Tom, grany przez samego Dolana, który wygląda tu trochę jak młody Michael Stipe, przyjeżdża na pogrzeb swojego partnera i wpada w opowieść jak z horroru. To będzie specyficzna praca żałoby: pośród pól kukurydzy, w otoczeniu kanadyjskich rolników, chłopców z raną na twarzy od ucha do ucha, krów i knajp, w których za barem świeci neon „The Real Thing”. Okazuje się, że matka ukochanego żyje w przekonaniu, że jej syn miał piękną dziewczynę, a krewki brat zmarłego nie chce jej z tego snu wybudzać, dlatego zmusza Toma, by grał rolę kolegi – zmusza go pięściami i kopniakami. Głównemu bohaterowi z czasem zaczyna się to nawet podobać – ból przemieszcza się, uśmierza cierpienie. Ale nie tylko to decyduje, że Tom nie ucieka i z minuty na minutę jeszcze bardziej wchodzi w fikcję – prowincjonalny teatr okrucieństwa. W bracie widzi ślad tego, którego kochał – ten sam tembr głosu, ten sam zapach przypominają o nieobecnym. Delikatnie zarysowuje się nadzieja, że utracony obiekt miłości zaraz uda się zastąpić kolejnym, tak podobnym do poprzedniego, że przy odrobinie chęci będzie można sobie wmówić, że wszystko jest tak samo, nic się nie zmieniło.
„Tom”, reż. Xavier Dolan.
Francja, Kanada 2013, w kinach od 16 maja 2014 „Tom”, oparty na sztuce Michela Marca Boucharda, zaczyna się od sceny, w której główny bohater pisze na zwykłej chusteczce mazakiem wiersz dla zmarłego, co chwilę zwilżając końcówkę pisaka wodą z kubeczka i łzami. To przykład literatury zrodzonej z prawdziwego bólu, ale egzaltowanej. Egzaltację przełamuje jednak wieńczące utwór słowo „fuck”. Taki też jest ten film: rozedrgany, miejscami sentymentalny, a miejscami wściekły, zarówno naiwny, jak i przekorny. Oglądając go, można sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Dolan robi tak często filmy: temu niespełna 25-letniemu reżyserowi głowa wręcz pęka od pomysłów, z których każdy wydaje się ciągnąć go w inną stronę. W „Tomie”, z pewnością najlepszym filmie Kanadyjczyka, można znaleźć nawiązania do Kubricka, Polańskiego, Hitchcocka i Nowej Fali. To trochę psychodrama, trochę melodramat, czasami nawet horror. I jeśli nawet ma się wrażenie, że Dolan nie do końca wie, gdzie opowiadana historia go prowadzi, że trochę za dużo tu patentów jak na jeden film, to trzeba przyznać, że większość w nich jest po prostu kapitalna.
Dolan jest bezczelny wobec klasyków, którymi się żywi: pochłania ich, nie próbuje wygrać konkursu recytatorskiego, ale się bawi; ma także niebywałą lekkość w inscenizowaniu scen dialogowych, w których napięcie między trójką bohaterów jest tak zmyślnie i wiarygodnie rozłożone, że wcale się nie dziwimy, gdy równocześnie obejmują się i tłuką po twarzach. O wyjątkowości „Toma” przesądza stojąca za nim pasja. Widać w tym filmie jak na dłoni, że dla Dolana kino jest czymś podstawowym i niezbędnym. To w nim przegląda się i szuka ratunku, ośmiesza się i próbuje być ze sobą szczery.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.