Szalone hałasy i dziwaczne memy

Jakub Bożek

Hyperpop to nie tylko, nawet nie przede wszystkim, styl muzyczny. W tworzeniu bezpiecznej przestrzeni dla nastolatków, samotnych i dziwnych, podobny jest do ruchu riot grrrl z jego wczesnych lat. Tu nie chodzi o rewolucję w popie, tylko o życie

Jeszcze 4 minuty czytania

Gdy Charli XCX zapytała na Twitterze, „co to jest hyperpop”, mądrość zbiorowa odpowiedziała jej: „ty”, „coca-cola przed zmianą receptury”, „playlista na Spotify”, „jak twoja muzyka, tylko że zła”. Jak to często bywa, żart zmienił się w gorzkie podsumowanie, pełne cynizmu i wyrzutów. Faktycznie hyperpop – niektórzy twierdzą, że najmodniejszy gatunek muzyczny 2020 roku, a już na pewno najmodniejsza playlista na Spotify – na pierwszy rzut oka przypomina głęboką szufladę, do której wrzucamy papiery z urzędu, niechciane książki, zaśniedziałe klucze, stare rachunki. Wszystkie te przedmioty łączy niewiele, poza tym że nie bardzo mieliśmy dla nich lepsze miejsce.

Nazwa „hyperpop” też jest zgubnie pojemna. Na początku podróży przez krainę przesterowanych i rozpalonych dźwięków aż łapię się za głowę, gdy staram się pojąć, co łączy ze sobą piosenki artystów tak różnych jak chociażby A.G. Cook i glaive. Ten pierwszy zakładał osławiony kolektyw PC Music, wielki artystowski zderzacz idei i stylów: zrzeszeni tam artyści przetapiali najpodlejsze transiska, najdziwaczniej zmanipulowane wokale, najsubtelniejsze melodie i najbardziej metaliczne bity w dziwaczne piosenki pełne trashowego uroku. Raz brzmieli, jakby robili sobie jaja, a za chwilę – jakby chodziło o ich życie. Nigdy nie było wiadomo, czy to w ogóle jest na serio. Cook, chyba najbardziej znany kompozytor kolektywu, marzył o sukcesie, o całkiem nowym popie i o listach przebojów. Udało mu się, ale tylko częściowo – na prawdziwy mainstream jest chyba po prostu zbyt wsobny i niesterowny, za to znakomicie idzie mu w kategorii nisza plus (plus). Od dawna współpracuje z Charli XCX, fantastyczną brytyjską wokalistką, i jako jej dyrektor kreatywny decyduje o kształcie i brzmieniu albumów.

W zeszłym roku zaś wydał solowy album, kolekcję zniekształconych hałaśliwych łupaczy i alternatywnych popowych przebojów rodem z Vivy Zwei. Mój ulubiony z nich to jednak cover „Animals” z płyty Oneohtrix Point Never, nagranej mniej więcej wtedy, gdy niesforne towarzystwo zgromadzone wokół PC Music zaczęło eksplorować estetykę przesytu i metalicznej perkusyjnej obrzydliwości. Tyle że gdy Brytyjczycy adresowali swoje single do wyrobionej i modnej publiczności, OPN przedstawił na albumie „Garden of Delete” wizję muzyki dla wyobcowanych nastolatków parających się larpowaniem, zasłuchanych w nu-metalu i generalnie zachowujących się jak kosmici. Smutna ballada śpiewana robotycznym głosem Ezry – istoty powołanej do życia specjalnie na potrzeby albumu – była dla mnie fundamentem tej płyty. To pełna smutku historia nastoletniego wyobcowania, kogoś, kto wypisał się z gatunku ludzkiego („We sit by the side / And observe all the animals”), a być może nigdy nawet do niego nie należał. Cook przearanżował tę piosenkę bez wykorzystywania arsenału technicznych sztuczek czy zwyczajowego maksymalizmu. Syntezatorowe ornamenty zastąpiło ogniskowe brzdąkanie na gitarze, odrealnione komicznymi samplami piszczących strun, które brzmią, jakby ktoś, kto w życiu nie miał instrumentu w rękach, próbował odtworzyć jego brzmienie za pomocą wtyczek – kilka youtube’owych tutoriali dla producentów trapu zresztą uświadomi nam, że właśnie w ten sposób dziś posługujemy się gitarami. Nawet autotune jest tu wykorzystany tak, by podkreślić przesadzoną nastoletnią emocjonalność – zamiast okiełznać wokal, destabilizuje go i wprowadza w mikrotonalne drgania. Produkcyjnie to majstersztyk, dźwięki są dopieszczone do przesady, by zatrzeć granicę między szczerością i jej brakiem.


Dla odmiany glaive nie musi niczego zacierać, ten prawdziwy (a nie wymyślony) nastolatek z amerykańskiego miasteczka wkłada do swoich piosenek toksyczne emocje człowieka, który właśnie urządza pogrzeb swojemu dzieciństwu. I tak w „Pissed” śpiewa: „I’m angry as fuck / I wanna kill myself”, a w „Cloak and Dagger”: „Fuck you, I hope you rot in hell”. Nie ma tu subtelności czy wykoncypowania. Podczas gdy OPN pisał „Animals”, posiłkując się ideami transhumanistycznymi, dla glaive źródłem inspiracji są znajome dzieciaki, które zaczęły odnosić się do niego podejrzliwie, gdy pomalował sobie paznokcie po raz pierwszy, i nowe przyjaźnie zawierane na Discordzie. Szczere, niepoprawne i – jak zapewnia mamę – terapeutyczne piosenki budowane są wokół przebojowych, choć niezbyt zaskakujących bitów, w których proste riffy gitar płynnie przechodzą w syntezatorowe pasaże, hiperaktywne jak piłeczki w komorze maszyny losującej. Melodie wokalne z kolei są natarczywe i wręcz nachalne w swojej powtarzalności: z reguły glaive po prostu skanduje ósemkowe rytmy, wisząc na drugiej nucie skali durowej. To prosty patent, słyszymy go w wielu przebojach, ale glaive chyba jeszcze nie potrafi go przełamać rytmicznie czy ożywić martwej melodii nietypową nutą. Jeśli to hyperpop, to czuć od niego amatorszczyzną, ale i szczerością, co skłania do przemyślenia sprawy: czym właściwie jest ten gatunek? I jakim cudem tak samo etykietuje się tak różnorodnych artystów jak teatralny i precyzyjny A.G. Cook i rozemocjonowany i małolacki glaive? Co mają ze sobą wspólnego?

Na pewno playlistę Spotify, która powstała w 2019 roku. Gdy analitycy serwisu zwyczajowo przekopywali dane o odtworzeniach, zwrócili uwagę na popularność głośnej i rozkosznie chaotycznej muzyki w duchu PC Music czy ich niesfornych epigonów. Nowy mikrogatunek ochrzczono mianem „hyperpop” i stąd całe zamieszanie. Ponieważ playlistę trzeba bez przerwy dokarmiać, z czasem trafiały na nią dzieciaki, które swoje kawałki publikowały na mniej zobowiązującym Soundcloudzie czy na YouTubie. Tak uniwersum hyperpop zasysało kolejnych młodych i obiecujących, obecnie – jak informuje „New York Times” – na playliście znajduje się więc około 80 procent artystów niezależnych. Choć playlista w liczbach wygląda raczej mikro – w momencie, gdy piszę, subskrybuje ją niecałe 160 tysięcy osób – to dzięki zdyscyplinowanym i zaangażowanym słuchaczom umiejscowienie na niej może przyspieszyć karierę, a nawet zapewnić kontrakt z dużą wytwórnią. Choć glaive zyskał agenta dzięki numerom umieszczanym na Soundcloudzie, kontrakt z majorsem zapewniła mu stała obecność na liście Spotify. Równie często pojawia się tam też królowa niezalowego hyperpopu, czyli piętnastoletnia osquinn, twórczyni różnorodna i zaskakująca. „i dont want that many friends in the first place”, trapowy emoszlagier, dzięki swojej melodyjnej prostocie może kojarzyć się z bitami Pierre’a Bourne’a, a brudny i błotnisty przester zapowiadał wampiryczną estetykę najnowszej płyty rapera Playboya Cartiego. Tyle że nieskomplikowany podkład nie wystarczy, żeby zrobić hit. Tak samo jak spory ładunek charyzmy i fajne flow. Jak zwykle pomogło szczęście, bo piosenka chwyciła na TikToku – prawie 48 tysięcy osób wykorzystało jej fragment w swoich filmikach. Ktoś robi kickflipa, ktoś inny nagrywa, jak policjant robi kickflipa, dziewczyna przebrana za motyla tańczy przed kamerą i tak w nieskończoność. Przesterowany bit pasuje jak ulał, bo, co najmniej od czasów dubstepu à la Skrillex, wiemy, że sieć kocha przester i wybuchowy hałas, do tego stopnia, że ten szlachetny kiedyś gatunek stał się swoją własną parodią, ale to już inna historia…

Inne kawałki osquinn zaskakują różnorodnością. W moim ulubiony „sticks and stones” dostajemy letargiczne flow na wspaniałym samplu wykorzystanym chociażby przez MF Dooma. Klasyczny hiphopowy klimat dziwacznie kontrastuje z nowocześniejszymi piosenkami, na przykład z przebojowym „bad idea” nagranym w kilkanaście minut po internetowej kłótni na Twitterze. To chyba jedyny na świecie przypadek, gdy komciowanie rzeczywiście coś zmieniło. Już kilka dni po wrzuceniu piosenki do netu wskaźniki odtworzeń wzleciały w powietrze, a sama osquinn trafiła na okładkę playlisty Spotify i zarobiła pierwsze w życiu konkretne pieniądze.

Swój sukces zawdzięcza po części zespołowi 100 gecs, luminarzom mikrosceny, którzy w 2019 roku zadebiutowali głośnym albumem „self-titled”. Gdy Spotify powierzyło im playlistę na miesiąc – okresowa akcja serwisu – współtworząca gecsów Les przekopała Soundclouda i tak trafiła na osquinn. Od razu napisała, że bardzo żałuje, że sama nie napisała tej piosenki. Brzmienie gecsów to wypadkowa młodzieńczej energii niczym z reklamy napoju energetycznego, choroby dwubiegunowej, cyfrowego spektaklu PC Music i absolutnie niezrozumiałej fascynacji nu-metalem. Niedawno nagrali nawet cover hitu Linkin Park „One Step Closer”, tak zły, że nie da się nie podejrzewać ich o trollowanie fanów zespołu. Znana z oryginalnego teledysku zamaskowana postać u gecsów stawia domek z kart za pomocą pistoletu do kleju na gorąco (?), co naturalnie wywołało dość zabawną dramę w komentarzach do klipu opublikowanego na kanale Linkin Park. Samemu coverowi niestety zabrakło bezczelności teledysku, gecsi dość wiernie trzymają się konstrukcji oryginału, mamy więc obowiązkowy i przegięty wygrzew i resztę istniejącą tylko jako przedbieg do wygrzewu.

Za to ich poprzedni flirt z nu-metalem w postaci remixu „hand crushed by a mallet” przyniósł piosenkę o wiele lepszą i swobodniejszą, być może dlatego, że nie ma tu tragicznej historii w tle, a może dlatego, że tu elementy chłopackiego metalu są lepiej wtopione w świat brzmienia gecsów. Gładki cyfrowy pop miesza się z głupkowato entuzjastycznym łojeniem, a końcówka tonie w dysonansowym od przesteru riffie poskładanym z pierwszych trzech dźwięków skali molowej. Mocarny rytm kojarzy się z Rickiem Rubinem, legendarnym producentem hiphopowym, który dał Beastie Boys rockowe brzmienie, a Jayowi-Z jeden z lepszych bitów w karierze. Wszystko zaś kończy wiksiarska dyskoteka. To muzyka z ADHD, stworzona przez i dla ludzi nieakceptujących poukładanego świata dorosłych, zrobiona z fantazją i brawurą.


O ile gecsi wyłącznie przyswoili sobie energię nu-metalu, inni poszli dalej i wykorzystali ją bardziej kreatywnie. Zdecydowanie najlepszym tego przykładem jest „Little Nokia”, brytyjskiej raperki Bree Runway. Fajna i nawet sprytna kompozycja przyciąga chropowatym układem ściśniętych akordów, które działają siłą nakręcającego je elektrobitu i brzmienia o fakturze papieru ściernego. Ale nie oszukujmy się – kompozycja jest tu tłem dla popisu producenckiego. Od dzikiego zestawienia przesterowanych power chordów, przez manipulacje wokalem, rozszczepianym w samplerze na najdrobniejsze cząstki i lepionym w nieludzkie układy, po pomysłowy mostek, gnieżdżący jeszcze jeden łącznik, w którym wokalne melizmaty wtapiają się w spowolniony trapowy bit. Całość kończy mocne gitarowe uderzenie. Przy tych wszystkich zaskoczeniach najmocniejsze jest przejęcie incelowej estetyki przez czarną kobietę.

Subwersja to zresztą fundament hyperpopu, o wiele istotniejszy niż te czy inne konfiguracje brzmieniowe. Estetyka gatunku mieści w sobie najdziwaczniejsze internetowe tropy, przeterminowane trendy, toksyczne memy, zabawne prowokacje. Ayesha Erotica, jedna z prekursorek hyperpopu, wyrwała serce z muzyki pop dla nastolatek i w zamian przeszczepiła tam inny nabrzmiały organ. W piosence „Vacation Bible School” śpiewała: „Bible study, we were buddy-buddy / Then you said that we should fornicate (like, yeah!)”, a po orgazmicznym refrenie skandowała rozmarzona: „Scoo-bi-doop-doo-doo Jesus”. Ostatecznie zagrożona doxingiem zniknęła z sieci, ale jej skandalizujące wpływy łatwo dostrzec i dzisiaj. Na przykład na TikToku Chrissy Chlapeckiej, platynowej blondynki pozującej w różowych mglistych tiulach i diamentowej obroży z napisem „bimbo”. Chlapecka, właścicielka imponujących różowych tipsów, promuje styl życia w duchu „bimbo”, ale definiuje go inaczej niż „chłopaki, dyskoteki i w miarę nauka”. Wśród jej dziesięciu przykazań znajdują się: „kontrola urodzeń, szczekanie na cisseksualnych i stop białym heteroseksualnym mężczyznom, tak dla sexworkingu, LGBTQ, BLM”.

Hyperpop jest też bardzo queer. Ślady subwersyjnej tożsamości znajdziemy więc na każdym kroku. Wspomniany wcześniej glaive swój największy przebój „astrid” zaczyna od linijki: „Yeah, you look so pretty in that dress, but I’d look better”. Osquinn jest transseksualna, a w sieci wciąż można znaleźć jej utwory podpisane p4rkr, które odsyła do jej dead name. Bodajże największa poza Charli XCX hyperpopowa gwiazda, czyli tragicznie zmarła Sophie, także była transpłciową kobietą. Z początku anonimowa artystka, odsłoniła się w pięknej piosence „It’s OK to Cry”, zapowiadającej jej debiutancki album. Towarzyszący jej teledysk do dziś zachwyca odwagą i euforyczną energią kogoś, kto wyszedł z szafy bez względu na konsekwencje i opinię reszty świata. To kluczowy moment dla hyperpopu, coś w rodzaju credo: „Tu i teraz będziesz kochana za to, kim jesteś, a te wszystkie szalone hałasy i dziwaczne memy dadzą ci do tego siłę”.


Hyperpop to więc nie tylko styl muzyczny, nawet nie przede wszystkim styl muzyczny i pisanie o nim przede wszystkim przez pryzmat kreatywnych producenckich sztuczek spłyca go, tak samo jak redukowanie całego mikrogatunku do nazwy playlisty na Spotify. Gdybym miał szukać najlepszego punktu odniesienia, byłby nim ruch riot grrrl w swoich początkowych dniach. Choć później kojarzony raczej wyłącznie z żeńską mocną muzyką i niedbałymi ciuchami, z początku był czymś znacznie skromniejszym i ważniejszym: bezpieczną przestrzenią dla nastoletnich dziewczyn zmęczonych seksizmem, szowinizmem, samotnych i dziwnych. Spotkania riot grrrl, redagowanie zinów, pisanie i nagrywanie piosenek, wreszcie chaotyczne występy na żywo pozwalały im przetrwać okres dorastania. Hyperpop działa podobnie, choć oczywiście w innych warunkach. Tu nie chodzi o rewolucję w popie, tylko o życie.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)