Zegarmistrz światła pomarańczowy
fot. Anna Spysz

15 minut czytania

/ Muzyka

Zegarmistrz światła pomarańczowy

Jakub Bożek

„Doznałem pełnoprawnego paranormalnego doświadczenia słuchowego, usłyszałem kosmiczną orkiestrę dętą” – opowiada o sobie Laraaji. Kim jest jeden z największych oryginałów zakończonego niedawno festiwalu Unsound?

Jeszcze 4 minuty czytania

Na krakowskim Unsoundzie, zazwyczaj słynącym z mroku i odwiedzających go tabunów postaci przebranych w czarne ciuchy pozbawione fasonu, pojawiła się postać z zupełnie innej bajki, i to nie tylko dlatego, że jej ulubionym kolorem zdaje się być ciepły pomarańczowy. Laraaji, nowojorski mistyk, jogin i muzyk, kroczy drogą światła i chce nas zrekrutować.

Czuję się niekomfortowo. W życiu nie ćwiczyłem jogi, a moje ciało ma elastyczność suchego drewna. Boję się trochę, że gdy prowadzący każe nam się wygiąć w jedną z fikuśnych figur – pies, żuraw, zygzak? – w środku coś mi zatrzeszczy. Moją nerwowość potęguje głęboki stan relaksu i gotowości wszystkich pozostałych. Ktoś siedzi z nogami skrzyżowanymi, dłonie ma położone na kolanach, a plecy tak proste jak filar. Inni ludzie leżą spokojnie jak na plaży, część z zamkniętymi oczami, część wpatruje się w sztukaterie zdobiące sufit w jednej z sal Narodowego Teatru Starego w Krakowie. Widać, że uprawiają jogę na co dzień. Ostatecznie wyszło jednak na moje, bo już za chwilę wszyscy poczują się nieswojo. Rozpoczyna się sesja „Peace Garden” prowadzona przez Laraajiego.

Zaczyna się niewinnie, od śpiewania. „Mlam mlam mlam mlam mlam mniam mniam mniam” – linia melodyczna pnie się w górę, a potem spada ku tonice. Jest trochę długa, więc między „mlam” i „mniam” wkrada się atonalny chaos i nie odpuszcza już do końca. Przedzieramy się dzielnie przez kolejne zaśpiewy. Jest ekumenicznie: „alleluja”, „salam alejkum”, „hare kryszna”, „sziwa i szakti”. Na koniec Laraaji wybucha dobrodusznym śmiechem, prosto z przepony: „Hahaha hihihi”. Wszystko to jest trochę krępujące, ale równocześnie niewymuszone.

Laraaji zachowuje się jak dobry gospodarz, stwarza przestrzeń, w której nieznajomi ludzie mogą zachowywać się swobodnie. Nastawia spokojną, relaksującą muzykę – choć akurat ten gospodarz wykonuje ją samodzielnie za pomocą cytry i baterii efektów – mówi spokojnym, głębokim głosem, żartuje kiedy trzeba. Nawet tacy sztywniacy jak ja się na to łapią. Przez kolejne dwie godziny: zmieniamy się w ciała wodne („Woda to 70 procent ciała ludzkiego”), obijamy się o siebie jak poduszkowce w lunaparku, szczerząc się, patrzymy sobie w oczy i opukujemy się w okolicach mostka, po to by wzbudzić wibracje grasicy, co z kolei ma przełożyć się na wzmocnienie układu odpornościowego. Próbujemy też „uśmiechu ostatecznego”, zalecanego przez pewnego neurochirurga pacjentom z depresją. W skrócie trzeba się uśmiechnąć tak, żeby wokół oczu pojawiły się głębokie zmarszczki mimiczne i wytrzymać jak najdłużej, po to, by uwolniona w ten sposób dopamina podrażniła ośrodek szczęścia w mózgu. (Uwaga, nie piszę tu, jak jest, tylko zdaję relację z warsztatów Laraajiego. Uśmiech jeszcze nikomu nie zaszkodził, ale depresja to choroba, która powinna być leczona farmakologicznie). Śmiechem wprawiamy w drgania organy wewnętrzne: mózg, serce, brzuch. W trakcie tego ostatniego ćwiczenia Laraaji prostuje się, wywraca oczami na drugą stronę, wywala język i dynamicznie skłania się ku ziemi, wydobywając z siebie tubalne „łohoho”. Jest dobroduszny, jak odchudzony i ubrany na pomarańczowo święty Mikołaj.

Sesja kończy się chwilą głębokiego relaksu. Leżymy na matach z zamkniętymi oczami, a Laraaji szarpie struny zelektryfikowanej cytry albo uderza w gong i deklamuje o „ogrodzie pokoju”. Jeśli mam być szczery, nie czuję się do końca zrelaksowany. Jest cholernie zimno, więc tylko przymykam oczy i patrzę na światło. Niestety elektryczne, a nie mistyczne.

fot. Anna Spyszfot. Anna Spysz

„Ciało urodziło się w Filadelfii w 1943 roku” – opowiada mi o sobie Laraaji, gdy spotykamy się nazajutrz. Wychował się w New Jersey, w dobrej rodzinie. Muzykalny od zawsze, jako dzieciak ćwiczył na fortepianie Chopina i etiudy Debussy’ego na zmianę z rock’n’rollem Little Richarda, grał też w szkolnych orkiestrach i śpiewał w katolickim chórze. Choć gdy wybierał kierunek studiów, przez chwilę wahał się nad chemią, ostatecznie zdecydował się na kompozycję na waszyngtońskim Uniwersytecie Howarda, przyciągającym wielu utalentowanych Afroamerykanów, nie tylko muzyków i artystów. Na jego roczniku studiowali między innymi Roberta Flack i Stokely Carmichael, ważny działacz ruchu praw obywatelskich, początkowo lider organizacji Student Nonviolent Coordinating Committee (SNCC), z czasem coraz bardziej rozczarowany strategią non violence. Laraajiemu zaangażowanie polityczne było jednak obce, swoją rewolucję przeżył w zupełnie innej sferze.

Po studiach ciągnęło go do Nowego Jorku, gdzie wsiąkł w świat artystyczny Dolnego Manhattanu. Grał na elektrycznym pianine i gitarze w zespole fusion Winds of Change, uczestniczył też w otwartych koncertach, podczas których występowali ludzie z ulicy – to w trakcie jednego z nich poznał swój przyszły instrument, rodzaj cytry z mechanizmem tłumiącym struny, dzięki któremu nie da się wypaść z akordu. W tym czasie – mowa tu o połowie lat 70. – nie wiązał jednak kariery z muzyką. Postawił na aktorstwo, agencja załatwiała mu role w reklamach i filmach pełnometrażowych. Czy to lubił? Nie do końca. „Zapamiętałem długie czekanie, później mozolne powtarzanie kolejnych ujęć, podporządkowanie się reżyserowi. Wszystko działo się etapami, kawałek po kawałku”. Dorabiał występami jako komik w klubach Greenwich Village. Wzorował się na Billu Cosbym i na Dicku Gregorym, który w skecze wplatał krytykę społeczną. W komedii też nie odnalazł się do końca, po pierwsze ze względu na późne godziny i nieprzyjemną atmosferę zadymionych klubików. Po drugie, jak sam mówi, niezbyt dobrze mu szło. Wprawdzie dostawał kolejne zlecenia, ale miał problem z wymyśleniem czegoś unikalnego. Poza tym nie chciał zarabiać na „wyśmiewaniu innych ludzi dla przyjemności widowni”.

Przez podobne rozterki pożegnał się z aktorstwem, i to po swoim największym sukcesie, roli w filmie „Putney Swope” wyreżyserowanym przez Roberta Downeya Seniora. Mimo dobrych chęci ekipy, niektórzy Afroamerykanie poczuli się urażeni tą satyrą na niesprawiedliwe stosunki rasowe w Stanach. Laraajiego ta reakcja zmusiła do przewartościowania swoich priorytetów zawodowych i życiowych. „Zdałem sobie jednak sprawę, że powinienem zadeklarować swoje granice: czy chcę grać w scenach zawierających przemoc, seks czy nagość? Czy chcę przeklinać na ekranie?”. By odpowiedzieć na te pytania zwrócił się ku medytacji, jodze i naukom ezoterycznym, co całkowicie odmieniło jego życie. Zerwał z aktorstwem i komedią, nawrócił się na wegetarianizm i zmienił imię, co zasugerowali mu znajomi z targów ezoterycznych, którzy po przeanalizowaniu jego poprzedniego życia doszli do wniosku, że Edward Larry Gordon właściwie powinien nazywać się Laraaji. On sam dodał to tego kolejne „a”, bo z jego dociekań numerologicznych wyszło mu, że nowe imię powinno składać się z siedmiu liter.

fot. Anna Spyszfot. Anna Spysz

Ten zwrot ku duchowości – czy w wydaniu religijnym, czy ezoterycznym – wśród czarnych społeczności nie był wówczas czymś niecodziennym. Brytyjski historyk Eric Hobsbawm w zapomnianej książce „The Jazz Scene” pisał o masowym nawracaniu się czarnych jazzmanów na islam, co było z ich strony gestem zarówno osobistym, jak i politycznym. Ponoć nawet sam John Coltrane miał oddawać cześć Allahowi na płycie „A Love Supreme”. Zresztą nawet jeśli jest to tylko mit, nie da się zaprzeczyć, że wśród jego towarzyszy znajdowało się wielu islamistów (na przykład Yusef Lateef czy Naima, jego pierwsza żona). Druga żona Coltrane’a, Alice, z kolei była wyznawczynią hinduskiego guru Sathya Sai Baby. W jej przypadku wiara wygrała zresztą z muzyką, bo Alice porzuciła i swoje imię, i karierę. Wielkim afromistykiem był też oczywiście Sun Ra, który od ziemskiej opresji uciekał aż w kosmos. Mark Peckmezian w „The Wire” błyskotliwie zauważył, że Laraaji w gruncie rzeczy kroczy tą samą ścieżką poszukiwań duchowych i muzycznych.

„Doznałem pełnoprawnego paranormalnego doświadczenia słuchowego, usłyszałem kosmiczną orkiestrę dętą, która tkała ten wspaniały fakturalny dźwięk. Poczułem emocjonalną energię wniebowstąpienia, czułem się, jak gdyby wszechświat zamknął się w tym jednym momencie, rozwibrowany, rozśpiewany. To było najbardziej dojmujące doświadczenie wieczności, równoczesności, potęgi teraźniejszości” – w ten sposób Laraaji opisał Peckmezianowi swoją epifanię, efekt długoletnich duchowych praktyk: medytacji, ćwiczeń tai-chi, ezoterycznych lektur i eksperymentów z marihuaną. Choć wpływu tej ostatniej nie ma co przeceniać, jak sam twierdzi: „Poczułem coś dopiero za dziesiątym razem, bo efekt narkotyku był dla mnie zbyt subtelny. Musiałem nauczyć się go dostrzegać: jego wpływ na wyobraźnię czy łatwość przyswajania metafizycznej literatury”. Daleko mu do prawdziwych psychonautów.

Z wspomaganiem czy bez, Laraaji spełnił marzenie lat 60. o nowej duchowości, doznał oświecenia poza religią; od epifanii w jego życiu zawsze obecny jest pewien wyższy wymiar, coś co sam nazywa błogostanem. „Szczęście przychodzi i odchodzi, błogostan zawsze jest obecny – mogę się ku niemu zwrócić, to mój pierwotny stan emocjonalny. Należy do mnie, do mojego najczystszego «ja» – tego  «ja», które nie jest ani muzykiem, ani mężczyzną, ani ciałem. To czyste uczucie, pole energetyczne poza czasem. W błogostanie nie ma tęsknoty ani zależności od czegokolwiek. Ten stan nie jest efektem wypicia puszki coli albo zjedzenia kawałka pysznego ciasta (śmiech). Błogostan to brak ruchu, koniec pogoni za dobrami materialnymi, to brak strachu. To obecność w momencie, poczucie tego, że jest się wiecznym, a teraźniejszość należy do wszystkich i nie jest prywatną własnością kogokolwiek. Błogostan to republika wszystkich”.

fot. Anna Spyszfot. Anna Spysz

Laraaji jako muzyk stara się przybliżyć niebiańską muzykę słuchaczom żyjącym bliżej doczesności. To pragnienie czuć w jego instrumentarium, w tempie i strukturze utworów, wreszcie w miejscach ich wykonywania. Grał w aśramach na wschodnim wybrzeżu Stanów i na ulicach Nowego Jorku, co samo w sobie było wyzwaniem rzuconym rozpędzonemu miastu. Medytacyjna muzyka przyciągała w szczególności turystów, którzy z łatwością wyłapywali etniczne wibracje: rytmiczność gamelanu czy tonalną wolność muzyki hinduskiej. Nie wszyscy dali się przekonać. „Raz czy dwa razy, kiedy występowałem w Village, sąsiedzi wzywali policję, bo nie mogli spać. Grałem godzinami, mieli mnie dość” – opowiada Laraaji z rozbawieniem. Zresztą z powodu skargi na zakłócanie porządku publicznego trafił nawet na jedną noc do aresztu. Ot, punkowy akcent w życiu przyjaznego mnicha…

Granie uliczne opłaciło mu się jednak nie tylko w wymiarze duchowym. Podczas jednego z występów w Parku Waszyngtona ekstrawagancko ubrany łysiejący mężczyzna zostawił mu w czapce liścik: „Wybacz, proszę, tę przypadkową wiadomość, ale zastanawiam się, czy nie byłbyś zainteresowany uczestnictwem w moim projekcie muzycznym”. Poniżej autor napisał też adres studia nagraniowego. Gdy Laraaji dotarł na miejsce, przedstawił mu się jako Brian Eno. Ten ostatni zresztą musiał się zdziwić, że na jego gościu nie wywarło to większego wrażenia. Bo choć cały artystyczny Nowy Jork żył obecnością Eno – który przyjechał tam, by pracować z Talking Heads, ale został dłużej, by realizować liczne pomysły, między innymi pamiętną płytę „No New York” – Laraaji w ogóle nie wiedział, kto zacz. „Wiedziałem tylko, że niektórzy słuchacze porównywali moją muzykę do płyt Briana Eno i Roberta Frippa, ale zanim poznałem Briana nie natknąłem się na żaden z ich wspólnych albumów. Dopiero później usłyszałem o Roxy Music i jego roli w tym zespole”. „Day of Radiance”, trzecia płyta z ambientowej serii Eno (pozostałe to „Music for Airports” i „On Land” samego Eno oraz „The Plateaux Of Mirror” Eno i Harolda Budda), to najbardziej znana płyta Laraajiego, i chyba też najbardziej nietypowa. Mało na niej elektroniki, którą Laraaji dotychczas obficie wykorzystywał. Wystarczy posłuchać na przykład gęstego od pogłosu, ekstatycznego „Unicorns in Paradise” z jego wcześniejszej taśmy i krystalicznej pięcioczęściowej kompozycji „The Dance” z „Day of Radiance”, by zrozumieć różnicę. Eno oczyścił muzykę Laraajiego, ubarwił ją tylko subtelnymi interwencjami – manipulacją taśmy, delikatnym echem.

„Day of Radiance” to też chyba najmniej ambientowy album z serii Eno, motoryczny, skrzy się od rytmów i absorbuje uwagę. Nie jest to muzyka błogostanu, ale też Laraaji nigdy nie deklarował, że dźwięk jest dla niego wyłącznie medium służącym do medytacji. Jest wyczulony na rytm, na atmosferę. Jego muzyka to suma pięciu żywiołów („wody, ognia, powietrza, ziemi, eteru”) i pięciu rytmów („od płynnego poprzez chaotycznego staccato aż do lirycznego bezruchu”), którym daje się ponieść w czasie swobodnych improwizowanych sesji. „Czasami niepostrzeżenie otwierają się przede mną kolejne drzwi, rozwiązania, o których nawet nie myślałem, gdy siadałem do instrumentu. Połowa nagranej przeze mnie muzyki mnie zaskakuje. Nie kontroluję jej, moją rolą jest raczej wspieranie jej rozwoju. Zawsze gdy zaczynam grać, mam tylko wstępną strukturę i cel, którym jest ułatwienie słuchaczom podróży w głąb siebie, albo relaks i poczucie bezpieczeństwa, albo wyzwolenie energii i taniec. Moja muzyka do tańca pozwala ciału zakorzenić się w sobie, powrócić ze stanu głębokiej medytacji”.


W niedzielę, bardzo wczesnym popołudniem, Laraaji żegna się z festiwalem występem w nieczynnej fabryce tytoniu. W dużej, jasnej hali rozstawiono rzędy leżaków, na których dogorywali najbardziej zdyscyplinowani goście Unsoundu. Ci, którzy nie załapali się na miejsca siedzące, rozłożyli się na drewnianej podłodze. Gdy przechodziłem nad chrapiącym ciałem, od którego wyczułem wyraźną woń alkoholu, przypomniałem sobie, co poprzedniego dnia mówił mi Laraaji o swoich warsztatach z jogi: „Idealne zajęcia to godzina i kwadrans rozciągania się, oddychania i asan, która doprowadzi praktykującego do błogostanu podczas ostatniej z asan, shavasany, pozycji trupa. Jej poprawne wykonanie oznacza brak myśli, zupełnie jak u trupa. Ciało nigdzie się nie wyrywa, a świadomość może doświadczyć błogostanu i wiecznego, teraźniejszego czasu”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.