollujesz w necie, jesteś wojowniczym herosem Facebooka.
W żaden sposób to mi nie szkodzi. Na niezależnych targach płytowych często podchodzą do mnie jacyś znajomi, żartujemy sobie w mniej lub bardziej wybredny sposób. Jak jesteś uśmiechnięty i sypiesz anegdotami, ludzie nie boją się podejść. Ludzie pytają o to, co jest na tej czy innej płycie, nawet jak nie mają hajsu, chcą rozmawiać. To jest fajne. Zresztą w przypadku takich wytwórni, jak moja czy Mik!Musik, właściciel i marka są ze sobą tożsame. Wiadomo, że wesoły, rozmowny gość będzie popularniejszy niż smutny dziad dłubiący w nosie. 

Bardzo ładne są historie w twoich felietonach w „Noise Magazine”. Podobała mi się ta o dwóch fanach Death in June.
No tak, nie sądziłem, że w 2014 roku zobaczę kolesi w niemieckich flecktranach, z naszywkami Death in June. Absurd! A te felietony to przypadek. Wiesz, kiedyś sprzedawałem elektroniczne papierosy w galerii handlowej we Wrocławiu. Zdarzały mi się tam różne ciekawe przygody, bo to towar ekskluzywny. Niektóre zestawy kosztują nawet po 600 zł! Ludzie traktują je jak komórki, to jest taki sam gadżet, np.  e-papierosy pokazujące prognozę pogody, co w sumie jest trochę bez sensu (śmiech).

W takim razie czekamy na iPapierosa.
Jest popyt, jest podaż. No i miałem takich klientów, niektórych ze złotymi kartami, którzy gdy informowałem ich o tym, że nie mam części na wymianę do ich zepsutego ustrojstwa, grozili mi wpierdolem (śmiech). Właściwie zdarzało mi się to dość często. Miałem więc całkiem radosne życie, przynajmniej do momentu, gdy detal przestał mnie bawić, a zamiast satysfakcji pojawiły się znużenie, stagnacja i depresja. W każdym razie te moje historie wrzucane na prywatnego Facebooka czytał Łukasz Dunaj, napisał do mnie, że się ubawił i zaproponował mi pisanie felietonów. Sam nie mam żadnego doświadczenia dziennikarskiego, napisałem kiedyś jakiś tekst dla „Rity Baum”, ale tak naprawdę wcale się na tym nie znam. Ale to miło, gdy ktoś chwali, bo jestem atencyjną szmatą (śmiech).

To ciekawe, że scena niezależna jest oparta na takich bliskich relacjach.
Ludzie, którzy kupują u mnie praktycznie każde wydawnictwo, może nie zawsze są jakimiś wielkimi fanami BDTA, ale są fanami polskiej sceny. Ci sami ludzie kupują katalogi Wounded Knife, Jasienia, Mik!Musik. To jest grono naprawdę zaangażowanych kilkudziesięciu osób.

Mam kolegę, który kupuje chyba wszystkie polskie płyty. Myślałem, żeby zrobić z nim wywiad z cyklu „Ciekawy człowiek”. Masz też niesfornych klientów, targują się?

Mini-festiwal BDTA w Warszawie

Dwa kluby na warszawskiej Pradze, Dwa Osiem i Mózg, w sobotę 21 marca będą gościć artystów związanych z BDTA. Bilety: 15 lub 25 PLN. Więcej informacji tu

Line-up: PALCOLOR, FISCHERLE, MIRT + TER, WOLFRAM, DUY GEBORD, oHUHo (CzL + Kucharczyk) CZARNY LATAWIEC, KUCHARCZYK, SOUVENIR DE TANGER 

Jak ktoś robi zakupy za 15 zł i pisze, że chciałby rabat albo darmową wysyłkę, bo inaczej nie kupi, odpisuję mu, żeby nie kupował.
Wytwórnia to jest hobby, mam przecież też normalne życie. Muszę iść z dziewczyną do kina, z kotem do weterynarza, zrobić zakupy na obiad. To nie Empik, więc jak gość kupuje o 13, a o 14 pisze mejla z pytaniem, czy paczka już wyszła, to…

A jak się dogadujesz z artystami? To małe środowisko, chyba łatwo o kwas?
Staram się wszystko dogadać już na starcie, żeby uniknąć nieporozumień. Czasem zdarza się, że nowi artyści, debiutanci, mają ogromne ambicje. Myślą, że gdy ja, albo ktokolwiek inny, wydam im płytę, z marszu pojawią się recenzje w „Playboyu” albo zaproszenia na trasy koncertowe. Nie do końca kumają te realia. Już na samym starcie mówię im więc, że nie jestem w stanie zapewnić dosłownie niczego. Nie zajmuję się organizacją tras, o promocję dbam na tyle, na ile jestem w stanie. Nie pakuję CD-R-ów do koperty i nie wysyłam do „Wire”, bo nie widzę w tym sensu i szkoda mi dwóch dych na wysyłkę. Nie próbuję też przepychać kasety wydanej w nakładzie 20 egzemplarzy do „Wyborczej”, bo to marnowanie czasu. Więc gdy na etapie przygotowania płyty widzę u artysty pęd ku trasom, recenzjom i pieniądzom, delikatnie się wycofuję.

Rozliczacie się w barterze?
Jeżeli „zarobię” na jakiejś płycie 200 zł i mam się dzielić z kapelą, w której grają trzy osoby, łatwo sobie wyliczyć, że dzielenie tej kasy nie ma większego sensu. Jakbym miał tego pilnować, musiałbym zrobić ogromny arkusz w Excelu i wpisywać do niego, że tę płytę dałem na imprezie pijanemu kumplowi, żeby się odczepił, a tę sprzedałem kolesiowi za 8 zł, bo miał tylko drobne. Dlatego wygodniej jest mi dać artystom część nakładu, z którą zrobią, co chcą.

Gaap Kvlt „Untitled”
BDTA XXXVII / 20.05.2014 / 3” CDr [55]
Myślałeś kiedyś o zwiększaniu skali, braniu jakichś grantów?
Nie interesuje mnie to zupełnie. Mam punkową duszę, wierzę we własną ciężką pracę i we własne środki. Jeśli mam brać jakieś granty i iść na kompromisy tylko po to, żeby wydać tłoczonego winyla, wolę już wydać coś, na co mnie w tej chwili stać, czyli 50 kaset ze śmietnika albo 100 CD-R-ów. Jedyny wyjątek to płyta Fischerle z bajkami, ale wydałem to dlatego, że zgłosił się do mnie Mateusz [Wysocki – przyp. JB] z Porcjami Rosołowymi, a gdy się już zakolegowaliśmy, powiedział mi, że w ramach jakiegoś stypendium nagrał te bajki i chciałby je wytłoczyć. Pierwotnie poprosił tylko o pomoc z kontaktami, ale w końcu stanęło na tym, że płyta wyszła z logiem BDTA i pomogłem mu w dystrybucji, tak żeby album był dostępny w różnych lewicowych księgarniach w całej Polsce (śmiech). Ale sam nie kiwnąłem palcem, żeby dostać te pieniądze.

To naprawdę coś złego? Z mojego doświadczenia wynika, że to nie kompromisy są największym problemem, ale papierkowa robota, rozliczenia, wymogi formalne. Tak naprawdę w kwestie merytoryczne prawie się nie ingeruje.
Dla mnie granty to zjawisko mniej więcej na poziomie crowdfundingu. Z jednej strony nie ma w tym nic złego, bo uderzasz do swoich fanów, którzy się składają na wydanie płyty. Z drugiej strony nie widzę powodu, dla którego ktoś miałby finansować moje hobby, tak jak nie widzę powodu, dla którego ja miałbym się dokładać do znaczków pana Zenka. Prowadzenie mikrowytwórni, granie w kapeli, tworzenie eksperymentalnej muzyki na syntezatorze modularnym to jest hobby. Takie są realia, a jeśli cię nie stać na takie hobby, to sobie znajdź inne.

???

Czy tu Korwin?
Tak działa wolny rynek! No dobra, chyba czasami zbyt radykalnie wygłaszam swoje opinie (śmiech).

OK, jesteś wydawcą niepokornym. Ale naprawdę myślisz, że to tylko hobby, nic więcej? Są gorsze sposoby wydawania publicznych pieniędzy niż sponsorowanie niezależnej kultury.
Bolesław Wawrzyn „III”,
BDTA XLVI / 16.10.2014 / 3″ CDr [26]
Jasne, jedną z instytucji, które naprawdę zasługują na wsparcie finansowe, jest Bôłt. Oni dokumentują dziedzictwo narodowe, wydają płyty Eugeniusza Rudnika albo nagrania ze Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia. Wydobywają je z archiwów, a przecież czyszczenie tej stajni Augiasza, walka o pozwolenia wymagają ogromnej siły. Tu faktycznie znajduję wartość. Ale jeżeli widzę jakieś popowe gówna, które nie interesują nikogo poza dziesięcioma znajomymi siostry wokalisty, a ciągną pieniądze z sejmiku czy skądś tam, to szlag mnie trafia. Zobacz, kto składa oferty na serwisach crowdfundingowych. Same zespoły, które biorą dotacje od prezydenta Brzegu Dolnego. Dostali 30 tysięcy, ale stwierdzili, że to mało, bo płytę musi im miksować Marcin Bors. Po prostu nakręcanie własnej megalomanii za cudze pieniądze jest dla mnie słabe.
Naprawdę możesz zrobić płytę za 5 tysięcy zł, a nie 50. Możesz wziąć realizatora, który nie pracował nad płytą Moniki Brodki, ale zna się na rzeczy, jak Michał Kupicz. Możesz nagrać ścieżki w domu, a nie w studiu. Możesz wytłoczyć 300 płyt CD, a nie winyli, bo po co? Z mojego doświadczenia, własne pieniądze wydaje się trudniej. Jak dostajesz 100 tysięcy, idziesz do uznanego grafika i płacisz mu 10 tysięcy…

No dobra, podpisujemy protokół rozbieżności i lecimy dalej. Wydajesz sporo. Czy słuchacze są w stanie to przerobić? Pisałeś niedawno o fali „chomikowych onanistów” gromadzących terabajty plików. Trochę się sam do tego dokładasz.
Gdy coś interesującego wpada mi w ręce, staram się coś z tym zrobić, bo na przykład wiem, że niektórzy artyści podchodzą do swojej pracy bardzo krytycznie. Zawsze są niezadowoleni. Jak ktoś przychodzi do mnie z nowym materiałem, a ja nie wykorzystam tego momentu i go nie przycisnę, za tydzień włoży ten album do szuflady, bo stwierdzi, że do niczego się nie nadaje. Kuję żelazo póki gorące. Z drugiej strony są też takie momenty, że przez trzy lub cztery miesiące nie wydaję niczego, bo nie mam pieniędzy albo nic mi się nie podoba.

Wciąż jako słuchacz, a w szczególności osoba pisząca, mam ten dyskomfort, że nie jestem w stanie nadążyć za tempem wydawców.
Dla mnie chodzi o coś innego. Problemem jest to, że musisz wszystko wiedzieć. Znasz pewnie to zjawisko, że wychodzi na przykład nowa płyta Swans i już trzy dni później wszyscy znajomi o niej terkoczą. Jeżeli nie jesteś jakoś specjalnie asertywny, ciężko będzie ci się przyznać, że ta płyta trwa trzy godziny i nie miałeś jeszcze czasu się w nią wgryźć. Ta konieczność posiadania wyrobionego zdania, przeczytanych recenzji, międlenia informacji jest bez sensu. Ona przykrywa muzykę.

Ja już dawno się poddałem. Ostatnia rzecz, misja. Wydałeś niedawno kasetę „Flamenco to moje życie” Andrzeja Baphometa. Napisałeś przy okazji, że to najgorsza wydana w BDTA kaseta…
Ale zarazem najlepsza.

Natychmiast skojarzyło mi się to z historią, którą Simon Reynolds opisał w „Podrzyj, wyrzuć…”. Była kiedyś taka wytwórnia kasetowa, Fuck Off Records. Prowadził ją podstarzały hipis Kif Kif. Wydawał tam największe dziwactwa, a wśród nich była wyjątkowa kaseta zespołu Teen Vampires. Wyjątkowa dlatego, że pół taśmy zajęła kłótnia między gitarzystą a wokalistą. Kif powiedział o niej, że to najgorsza taśma, jaką słyszał w życiu, ale i tak musiał ją wydać. Ta miłość dla radykalnej wolności twórczej jakoś mniej ujęła.
Paweł Kulczyński / Czarny Latawiec – Split,
BDTA XXXV / 20.04.2014 / C52 tape [77]
„Flamenco to moje życie” to rzecz Adama Witkowskiego, który nagrywa bardzo różnorodne i ciekawe rzeczy. Z jednej strony gra w zespole Gówno, z drugiej ma – czy to sam, czy z żoną – wystawy w galeriach w całej Polsce i świecie. Ja też wydaję mu różne rzeczy. Niedługo w BDTA ukaże się Radio Kailash, kaseta z fragmentami trzygodzinnego koncertu/transmisji, którą nagrał wspólnie z innym trójmiejskim artystą – Piotrem Rubieckim. Był to właściwie rodzaj słuchowiska – goście nieistniejącej już gdańskiej Cafe Fikcja mogli wpiąć swoje słuchawki i słuchać audycji nadawanej z zaplecza kawiarni. Na drugą nogę wydaję też jego żarty dźwiękowe, Nagrobki czy właśnie Andrzeja Baphometa. Historia tej ostatniej płyty wygląda tak, że Adam czasami przygotowuje muzykę do reklam telewizyjnych. Pewnie widziałeś niejedną z nich. Trochę się męczył nad kolejnym zleceniem, nazbierał masę absurdalnych szkiców, które były kompletnie nieakceptowalne dla tzw. szerokiego odbiorcy, a jakby tego było mało, w tym samym czasie wypadł mu dysk. Chodził na akupunkturę, jarał przeciwbólowo bardzo dużo zioła i nie był w stanie normalnie pracować. Nie mógł też siedzieć ani leżeć, więc na stojąco na granicy jawy i snu – klepał sobie muzykę na iPhonie, pociął niewykorzystane szkice reklam, no i tak w trzy dni powstała ta płyta Baphometa. Łącznie z tragicznym coverem Jeana-Michela Jarre’a. Uznałem, że trzeba to wydać, bo jest to jakaś forma dokumentacji, a poza tym miałem te kilkadziesiąt kaset, z którymi nie wiedziałem co zrobić. I to jest właśnie ta moja misja. Z jednej strony wcale o niej nie myślę i wydaję, co mi się aktualnie podoba. Z drugiej strony – zauważył to Daniel Brożek – udało mi się niechcący skatalogować, to co dzieje się w światku muzyki eksperymentalnej. Wcale tego nie planowałem, ale jakoś tak wyszło.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.