„Terminator. Mroczne przeznaczenie” to film sygnowany nazwiskiem ojca serii, Jamesa Camerona. Czytaj: opakowany w marketingową narrację „powrotu do korzeni” i „przywracania blasku”, tonący w bajorku nostalgii, badający odruchy bezwarunkowe najwierniejszych fanów. Tym, czego twórcy ewidentnie nie rozumieją, jest metaforyczna podszewka opowieści o androidzie z przyszłości; przestroga przed technologią, która – jak pisał Lem – „ma swój świetlisty awers w planie idei oraz czarny rewers w rzeczywistości”.
Na początku lat 80., gdy najpopularniejszą walutą w popkulturowym obiegu nie były jeszcze prequele i rebooty, a kino gatunków nie stanowiło gwarancji wypłacalności firm producenckich, wszystko wydawało się prostsze. „Nawet «Lawrence’a z Arabii» nakręcisz za milion dolarów” – mawiał legendarny producent Roger Corman, mistrz niezależnego kina gatunkowego, w którym Cameron widział swojego mentora i który wypchnął go w świat. Kanadyjczyk przejął filozofię Cormana, ale zanim nakręcił „Terminatora”, zaliczył szkołę życia przy debiucie, czyli przy „Piraniach II. Latających mordercach” –mikrobudżetowym sequelu hitu Joego Dante. Film trudno było nazwać nowym „Lawrence’em z Arabii”, lecz jego trudna realizacja, spuentowana przejęciem projektu przez egipskiego reżysera Ovidio G. Assonitisa, nauczyła Camerona istotnej rzeczy: bez względu na budżet kompromisy nie służą ani kinu, ani widzom.
Być może dlatego produkcję „Terminatora” poprzedzała desperacka walka Camerona o stanowisko reżysera (studio Orion Pictures chciało jedynie odkupić od niego scenariusz), z kolei zaledwie 6-milionowy budżet gwarantował, że nikt nie będzie stał nad filmowcami z bacikiem. Mówiąc krótko, rygory hollywoodzkiego widowiska nie odwracały uwagi reżysera od rzeczy najważniejszej – nawiązania relacji z widzem, który przymknie oko na umowne efekty specjalne i futurystyczne czołgi z kartonu, o ile tylko poczuje dreszcze. Pisząc scenariusz filmu, reżyser odwoływał się do wciąż żywych zimnowojennych lęków, czerpał inspiracje z fantastyki naukowej lat 50. i 60., wykorzystywał odwieczny strach przed gwałtowną technologiczną ekspansją. Wymyślił przyszłość: wojnę ze sztuczną inteligencją Skynet, która zdziesiątkowała ludzkość, oraz maszynę do podróży w czasie, dzięki której obydwie strony konfliktu mogły podjąć działania prewencyjne. A także przeszłość: spodziewającą się dziecka kelnerkę Sarę Connor (Linda Hamilton), jeszcze nienarodzonego lidera ruchu oporu Johna Connora oraz wysłanego w ich czasy Terminatora, który miał zdusić rebelię w zarodku.
W 1983 roku, na kilka miesięcy przed premierą filmu, rzeczywistość niespodziewanie uatrakcyjniła ekranową fikcję. Ronald Reagan poinformował naród o zaawansowanych pracach nad tzw. Inicjatywą Obrony Strategicznej, czyli programem „Gwiezdnych wojen”. Projekt SDI rozwijany był w zasadzie od lat 60., a jego celem była antybalistyczna ochrona USA przed sowieckim atakiem rakietowym. Republikanie marzyli o zaawansowanych platformach uzbrojonych w wyrzutnie rakiet i lasery, które niszczyłyby pociski Rosjan jeszcze nad ich terytorium. W sferze fantazji pozostawał nawet tzw. firewall, czyli tarcza z głowic nuklearnych detonowanych symultanicznie w przypadku zmasowanego ataku powietrznego. W filmie tymczasem Skynet sięgnął po nuklearny arsenał ludzkości i błyskawicznie zrobił z niego użytek. Zaś dzięki niechlubnej praktyce zwanej „retroaktywną ciągłością” (polegającej na prostowaniu fabularnych zawijasów i dopisywaniu faktów w późniejszych filmach danego cyklu) z „Terminatora 3. Buntu maszyn” dowiedzieliśmy się, że pierwsze pociski spadły na wschodzie.
Dobry robot
Terminator jest maszyną stworzoną przez inną maszynę, całkowitym zaprzeczeniem człowieczeństwa. W pierwszym filmie próżno szukać w nim ludzkiego pierwiastka, wytyczać granice pomiędzy różnymi pojęciami – robota, cyborga, androida – i zastanawiać się, czy metalowy endoszkielet skrywa ludzkie serce. Z tej perspektywy jeszcze większą rewolucją okazał się nakręcony w 1991 roku przez Camerona sequel, „Terminator 2. Dzień sądu”. O ile pierwszy film był horrorem o skutkach autodestrukcyjnych popędów ludzkości, drugi okazał się opowieścią o tożsamości maszyny; o bycie konstytuowanym przez nieustanny pęd, fiksację lub – słowami Žižka – przez „czysty i wolny od pragnienia popęd”.
Sarah Connor powraca jako kobieta skrzywdzona, psychicznie niestabilna, zaszczuta jak zwierzę. Wraz z przeprogramowanym Terminatorem o twarzy Schwarzeneggera oraz swoim synem próbuje powstrzymać Dzień Sądu – chwilę, w której Skynet uzyska świadomość. Determinacja staje się rutyną, wyszkolone ciało jest coraz twardsze, wreszcie Sarah zamienia się w swojego beznamiętnego wroga – jej jedynym celem staje się odebranie życia programiście, który w przyszłości, nieświadomy zagrożenia, stworzy sztuczną inteligencję. W jednej z najlepszych i z niezrozumiałych powodów wyciętych z filmu scen (można ją obejrzeć wyłącznie w reżyserskiej wersji na DVD i Blu-Ray) Sarah i John dokonują operacji na otwartej czaszce Terminatora – uruchamiają podzespoły odpowiedzialne za naukę i tym samym rozpoczynają proces „uczłowieczania” maszyny. Umiejętność samodzielnej oceny nie pozwoli cyborgowi zrozumieć wartości ludzkiego życia. Uczyni go jednak narzędziem w rękach tych, którzy owo życie szanują.
Echa fatalistycznego wydźwięku „Terminatora” nie pobrzmiewają w sequelu, bo i opowieść o naszej relacji z technologią to w gruncie rzeczy opowieść o jej „świetlistym awersie”. Nie bez powodu John jest hakerem, włamuje się do policyjnej bazy danych, rozmontowuje elektroniczny zamek i generalnie ujarzmia technologię w służbie dobra. Nie bez przyczyny również porównany wcześniej do Oppenheimera programista poświęca się i kosztem własnego życia zmienia bieg historii. Autorefleksja oraz umiejętność moralnej ewaluacji „celu” są tym, co odróżnia nas od maszyn.
Problem z kolejnymi rozdziałami polegał w dużej mierze na tym, że ich twórcy, pozbawieni wsparcia Camerona, nie dopisali do tej autorskiej narracji nic nowego. Jasne, Terminator wracał raz po raz jako „dziecko swoich czasów”, lecz z filmów wynikało, że były to czasy mało interesujące. Najpierw przeglądał się w lustrze pastiszu („Terminator 3. Bunt maszyn”, 2003), później wpisywał się w Nolanowską formułę ponurego kina akcji („Terminator. Ocalenie”, 2009). Ten pierwszy film czerpał slapstickową energię z kolejnych starć Schwarzeneggera z kobiecym Terminatorem T-X. Drugi, opowiadający o początkowych latach wojny z maszynami, był znacznie ciekawszą produkcją (zwłaszcza w warstwie estetycznej), tyle że wyreżyserowaną kilofem. Wreszcie – w najgorszym momencie swojego żywota – zameldował się na froncie w „Terminatorze. Genisys” (2015). Ów wykwit tzw. kultury fan service, w ramach której filmy kręci się głównie pod dyktando zagorzałych miłośników cyklu, stanowił rekonfigurację fabuł Camerona. Zaś dzięki wykorzystaniu motywu alternatywnej linii czasowej całkowicie je unieważnił.
Czas, który pozostał
U źródeł „Mrocznego przeznaczenia” leży podobny gest. Cameron, tym razem w roli producenta, odzyskał prawa do marki i odciął skalpelem wszystko, co wydarzyło się po „Terminatorze 2”. Sarah Connor nie umarła więc na białaczkę poza kadrem, Skynet nie powstał, a wojna nuklearna nie wybuchła. Lecz pomimo tej atrakcyjnej wolty film udowadnia przede wszystkim, że niewiele da się ugrać tymi samymi kartami: z przyszłości znów przybędą agresor i obrońca, rolę Johna Connora musi przejąć ktoś inny, a „przeznaczenie” – bodaj najczęściej padające słowo w filmach o Terminatorze – ponownie objawi się w obezwładniającym spektaklu destrukcji.
„Terminator. Mroczne przeznaczenie”, reż. Tim Miller, USA 2019, w kinach od 8 listopada 2019I tak, stery przejmują kobiety, akcja przenosi się na amerykańskie pogranicze, a Schwarzenegger zostaje relegowany do roli komediowego wujcia, co można odczytać jako potrójny ukłon wobec rynku. Meksykańska pracownica fabryki samochodów wyrasta na nową liderkę ruchu oporu w niby innej, ale przecież tej samej wojnie z maszynami. Emerytowany Terminator nauczył się kochać, mieszka w lesie i robi za starego kawalarza, co pasuje do komediowego charakteru współczesnych blockbusterów. Z kolei zgorzkniała Sarah Connor staje się na ekranie matką chrzestną wszystkich superheroin. I przyznam, że jest to satysfakcjonujące w kontekście tego, jak wygodnie pomija się dziś filmy Camerona (także „Obcego. Decydujące starcie”) w opowieściach o deficycie popkulturowych amazonek. Problem w tym, że odklejony od kluczowej metafory strachu przed technologią Terminator nie radzi sobie z tak intensywną i wielokierunkową presją – wymaganiami rynku, kultury hiperpoprawności, tradycją serii.
Cała para idzie w gwizdek. Terminatory strzelają do siebie z granatników, miażdżą ludzkie kości i cedzą ironiczne odzywki. Ale że stawką w tej grze jest przyszłość, którą już widzieliśmy (i która prowadziła bohaterów do znacznie ciekawszych refleksji), ich dylematy, lęki i nadzieje nie mają żadnej wagi. Podobnie jak snujący się po nowym filmie posiwiały bohater Schwarzeneggera, który zamienił ciężkie buciory na ciepłe kapcie, film Millera wydaje się pozbawiony celu – czegoś, na czym i my moglibyśmy się bezrefleksyjnie zafiksować.