Nawiedzający nasze sny Freddy Krueger potrafił wypruć swojej ofierze żyły i poprowadzić ją niczym upiorną marionetkę na skraj przepaści. Strzegący dobrych obyczajów Jason Vorhees był przekonany, że rozwiązłą dziewczynę należy najpierw zawinąć w śpiwór, a następnie spiec ją w ognisku na skwarek. Umazany krwią Leatherface kręcił takie piruety z piłą mechaniczną, że gdyby nie lubował się w rozczłonkowywaniu wyzwolonej młodzieży, zrobiłby zapewne karierę jako ogrodnik. Z bohaterem serii „Halloween”, Michaelem Myersem, pozornie łączy ich sporo – dawno nie byli u manicurzystki, ich twarze nie nadawałyby się na okładkę „Vouge”, wszyscy też wyznają zasadę, że dobry nastolatek to martwy nastolatek. A jednak diabeł tkwi w szczegółach, choćby w modus operandi. „Polot” i „finezja” to słowa, które nie mieszczą się w słowniku Michaela, zazwyczaj wystarczy mu pchnięcie nożem, uderzenie młotkiem, ewentualnie błyskawiczny cios w grdykę. Entuzjaści ekranowej makabry mogą narzekać, lecz fani serii „Halloween” – której najnowsza odsłona weszła właśnie do polskich kin – chętnie przehandlują Kruegera i spółkę za beznamiętnego Myersa. Na jego białą jak papier maskę można bowiem zaprojektować dowolny lęk.
Człowiek bez twarzy
Papież niezależnego kina grozy i twórca filmowego „Halloween” z 1978 roku, John Carpenter, znalazł inspirację dla postaci Myersa w pokerowej twarzy Yula Brynnera, który w „Westworld” wcielał się w postać zafiksowanego na zabijaniu androida. W wywiadach autor lubił wspominać również licealną wycieczkę do zakładu psychiatrycznego w Kentucky (ciekawa alternatywa dla półkolonii oraz zwiedzania muzeów, nie ma co), gdzie zobaczył chłopaka z oczami ziejącymi pustką oraz duszą czarną jak smoła. Było to spotkanie na tyle traumatyczne, że kilkanaście lat później reżyser włożył jego wspomnienie w usta filmowego psychiatry, doktora Loomisa: Zobaczyłem sześcioletnie dziecko z nieprzeniknioną, bladą i pozbawioną jakichkolwiek emocji twarzą. Z najczarniejszymi oczami, jakie widziałem. Z oczami diabła. Spędziłem siedem lat, próbując to dziecko zrozumieć. I kolejne siedem, próbując utrzymać je za kratami. Uświadomiłem sobie, że tym, co żyło za oczami tego chłopca, było czyste, pierwotne zło. I jeśli wierzyć Carpenterowi, właśnie tak narodził się Michael – gość, który w dzieciństwie zamordował swoją rodzinę, by po latach uciec ze szpitala dla obłąkanych i w noc Halloween zebrać krwawe żniwo w miasteczku Haddonfield.
Nieprzypadkowo w napisach końcowych pierwszej części filmu Myers nie figuruje pod własnym nazwiskiem, lecz jako „Kształt” – zło o rozmytych konturach, niejasnej tożsamości, wymykające się łatwej kategoryzacji. W nieodłącznym roboczym kombinezonie oraz trupiobladej masce (wzorowanej podobno na twarzy Williama Shatnera z serialowego „Star Treka”), Myers był oczywiście dzieckiem swoich czasów; potworem wychowanym na łonie konserwatywnej amerykańskiej rodziny, która w posthippisowskich horrorach ówczesnego okresu przypominała kuźnię wszelkich patologii – za białymi firankami, niedaleko dmuchanego basenu i ozdobionej na święta werandy dorastali następcy Charlesa Mansona i Teda Bundy’ego. Carpenter, ale też Wes Craven, Tobe Hopper i kilku innych speców od kina grozy, zbudowali całą konwencję w oparciu o kilka nośnych symboli. Dlatego obok figury niezniszczalnego i nieprzebłaganego mordercy musiało pojawić się jego całkowite przeciwieństwo, tzw. final girl – inteligentna, stroniąca od używek i seksualnie niedoświadczona pragmatyczka, która w obliczu zagrożenia odnajdywała w sobie nieustraszoną amazonkę. W „Halloween” jest nią Laurie Strode, grana przez Jamie Lee Curtis nastolatka, która odziedziczyła nazwisko po byłej dziewczynie reżysera. Jej zapisany w annałach popkultury pojedynek z Myersem to klasyczny paradoks omnipotencji w wersji na noże, siekiery i sprzęty gospodarstwa domowego – niepohamowana siła kontra nieprzesuwalny obiekt.
Sprawy rodzinne
Zombie, człowiek renesansu, wokalista heavymetalowy, projektant okładek pism pornograficznych, a także reżyser filmów o tak znamiennych tytułach jak „Bękarty diabła” i „Dom 1000 trupów”, nigdy nie należał do subtelnych poetów kamery. Nic więc dziwnego, że jego wersja „Halloween” rozpoczyna się sceną kuchennej rozmowy, w której problemy z podstawową komórką społeczną zostają zasygnalizowane za pomocą megafonu: okazuje się, że pan domu nie żyje, matka trudni się striptizem, a zapijaczony ojczym Michaela molestuje seksualnie jego siostrę. Pytanie, dlaczego dziesięcioletni Myers czekał tak długo, by sięgnąć po nóż, wydawałoby się bardziej na miejscu niż próby wiwisekcji jego zwichrowanej psychiki, a jednak Zombie ryzykuje i ponad połowę filmu wypełnia pocztówkami z wieku pacholęcego. Lekcja, która płynie z jego dzieła, jest raczej rozczarowująca: choćby milion atletów zjadło milion kotletów, Myers zawsze będzie najbardziej intrygujący z maską nasuniętą na twarz – jako personifikacja nieuchronnej śmierci, esencja zła z ludzkiej natury, albo po prostu ostro przegięty psychol, niepotrzebne skreślić. W końcu największym paradoksem całego cyklu pozostaje fakt, że to właśnie człowiek ze szkiełkiem i okiem, psychiatra Loomis, niesie nowinę o metafizycznej tajemnicy otaczającej zbrodnie Michaela.
Film Zombiego, choć niespełniony w warstwie fabularnej, pozostaje kolejną ciekawą egzemplifikacją stylu reżysera. Przynosi również intrygującą, fizyczną ewolucję bohatera – Myersa gra w nim profesjonalny wrestler Tyler Mane, zaś w jego ruchach pojawia się ten rodzaj dzikości, której wypada się bać. I choć produkcja odniosła na tyle duży sukces, by zlecono realizację sequela, ostatecznie Myers trafił do pawlacza, gdzie spędził kolejną dekadę.
Nowe czasy, stare nawyki
Rodzina Strode, sportretowana tu jako buzujące od emocji gniazdo os, przekazuje sobie wiedzę o Myersie z pokolenia na pokolenie. Laurie zamieniła swój dom w warownię i śpi z giwerą pod poduszką. Jej córka, choć została w dzieciństwie przeszkolona jak komandos, wciąż nie może zerwać pępowiny. Z kolei dla wnuczki konflikt babci z matką staje się powoli zadrą pod paznokciem. Otoczone przez słabych mężczyzn i zdane tylko na siebie bohaterki walczą z facetem w masce, ale też z demonami, które są w „Halloween” dziedziczone. W najlepszej scenie widzimy, jak jedna z bohaterek zanosi się szlochem i udaje bezwolną ofiarę, by dosłownie sekundę później obnażyć prawdziwe oblicze – kobiety gotowej do walki na śmierć i życie. Green, jeden z najciekawszych twórców amerykańskiego kina niezależnego, jest zbyt inteligentnym filmowcem, by zmarnować Myersa na byle „symbol patriarchatu”. Dlatego jego „Halloween” to w dużej mierze opowieść o przekazywaniu sobie traumy niczym rodzinnej pamiątki. No i o ludziach, którzy byli na tyle głupi, by w halloweenową noc zostawić otwarte drzwi.
Jest jeszcze jeden moment – taki, który chyba najlepiej oddaje geniusz pomysłu Carpentera i usprawiedliwia ciągły przemiał Myersa w trybach popkulturowej machiny. To niemal lustrzane odbicie sceny z oryginału, w której ciało pokonanego mordercy w magiczny sposób znikało z podwórka, ku przerażeniu Laurie. Tym razem to ona rozpływa się w powietrzu, lecz obserwujący wszystko Michael niewiele sobie z tego faktu robi – nie wzdycha, nie drży ze strachu, zapewne nie przeklina jej w myślach. Bez względu na filmowe mody, rozwijającą się technologię i otaczające go realia społeczne, cały czas pozostaje przerażającym monolitem. Wciąż powraca do Haddonfield, a 31 października obchodzi swoje święto. Najlepiej jak potrafi.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).