Znajomy śmieje się, że kariera Xaviera Dolana powinna była dobiec końca na tydzień przed jego dwudziestymi urodzinami. Właśnie wtedy na ekrany polskich kin wszedł horror „Martyrs. Skazani na strach”, w którym francuska aktorka Mylene Jampanoi pyta Kanadyjczyka o wiek, a następnie za pomocą strzelby wysyła go na wieczny spoczynek. O zazdrość nietrudno, wystarczy dodać kilka liczb: dwadzieścia trzy lata, trzy pełnometrażowe fabuły, tyle samo premier na festiwalu w Cannes, cztery istotne nagrody (m.in. w Cannes i Toronto). Do tego gęsta czupryna, modne okulary, odpowiednio wystylizowany zarost i rzecz niepoliczalna, czyli wyczucie erotycznej siły kina, seksapilu filmowego rzemiosła: umiejętność bezbłędnej rytmizacji poszczególnych ujęć, scen i sekwencji, finezyjnego splatania faktur, dźwięków, kształtów i barw.
Filmy Dolana są sensualne w najpierwotniejszym znaczeniu tego słowa. Z jednej strony Kanadyjczyk kokietuje i uwodzi, poszukując w języku filmowym formalnych ekwiwalentów dla zmysłów smaku, zapachu i dotyku; z drugiej – tworzy sztukę, w której ckliwość i nostalgia zawsze wygrywają z ironią, pozostawiającą widza w poczuciu estetycznej sytości i intelektualnego niespełnienia. Najlepsze wrażenie robi wtedy, gdy nie chce nas oczarować, lecz znokautować, kiedy interesują go spontaniczne reakcje, nie zaś wystudiowane gesty: w scenie, gdy jedna z bohaterek wywraca się na szkolnym korytarzu na oczach uczniów i nauczycieli; kiedy odrzucona dziewczyna próbuje utrzymać nerwy na wodzy, ale nie jest w stanie odpalić papierosa; gdy nauczyciel-transseksualista, skonfrontowany z nieprzychylną mu decyzją komitetu rodzicielskiego, nie potrafi wykrztusić z siebie choćby jednego słowa.
Xavier Dolan w filmie „Zabiłem swoją matkę”
Podobne momenty można policzyć na palcach jednej ręki, pochodzą raptem z trzech filmów. W debiutanckim, na poły autobiograficznym „Zabiłem moją matkę” z 2009 roku bohater przepracowuje toksyczny związek z rodzicielką, która jest dla niego wcieleniem mieszczańskiej obłudy. W późniejszych o rok „Wyśnionych miłościach” Dolan portretuje przyjaciół, którzy ulegają fascynacji powabnym chłopcem rodem z prozy Oscara Wilde'a, dla którego „miłość do siebie jest obietnicą romansu na całe życie”. Najnowszy, „Na zawsze Laurence” opowiada o młodym nauczycielu, który zostaje kobietą i musi uporać się z pielęgnowanym przez lata uczuciem do wiernej i kochającej go dziewczyny.
Wybierając swoich bohaterów, Dolan wydaje się powtarzać za Wilde'em, że ludzie dzielą się tylko na dwie grupy: czarujących i nudnych (w końcu „absurdem byłoby dzielić ich inaczej”). Ci pierwsi żyją w poczuciu własnej wyjątkowości – zawsze wiedzą lepiej i widzą więcej. W swoim egotyzmie nie zauważają cudzych potrzeb, bo jedyne na co ich stać, to manifestowanie własnych. Za dnia rozprawiają o popkulturze, palą papierosy i powtarzają gesty swoich kinowych idoli, nocami zaś palą skręty, uprawiają seks, „trochę czytają, trenują umysł”. W wolnych chwilach toczą batalię z nudziarzami, jak bohater „Zabiłem moją matkę”, który poirytowany trajkoczącą bez umiaru rodzicielką odsyła ją do lektury „Filozofii w buduarze” Markiza De Sade’a. Robi to nie bez przyczyny, bowiem w swoim słynnym manifeście De Sade pisał: „Jeżeli żyje na świecie kobieta godna najwyższej nienawiści, to jest nią z pewnością twoja matka. Zgryźliwa, zacofana, świętoszkowata, gderliwa i wstrętnie obłudna – założyłabym się, że ta dewotka nie popełniła w życiu najmniejszej niestosowności”. Podobna strategia komunikacji, oparta na ustawicznym dokształcaniu rozmówcy i na upodrzędnianiu jego wrażliwości, to leitmotiv fabuł Dolana. Określa większość relacji jego pogubionych, zakochanych w popkulturowych ikonach bohaterów.
Xavier Dolan w filmie „Wyśnione miłości”
Bunt protagonistów Dolana nie ma jednak szansy powodzenia, skoro wzorce podsuwa im głównie kultura popularna. Reżyser wpada w podobną pułapkę, jego horyzonty wydają się pokrywać z horyzontami postaci. Jeśli stać go na ironię, to jest to jedynie chwilowy kaprys – w finale „Wyśnionych miłości” emocjonalnie poharatani przyjaciele znów „idą w tango”, zafascynowani powierzchownością chłopaka, wyglądającego jak gwiazda nowofalowego kina w typie Jean Pierre'a Leauda. Znów będą palić Gauloises'y, słuchać Dalidy, kochać i cierpieć. Przypominać nam o tym, że dla Kanadyjczyka kino to przede wszystkim świątynia fetyszy.
„Na zawsze Laurence”, reż. Xavier Dolan.
Kanada, Francja 2012,
w kinach od 9 listopada 2012
Tam, gdzie jedni dostrzegają mentalność prymusa szkoły filmowej, inni widzą umiłowanie kinofilskiej tradycji. Dolan lubi odwoływać się do klasyki europejskiego kina, nieobcy jest mu również pop-art, nowofalowa estetyka (kadrowanie en face, symetria wewnątrzkadrowa), ikonografia retro i finezyjne stylizacje – przywiązanie do mody z epoki idzie u niego w parze z literacką magmą w dialogach („To coś zrobione na rockabilly wygląda jak pożerająca płody królowa gehenny” – komentuje wygląd obcej dziewczyny bohaterka „Wyśnionych miłości”). W swoim najnowszym filmie, połechtany zaufaniem wytwórni i zabezpieczony sporym budżetem, Kanadyjczyk nie udaje już, że chodzi mu o coś więcej niż nostalgię: dramat filmowych bohaterów zostaje przysłonięty kiczowatymi strojami z lat 90., zagłuszony dźwiękami pokoleniowych hymnów The Cure, Depeche Mode i Duran Duran, zniekształcony inscenizacyjnymi popisami. Ledwie wyczuwalny puls satyry na współczesne mieszczaństwo nie pomaga banalnemu, rozpisanemu na tautologiczne sceny filmowi.
Oczywiście, najchętniej zobaczyłbym Dolana w Hollywood, czyli tam, gdzie klisz i popkulturowych symboli nie układa się w fantazyjne wzory, ale prowadzi za ich pomocą opowieść: definiuje konflikty bohaterów, określa ich motywacje, buduje dramaturgię. W systemie kinematograficznym, który nie wybacza formalizmu i nazywa rzeczy po imieniu: gdzie to, co sentymentalne i anachroniczne, nie zawsze jest „vintage”.