Nuda niemuzyka
Fot. materiały prasowe Warp Records

Nuda niemuzyka

Jakub Bożek

Najnowszy album Briana Eno, „Someday World”, to muzyczna konfekcja, grzeczna i nudna

Jeszcze 2 minuty czytania

„Wydaję płyty po to, by wziąć udział w aktualnej dyskusji o kulturze. To właśnie ekscytuje mnie najbardziej. Tym mierzę swój sukces lub porażkę, nie wynikami sprzedaży” – tak w 1992 roku mówił Markowi Sinkerowi z „The Wire” Brian Eno. Jeśli nadal tak jest, to co chciał powiedzieć albumem „Someday World” nagranym wspólnie z Karlem Hyde’em i wydanym przez brytyjską wytwórnię Warp?

Sama historia powstawania tego albumu jest raczej dość skromna, a u jej początku leżą szkice składowane na twardych dyskach w studiu Eno. „Miałem sporą kolekcję «początków», czekających aż ktoś tchnie w nie życie i sprawi, że staną się czymś więcej niż «eskperymentami»” – napisał w informacji prasowej, której jak najdalej od manifestów w rodzaju słynnego „Ambientu” (polskie tłumaczenie można znaleźć w antologii „Kultura dźwięku”) albo tekstu towarzyszącego albumowi „Generative Music 1”, którego autorem był niejaki CFJ Bofop, jedno z wielu anagramowych wcieleń Eno.

Katalizatorem dla Eno okazał się być Karl Hyde, wokalista stadionowego tanecznego Underworld, choć naturalnie, jak to u Eno, album jest owocem prac o wiele większej grupy. W jej poczet zalicza się choćby Andy Mackay, bez którego Eno byłby nie niemuzykiem (non-musician, jak sam o sobie mówił), tylko po prostu nie muzykiem. W końcu to po ich legendarnym przypadkowym spotkaniu w londyńskim metrze linii Bakerloo Line Eno przytargał taśmowy magnetofon Ferrograph do mieszkania Briana Ferry’ego, gdzie odbywała się próba zespołu, który już wkrótce miał zaistnieć jako Roxy Music. Podczas gdy Ferry zachwycał się siłą fizyczną i wytrwałością drugiego Briana („Magnetofon był większy niż on sam” – powiedział Ferry biografowi Eno Davidowi Sheppardowi), ten zainteresował się innym obiektem – walizkowym syntezatorem EMS VCS3, którego właściciel, Mackay, nie umiał obsłużyć. Reszta była historią i hałasem równocześnie.

Inny dobry znajomy Eno, Colin Newman z postpunkowego Wire, powiedział o nim, że „jest bardzo dobry w wymyślaniu przekonujących uzasadnień niemal wszystkiego”. Faktycznie, w obszernym wywiadzie dla niemieckiego bloga „Manafonistas” Eno jak z rękawa sypie ideami stojącymi za „Someday World”. I tak o strukturze piosenek decydowali za pomocą rzutu kośćmi; inną inspiracją, tym razem psychogeograficzną, były miasta budowane na wzgórzach (ciekawe czy miał na myśli Madryt, Rzym, a może San Francisco, w którym wpadł na tytuł solowego albumu „Taking Tiger Mountain by Strategy”?). Wszystkie te gry myślowe są naturalnie zgranymi motywami. Eno wprowadził przypadek do studiów nagraniowych o wiele wcześniej dzięki „Oblique Strategies”, talii kart wymyślonej wraz z malarzem Peterem Schmidtem. Krajobrazowy wymiar muzyki eksplorował zaś choćby na „On Land”, czwartym i ostatnim albumie z ambientowej serii, oraz z U2. Gdy usilnie starał się zniechęcić natarczywego Bono, za wszelką cenę usiłującego nakłonić go do wyprodukowania „The Unforgettable Fire”, powiedział mu, że zależy mu na „tworzeniu pejzaży, w których dzieje się muzyka”. Pewnie był zaskoczony, gdy w odpowiedzi usłyszał, że U2 zależało dokładnie na tym samym.

Brian Eno, „Someday World”, Warp 2014Na „Someday World” powtarzają się nie tylko idee, ale również brzmienia. Chyba najtrudniejszym sprawdzianem dla słuchaczy płyty będzie otwierający ją utwór „Satelites”. Wszechobecne w nim syntetyczne instrumenty dęte są bardziej irytujące niż dzwonki telefonów komórkowych rozbrzmiewające w cichej sali kinowej. Ślady lat 80. słychać też w pochodach syntetycznego basu, w motorycznej rytmice, w syntezatorowych klawiszach jakby rodem z Yamahy DX7, pierwszego naprawdę popularnego cyfrowego syntezatora, znienawidzonego przez Eno i pewnie przez wszystkich, którzy próbowali nauczyć się go programować. Czasem Eno i Hyde podróżują w dwóch kierunkach równocześnie. I tak w „Mother of the Dog” bulgoczący bas kojarzy się z „Angel” Massive Attack, a pojawiająca się na początku piosenki harmonijka przywodzi na myśl „A New Career In Town”, instrumentalny utwór z „Low” Davida Bowiego, nagranej oczywiście z udziałem Briana Eno. W niektórych gitarowych riffach można również wyczuć ślady afrykańskich inspiracji Eno, nigeryjskiego highlife’u czy polirytmicznego funku Feli Kutiego. Szczególnie „Zombie” tego ostatniego był odkryciem i wielką inspiracją dla Eno, który jeszcze w roku 1974 nosił przypinkę z napisem „Join the fight against funk”. Dziś jego fascynacja Afryką jest powszechnie znana. Zabawnym tego przykładem jest wywiad z maja 1995 roku udzielony Kevinowi Kelly’emu z wówczas hurracyberoptymistycznego „Wired”, w którym niemuzyk opowiadał, że nie lubi komputerów, ponieważ za mało w nich Afryki. Sam wywiad był jednak pamiętny również z innych powodów – Eno dostał za niego honorarium, czego pogratulował mu potem jego idol Lou Reed.

Najlepsze utwory z „Someday World”, takie jak „Witness” czy „When I Built This World”, noszą jednak wyraźne piętno jego innego bohatera, Steve’a Reicha. W przedmowie do „Muzyki eksperymentalnej” Michaela Nymana pisał o nim, że tworzył muzykę „skoncentrowaną na swej fizyczności, zmysłowości – wyzwoloną z narracyjnych i literackich struktur w imię czystego doświadczenia”. Ta zmysłowość zamknięta w krótkich, uparcie powtarzanych frazach, jest też niemożliwie motoryczna i pełna nigdy niewyzwolonej energii. To niezwykłe, jak wzniosła może być zwyczajna repetycja. Szkoda więc, że Eno i Hyde’owi nie udało się zrealizować pierwotnego pomysłu na wspólny album, który z początku nosił roboczą nazwę „Reikuti”, sugerującą miksturę cykliczności Reicha i dominującej zmysłowości Kutiego. Teraz bowiem zamiast popowego transu i zmysłowości zbyt często można u nich usłyszeć konfekcję, grzeczną i nudną jak system operacyjny.

Czy „Someday World” mówi coś o stanie współczesnej kultury? Sądzę, że tak. Otóż współczesna kultura za wszelką cenę powinna unikać cholernych syntetycznych instrumentów dętych.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.