Jestem mutantem. Neonizuję
fot. archiwum prywatne

Jestem mutantem. Neonizuję

Rozmowa z Marcinem Prytem

Wiem, że kosmopolityzm to idea skazana na niepowodzenie. To tak, jakbym miał się bić z Pudzianem. Mimo słusznej postury przegrałbym z nim w trzy sekundy. Ale nawet gdybym został zmasakrowany, a miał jeszcze jakąś świadomość, chciałbym wstać i rzucić się na niego ponownie

Jeszcze 6 minut czytania

JAKUB BOŻEK: W tekstach 19 Wiosen przenikają się dwa impulsy. Jeden jest apokaliptyczny albo postapokaliptyczny. I zawsze ma zabarwienie łódzkie. Weźmy na przykład taką „Restaurację Europę” z opisem ulicy „na kontynencie o nazwie Europa”: „Kanał europejskiego miasta w dziesiątych latach. Płynie tam kał, łeb ryby i pendrive (…) To nieprawda, że widać na końcu fragment światła”. Ale przez ten cały syf przebija się drugi impuls, utopijne marzenie o kosmopolityzmie, świecie bez granic. Chciałbym, żebyśmy spróbowali nakreślić ścieżkę łączącą oba te punkty w twoich tekstach. Zacznijmy od postapokalipsy. Na ile ma ona wymiar łódzki? Skąd w ogóle ci się wzięła?
MARCIN PRYT:
Pierwsze dziesięć lat życia spędziłem na Piotrkowskiej, mieszkaliśmy na strychu kamienicy. Mój świat dzieciństwa to ten strych, wiadra z węglem wnoszone po schodach przez mamę i ojca, widok pieca, w którym napalili zimą, dorzucanie węgla. Być może stąd wzięła się moja ciągota do czerni, z fascynacji strukturą i barwą węgla. Zawsze lubiłem 4 grudnia, huczne obchody Barbórki, na zajęciach plastycznych rysowałem wtedy czarną świecówką szyby kopalni w przekroju i maszyny górnicze; zamazywałem kartkę czernią. Do dziś uwielbiam tusz, mazanie nim po kartce. Czerń jest wyrazista i ma jednocześnie wiele odcieni. Pamiętam, jakie wrażenie wywarł na mnie „Czarny kwadrat” Malewicza widziany w muzeum, ile tam warstw, popękań faktury, rys, zdających się opowiadać zupełnie inną historię, niż chciał artysta. Z jednej z kopii na wystawie w Amsterdamie udało mi się oderwać zaschniętą kroplę farby – wracając do Polski, drżałem na granicy, jakbym wracał z kontrabandą LSD. To było jeszcze przed Schengen.

W ogóle tamto życie przetrwało dłużej, niżby się można spodziewać. Do 2004 roku, gdy umarła mi babcia, wnosiłem jej węgiel; więc prawie do trzydziestego trzeciego roku życia „robiłem” w węglu raz na dwa tygodnie. Potem miałem w nosie czarne gile i tak do kolejnego wnoszenia.

Czyli do bloków na Widzewie przeniosłeś się potem?
No tak, w wieku dziewięciu lat zostałem wrzucony w blokowisko, gigantyczny świat betonu, sąsiadujący z linią kolejową, dworcem. 

To jest bodajże 1980 rok, początek lat 80. w każdym razie.
Pamiętam, jak rodzice dostali przydział na mieszkanie, pojechali na plac budowy na pół roku przed oddaniem mieszkania. Chodziliśmy wśród starych drewnianych widzewskich domków, poprzechylanych pod ciężarem upływu lat, deszczów i śniegów, tam bawiliśmy się z dziećmi w śliwkowym sadzie i ostatni mieszkańcy nas przeganiali ze swoich podwórek przy okazji wylewania pomyj na brukowaną ulicę.

Coś z tego zostało po drugiej stronie ulicy Rokicińskiej, dzielącej Widzew na pół. Kawałek lasu, chatki skrzata.

Marcin Pryt

Ur. 1971 w Łodzi. Lider zespołów 19 Wiosen, TRYP, Niebiescy i Kutman. Nagrał kilkanaście płyt i wydał tomik wierszy „Szpital Heleny Wolf” (Lampa i Iskra Boża 2005). Twórca projektu Kosmopolitania.

Pamiętam też stary wiadukt, jak po awarii tramwaju morze ludzi wlało się przez przesmyk starego mostu i szli dalej ku swoim blokom, jak mrówki. Pamiętam, jak papież przyjechał w 1987 roku; nigdy nie widziałem takich tłumów, jak te, które wtedy wracały z centrum. Pamiętam, jak stałem w kolejce po masło w osiedlowym sklepiku, a łańcuch ludzi oplótł blok dwa razy. Pamiętam transport żołnierzy, ich mundury z czerwonymi gwiazdami. W ogóle mam takie migawki: podglądanie dziewczyn, palenie kleju w tubkach, który się kupowało w hurtowych ilościach, bo się ekstra palił. Bloki też mnie ukształtowały, materiały osiedla: cement, beton. Architektura. Bloki nocą zwłaszcza, cisza, czarne kontury, jakieś jedno czy dwa światła, awarie elektrowni. Potem szósta, siódma rano, te tłumy na przystankach, skąd to wyszło? Gdzie to wszystko idzie? Do fabryk, zakładów przemysłu włókienniczego. Przypomniałem sobie to ostatnio, słuchając wydanych przez Requiem Records płyt Jude. To są moi koledzy, ale oni są z betonowych osiedli Bałut czy Teofilowa, a nie z kamienic. Bardzo pięknie i ponadczasowo udało im się to zapisać w formie dźwiękowej.

W sensie?
Nie ma sentymentu do kamienic, ich brudu. Syf jest innego rodzaju: betonowego, wielkopłytowego. Ja z kolei jestem ulepiony z tych pierwszych lat pomieszkiwania na strychu, pieca i odrapanego tynku na Piotrkowskiej; i jednocześnie z betonowej widzewskiej płyty. Tak też siebie postrzegam w rzeczywistości, jestem nie tylko z ciała i wody.

Beton to kiedyś był taki szlachetny, futurystyczny materiał. Hala Stulecia we Wrocławiu, świątynia demokracji zbudowana na początku XX wieku, była też przecież hołdem dla betonu. Teraz jak sobie patrzę przez okno…
Dla nas zamiana strychu na mieszkanie w bloku była czymś niesamowitym i radosnym. Rodzice mieli swój pokój, ja z moim bratem - swój, ciepła woda, wanna. W kamienicy jak chcieliśmy się wykąpać, grzaliśmy kocioł wody na ogniu. A tu taki komfort! 

No to mamy pierwsze składowe apokalipsy: blokowisko i kamienice. Kolejnymi są postaci je zaludniające, wariaci, uliczni prorocy, kaznodzieje.
Jurodliwi. Jako nastolatek dużo czytałem Dostojewskiego, a gdy wychodziłem na ulicę, po prostu widziałem na Piotrkowskiej postaci z jego książek! Chciało się ich poznać, zobaczyć, wysłuchać. Pamiętam żebrzącego weterana LWP, w płaszczu z wojny, śmierdziało od niego na kilka metrów, ale lubiłem chodzić za nim i zapamiętywać zieloność jego munduru. Mieliśmy czarno-biały telewizor i na wszystkie wojenne filmy nakładałem ten zapamiętany na żywo filtr koloryzujący.

Mieliśmy w Łodzi słynnego szalonego malarza ulicznego.
„Błąd w pacierzu”. Kiedyś zrobiłem sobie koszulkę z tym napisem; moi koledzy dokumentują działalność tego człowieka od dwudziestu lat, zgromadzili grube teczki zdjęć. Dziewczyna Rakieta [wokalistka Demolki – przyp. JB] pielgrzymowała pod jego dom. Ostatnio znowu jest aktywny, dobrze, bo myślałem, że już nie żyje.

Wróćmy do tych postaci u ciebie.
Starałem się nie pisać o nich protekcjonalnie, nie chciałem ich używać do swoich celów, tylko wyrazić jakąś fascynację, teraz tak to postrzegam, wtedy było to raczej nieuświadomione. Odmienność, chodzenie własnymi drogami, to wszystko wyróżniało ich z tłumu, a mnie pociągało, i śledziłem ich, wchodząc za nimi do jakichś bram i podpatrując. Dziś czuję też ich głęboką samotność i biedę. Szczęśliwy w swoim bezpiecznym światku złożonym z klawiatur, monitorów, grzbietów książek i płyt winylowych, w udanym związku i z grupą sprawdzonych kolegów, dopiero teraz tak naprawdę wydaje mi się, że rozumiem ich ból, a wtedy się tylko go domyślałem.

Słychać też empatię. W „Uspokój go” po mieście chodzi gość, który „widzi krew, zapada się w groby, a idzie rano przez osiedle i świeżo ułożony chodnik”. Tytułowe „uspokój go”, adresowane do postronnych przechodniów, jest równocześnie apelem o uspokojenie samego siebie. W sensie: „Uspokój się. To też jest człowiek”.
Ten utwór się narodził z prawdziwej sytuacji. Z okna autobusu zobaczyłem skopanego faceta, skulonego na ulicy, potraktowanego ostro przez jakichś szczyli. Podbiegłem do kierowcy, żeby się zatrzymał, wezwał policję. Nienawidzę takich akcji, takiej przemocy. Pamiętam, że jak się laliśmy w podstawówce czy na osiedlu, to było raczej solo. „Wyskocz na solówę”. Współczesna gitwa tak nie robi, pójdą w pięciu na jednego, będą bić, żeby zabić, bo są na jakiejś tandetnej chemii.


Nie idealizujesz?
Może trochę… W sumie wtedy też były syfiaste sytuacje i w latach 90., gdy trwały wojny frakcyjne między punkami, skinami, depeszami i metalami (będące na rękę przede wszystkim policji i innym służbom), kodeks honorowy jakby poszedł w odstawkę. Sam leżałem w szpitalu pobity przez grupę kiboskinów. Dzisiaj nie rozumiem buntu współczesnego nastolatka, przejawiającego się skopaniem bezdomnego pijaka, słabszego kolegi, „ciapasa”, i maszerowaniem w takich samych ciuchach ze sztandarami z falangą. Ludzi na świecie niestety jest coraz więcej, więc proporcjonalnie idiotów także, przyszłość widzę w coraz ciemniejszych barwach.

To chyba idealny moment, żeby pogadać o drugim biegunie twojego świata, czyli kosmopolityzmie. Piękne marzenie i zupełnie nierealne, już ta apokalipsa zdarzy się prędzej.
Może, ale ja wierzę w kosmopolityzm. Wiem, że za mojego życia nic z tego nie będzie, za życia moich wirtualnych prawnuków też. Ba, wiem, że za pokolenie czy dwa będzie jeszcze gorzej! Ale czuję, że mam rację, mam tę intuicję. Nacjonaliści nie mają racji już od dawna. W ogóle od powstania idei państwa narodowego to wszystko nie ma sensu z perspektywy kosmicznej. To jest naprawdę bez sensu. Bez sensu dla deszczów, huraganów, wschodów i zachodów słońca. Szkoda, że tak mało ludzi to widzi.

No to daleko zaszliśmy. Wiesz, że muszę się z tobą nie zgodzić.
Oczywiście, to nie miałoby sensu, gdybyś się ze mną zgodził (śmiech).

Chodzi mi o to, że państwo nie jest jakimś narzędziem zła, choć niewątpliwie może się nim stać. Ale jednak ono daje ochronę, możliwość polityki i tak dalej. Timothy Snyder w „Czarnych ziemiach” pisał, że Żydów chroniła nawet namiastka państwowości i obywatelstwa. Taki przykład: Żydów sowieckich w strefie okupacji niemieckiej mordowano, bo traktowano ich jako bezpaństwowców. Jednak Żydzi znajdujący się na terenie ZSRR, na wschód od terenu okupowanego przez Niemców, unikali „ostatecznego rozwiązania”. Różnica polegała na tym, że strefę okupacji Niemcy traktowali jako zniszczone państwo, a ZSRR wciąż uznawali za państwo funkcjonujące.
To może wkradło się tu jakieś nieporozumienie. Jestem propaństwowy, ale przeciwko nacjonalizmowi i nie ma tu sprzeczności z moim kosmopolityzmem. On przejawia się w tym, że jeśli podoba mi się jakiś zagraniczny pisarz bardziej niż Henryk Sienkiewicz, to go czytam. Nie jem polskiego bigosu, lecz włoską rukolę. Nie pluję na polskie barwy, ale też nie wycieram się z nimi po ulicach i tak dalej. Chciałbym tylko zasugerować swoją postawą, że żyjemy na jednym globie, że jeśli zaprotestujemy przeciwko budowie elektrowni atomowej w Polsce, nie będzie to miało niestety żadnego znaczenia, jeśli na Białorusi i na Ukrainie takie elektrownie są i się zepsują. Tak samo z geopolityką, gospodarką i ekologią.

Albo inaczej: Polska ma nieszczęśliwe położenie, tu przelewały się armie z zachodu, wschodu i północy. Ale to nieszczęśliwe położenie w porównaniu z na przykład nieszczęśliwym położeniem Konga zdaje się rajem na ziemi w ostatnich 27, a może i nawet 70 latach (z całym szacunkiem dla polskich ofiar represji komunizmu), bo w Kongu w latach 1996-2003 wskutek działań wojennych zginęło kilka milionów osób. Oczywiście historia Polski, Europy jest nam bliższa, bo tu się urodziliśmy, ale jak patrzymy na człowieka z Konga, to on ma taką samą skórę, kości jak ty czy ja. Śmierć to śmierć, istnienie to istnienie. W tej optyce troska o ofiary w Kongu przecież nie umniejsza żałoby z powodu dziewięćdziesięciu sześciu ofiar katastrofy smoleńskiej. Jest w tym jednak jakiś cyniczny kicz, gdy robi się z tego coś więcej niż śmierć ludzi. Jedyną nadzieją na uświadomienie sobie czegoś więcej może być sytuacja, gdy wielki meteoryt zawiśnie nad globem w apokaliptycznym wyczekiwaniu i wszyscy zaczniemy się do siebie uśmiechać chociaż pod koniec tej komedii.

Cieszy mnie twoja wiara w utopię. Ona jest potrzebna, bo co ci zostanie bez niej. Wegetacja?
Lub hedonizm.

Z drugiej strony jest to wiara w coś tak bardzo nierealnego. Weź na przykład jakieś wyimki z historii pacyfizmu. Tuż przed I wojną światową naprawdę wielu rozsądnych ludzi wierzyło, że kolejna wojna nie ma sensu. Tłumaczyli to względami ekonomicznymi, historią, sukcesami ruchów pacyfistycznych i socjalistycznych. A tu nagle pod koniec czerwca 1914 roku Gawriło Princip strzelił do Franciszka Ferdynanda i wszystkie marzenia poszły się…
Słuchaj, ja wiem, że kosmopolityzm to idea skazana na niepowodzenie. W tym tonie pisałem manifest opublikowany w jednodniówce Kosmopolitanii. Punktem wyjścia mojej publicznej działalności jako organizatora spotkań uczyniłem konstatację, że „nie mam żadnych złudzeń co do człowieka, przyszłości, czegokolwiek i dlatego zapraszam na spotkania”. Więc tak, tak walczę. To jest tak, jakbym miał się bić z jakimś Pudzianem, wiadomo, że mimo swojej też przecież słusznej postury przegrałbym z nim w trzy sekundy. Ale nawet gdybym został zmasakrowany, a miał jeszcze jakąś świadomość, to chciałbym wstać i rzucić się na niego ponownie. Oczywiście bardziej wyrafinowane metody walki z tym wszystkim też są wskazane, a nawet zapewne skuteczniejsze. Naprawdę nie jest wspaniale i nie chodzi o to, żeby było wspaniale, ale o to, żeby było lepiej, niż jest.

„Wojna przeciwko wojnie”. Tak swoją gazetę zatytułował słynny pacyfista William Thomas Stead. Z drugiej strony w tekstach 19 Wiosen tej wojowniczości o lepszy świat nie ma. Nie wierzysz w piosenki zaangażowane?
Mam czterdzieści pięć lat, swoje zaobserwowałem i przeżyłem. Nie wiem, ile jeszcze pociągnę, więc wolę się skupić na twórczych rzeczach, które z kolei mogłyby robić swoją robotę beze mnie, oczywiście ze świadomością, że dotyczą jednak głębokiej niszy, ale przynajmniej niech będzie. Taki punkt odniesienia: „Podróże Guliwera”. Każdy pamięta, kim był Swift, że to była bardzo piękna powieść, ale niewielu zna jej tło polityczne: kto rządził Anglią i tak dalej…

Prymat sztuki? W „Biesach” Dostojewskiego stary Wierchowieński wygłosił podobną opinię na balu dobroczynnym. W ogóle rosyjscy pisarze mieli na ten temat dużo do powiedzenia. Turgieniew: „Wenus z Milo jest poniekąd faktem bardziej bezspornym niż prawo rosyjskie lub ideały 1789 roku”. Tołstoj: „Cele sztuki są niewspółmierne z celami społecznymi”. Podpisujesz się?
Dla mnie to jest podstawa. W tym, co piszę, staram się stworzyć i przekazać jakiś koncentrat siebie, osad, własny odcień rdzy. Ale to nie oznacza, że nie mam działań, powiedzmy bardziej bieżących, tyle że nie chcę nimi epatować publiczności. Nie chodzi o to, że się wycofuję, bo mam wszystko gdzieś. Krecią, pozytywistyczną i potrzebną  robotę wolę wykonywać nieostentacyjnie. Chciałbym, żeby ludzie oceniali mnie po płytach, rysunkach, książkach, które, mam nadzieję, jeszcze wydam. A reszta? Jest mnóstwo czasu, żeby pomagać ludziom, robić rzeczy doraźne, ale też ważne.

Dawno nie słyszałem, żeby ktoś uważał, że „czasu jest mnóstwo”.
Jak dobrze się zorganizujesz. Poza tym chodzi też o priorytety: czy ważniejsze jest dla mnie pójście na piwo, czy napisanie czegoś, co mnie popchnie do przodu. Im jestem starszy, tym bardziej wybieram pracę zamiast rozrywki, bo wiem, że mam coraz mniej czasu. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, zrobiłem jednak bardzo mało, przez jakieś swoje lęki, nerwy , wreszcie lekkie narkotyki czy po prostu zwyczajne lenistwo…


Ale produktywny to jesteś. Niedawno wyszło wznowienie pierwszych dwóch kaset 19 Wiosen, płyta Niebiescy i Kutman, czyli duetu twojego i Franka Wicza, a potem jeszcze epka TRYP-a. Jak się ma ten urodzaj projektów pobocznych do Dziewiętnastek?
Dzisiaj jednak wciąż działamy, ale bez menadżera i w warunkach nikłego zainteresowania koncertami. Mieliśmy takie dramatyczno-komiczne sytuacje w 2015 roku, że po opłaceniu kierowcy zostało nam pięć złotych na osobę. Nocowaliśmy wtedy w jakimś hostelu, a jeden z nas zapomniał ręcznika i zszedł do obsługi zapytać, czy nie mają jakiegoś na stanie. Powiedzieli mu, że owszem, ale to będzie kosztowało piątaka. Wrócił na górę wkurzony: „Nie wydam całej gaży na ręcznik!”. Od tamtej pory przeliczamy złotówki na ręczniki.

Smutne.
Franek powiedział o sobie, a ja też tak myślę o nas wszystkich, że jesteśmy na marginesie marginesu. To też promieniuje na możliwość zarabiania pieniędzy za swoją twórczość i grania koncertów. Nawet się z tym pogodziłem. Oczywiście wciąż chętnie gramy koncerty, ale też jest jasne, że muszę się jakoś utrzymywać. Z drugiej strony to mi daje wolność artystyczną, bo skoro nie muszę się przejmować pieniędzmi, jakie przyniosą mi płyty i koncerty – bo pieniędzy mi nie przyniosą – mogę robić, co chcę. To też ciekawe. Nie jestem niewolnikiem formy, którą sam stworzyłem. Nikt nie zmusza mnie do śpiewania starych przebojów, w których nie pamiętam, o co mi chodziło… Skoro nie ma na nas zapotrzebowania i nikt nas nie zaprasza, możemy stworzyć formę, która jak najlepiej nas wyraża w teraźniejszości.

Szkoda tylko, że jako człowiek zasłużony dla polskiej kultury musisz brać bezpłatny urlop od pracy w bibliotece, żeby zbierać jabłka we Włoszech.
Oczywiście żartujesz, a ja żartując, żałuję, że nie dostałem jeszcze orderu za zasługi z odpowiednią dożywotnią rentą.

No wiesz, niektórzy prowadzą konferansjerki, inni narzekają w gazetach na swój ciężki los.
Ja zbieram sobie jabłka. We Włoszech przewietrzam głowę, nabieram dystansu. Wróciłem do Łodzi kilka dni temu, ale jeszcze nie włączyłem telewizora, nie zaglądałem do dzienników.

No to chociaż dostałeś jakąś minimalną dawkę kosmopolityzmu w praktyce. Wróćmy jednak do tego, skąd właściwie u ciebie ten kosmopolityzm się wziął.
W wielkim skrócie z kaset The Birthday Party, które sobie przegrałem za zaoszczędzone pieniądze w nagrywalni! Ta grupa przepłynęła statkiem z Australii do Londynu i przysięgam, że dzięki ich kasetom poczułem tę przestrzeń oceaniczną, którą powinno się pokonać! Wcześniej słuchałem Genesis, Pink Floyd itd., rzeczy propagowanych przez mędrców z Polskiego Radia, nieczułych na to, co aktualne i ważne. Jak usłyszałem Iggy'ego Popa, The Stooges, poczułem, że mam prawo do bycia po prostu człowiekiem, niekoniecznie tylko Polakiem, skazanym na polską literaturę, polską muzykę i polskich prezenterów.

Jak kojarzę lata 80. w Polsce, w Łodzi, pamiętam generalnie drętwotę, w TV głowę Urbana, dogorywający i długogrający komunizm po pierestrojce, z jego strajkami, internowaniami. Z drugiej strony nadęty dysydentyzm, z „Murami” i tak dalej. Jak się było młodym, chciało się śmiać, wygłupiać, beknąć czy pierdnąć, przeklinać. Punk był jak powiew wolności, ten polski też. Po Prostu, Bielizna, Dezerter i Siekiera; te zespoły stworzyły kanoniczny opis świata, w którym się wychowałem. To było moje Północ, Zachód, Wschód i Południe.


No i sobie pomyślałeś, że nie chcesz być taki albo siaki, nie chcesz być komunistą czy dysydentem.
„Nie rozumiem tak jak ty, tak jak ty nie czuję/ Jestem mutantem/ Neonizuję” – taką piosenkę nagraliśmy kiedyś. Generalnie u ludzi w pewnym wieku pojawia się jakaś sytuacja niedopasowania, przekora. Czujesz, że nie pasuje ci trzymanie za rękę pierwszej dziewczyny, ale na przykład chciałbyś iść z nią, trzymając ją za kolano, ale ona tego nie rozumie, więc idziesz sam, trzymając się za własne kolano, i czujesz coraz większy chłód i dystans, śmieszy cię też pewien styl mówienia i bajerowania. Nudzą imprezy, na których twoi koledzy z liceum włączają Leonarda Cohena, a drudzy Tears For Fears, i wolisz już wygłupiać się na koncertach hardcore punk, bo czujesz w tym bliższą sobie energię. 

I z tego ci się wziął kosmopolityzm?
Z tego też, ale to już musiało we mnie tkwić wcześniej. Od małego interesowałem się astronautyką, wyobraź sobie wrażenie dziecka wpatrzonego w telewizor z obrazem kuli ziemskiej. W ogóle wolałem kiedyś mieszkać na stacji kosmicznej. W pamiętnikach astronautów widać, że oni zawsze na koniec dostają jakiegoś skrętu mistycznego, religijnego albo odlatują psychicznie. Czemu? Bo zobaczyli całość! Nawet jeśli astronauta musiał wykonywać tajne zlecenia szpiegowskie, kiedy spał kosmonauta, a kosmonauta fotografował bazy amerykańskie, kiedy spał astronauta, to i tak patrzyli przez luk na jedną kulę ziemską! I choćby nie wiem jak naiwnie to brzmiało, to wierzę w to, bo dla mnie ma to sens, w przeciwieństwie do obrazu kuli ziemskiej pobazgranej kreskami granic. Jeśli więc mam podświetlany globus z mapą polityczną i fizyczną, to wierzę w tę kulę z górami i rzekami, a ten glob z podziałem administracyjnym zmuszony jestem wyłącznie tolerować.

Taki astronauta widzi więcej. Ale też jak zobaczysz za dużo, to…
Siedzimy sobie w wygodnym Niebostanie, a w Birmie, Indiach ludzie żyją jak w najgorszym koszmarze. Teraz jest gdzieś wojna, dokładnie w tym momencie ktoś przyjmuje strzał z karabinu albo cios kolbą w twarz i ginie; Boko Haram pali wioski. Jeśli spojrzysz na to z tej strony, zwariujesz, bo nie ma nawet minuty, w której na świecie nie działoby się nic dramatycznego.


To może tutaj jest ten klej łączący dwa bieguny w twoich tekstach. Kosmopolityzm obrócony w horror nieustającego cierpienia i wpakowany w łódzką betonową brzydotę. Dałeś swojemu bohaterowi antenę do odbioru złych wiadomości i podkręciłeś na maksa czułość na sygnał.
Słuchasz muzyki na telefonie?

Tak.
No to wiesz, że tuż przed tym, jak ktoś do ciebie zadzwoni, słychać takie „tu tutu”. Czasami w głowie pojawiają mi się takie sygnały, dostaję od nich szału, łapię te fale skądś i piszę tekst. Ale to nie dzieje się przez cały czas.

Taka historia jest w „Nagim sercu” TRYP-a. Myślałem sobie, co oznacza dla mnie refren ostatniej piosenki na epce, „Moje serce przerażone”, opis wyrywania serca samemu sobie. To jest taka chęć przekroczenia siebie, własnego człowieczeństwa, żeby móc przetrwać napór bodźców, tragedii, informacji. Ale kończysz w momencie przekształcenia. Co się dzieje dalej z tym gościem? Do czego mu ta transgresja?
Zawsze mnie świerzbi, zawsze chcę do przodu, chcę wolności. Idziesz, odpoczywasz, śpisz, jesz, srasz, myjesz zęby, higiena, uprawiasz seks, idziesz dalej. I tak dalej, szukasz cały czas. Nigdy nie wiadomo, czy coś dostaniesz. Nigdzie nie jest powiedziane, że „Marcin, na pewno dożyjesz momentu, w którym twój kosmopolityzm stanie się powszechny”. Wręcz przeciwnie: matematycznie wszystko sprowadza się do tego, że prędzej czy później ludzie będą walczyli ze sobą tak samo bezwzględnie jak zawsze.

To wyrwanie serca to jest taka historia, że jeśli nie pasowało ci to, czym żyłeś do tej pory, trzeba znaleźć coś nowego. Musisz dokonać inwazji na samego siebie, pokonać strach i ból fizyczny, który sam odczuwasz, a nie zadawać ciosy komuś innemu. Równocześnie to serce jest zabrudzone. Mamy tyle warstw tłuszczu, syfu w sobie; to, co jemy, jest syfiaste, to, co jemy mózgiem – tak samo. Głodne kawałki wciskane przez media czy książki, ile czasu trzeba spędzić, żeby się wyzwolić z takich pokładów miazgi. „Może przeczytałem jeszcze za mało książek? O matko! Derrida, Baudrillard, Žižek!”. Ale czytasz ich i stwierdzasz, że o, o!, nic nie rozumiem, gość chyba jednak strasznie dla mnie pierdoli. Jeśli miałbym powiedzieć to własnymi słowami, nie umiałbym nawet wypowiedzieć zdania pojedynczego… Jak już odrzucisz swój wstyd, że nie skumałeś bazy, i odrzucisz ten ciężar idoli literacko-muzycznych-ideowych, to może dotrzesz wreszcie do czegoś własnego. Mówię sobie, wszystko OK, szanuję ich wszystkich, ale ja też mam głos. I wtedy akcja się zaczyna. Niestety cały proces często trwa zbyt długo i wyzwolenie psychiczne nakłada się ze zniewoleniem biologicznym, ale cóż, lepiej późno niż później.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.