Jak być kochaną
„Sweat”, reż. Magnus von Horn

7 minut czytania

/ Film

Jak być kochaną

Michał Walkiewicz

Pytanie, które w „Sweat” Magnusa von Horna będzie powracać i do którego grająca trenerkę Magdalena Koleśnik potrafi sprowokować jednym spojrzeniem, dotyczy moralności: czy Sylwia wie, że sprzedaje blagę?

Jeszcze 2 minuty czytania

Zaczyna się plemiennym rytuałem. Krąg ognia zakreślono na parterze galerii handlowej, morze wiernych faluje w rytmie XXI-wiecznego remiksu zespołu 2 plus 1, a totemem i zarazem kapłanką ceremonii jest Sylwia – trenerka fitness, instagramowa celebrytka, dziewczyna, która wie, jak zagrzewać do boju, a każde zdanie zaczyna wołaczem „kochani!”. Transowe pląsy kończą się wraz z ostatnimi akordami utworu, ale ekstaza trwa – wyraża ją oblicze nauczycielki, maluje się na spoconych twarzach uczniów i uczennic. Pytanie, które w „Sweat” Magnusa von Horna będzie powracać i do którego grająca trenerkę Magdalena Koleśnik potrafi sprowokować jednym spojrzeniem, dotyczy moralności: czy Sylwia wie, że sprzedaje blagę, a jej spełnione marzenie to kolektywna mrzonka?    

Von Horn jest zbyt cwanym reżyserem, by odbierać widzom frajdę z poszukiwania odpowiedzi. W życie bohaterki wprowadza nas za pomocą narracji, którą w tzw. prawdziwym życiu zazwyczaj układamy sobie sami – z tabloidowych skrawków, instagramowych puzzli, po wnikliwej lekturze kilku hashtagów. To stara jak media społecznościowe opowieść o fasadzie z cekinów i kryjącej się za nią bezbrzeżnej samotności. Nic więc dziwnego, że egzystencja Sylwii wygląda dokładnie tak, jak byśmy chcieli – zwłaszcza jeśli wierzymy, że za idealną rzeźbę i masę płacimy emocjonalną atrofią. Z występu w galerii handlowej dziewczyna pędzi na spotkanie z agentem, który sączy pasywną agresję, przypomina o uśmiechu, wyprostowanej sylwetce i dyktacie reklamodawców. Później trening, kilka postów, powrót do aseptycznego mieszkania, gdzie czeka już melancholia, a potem dalej, w trasę. W samochodzie króluje muzyka Roxette. Kiedy Sylwia czuje się silna i piękna, nuci „She’s Got the Look”. Gdy jest jej smutno, wybiera „Spending My Time”. Wszystko się zgadza – ta druga piosenka opowiada przecież o dreptaniu w błędnym kole. Akcja rozgrywa się na przestrzeni kilku dni, ale to tak naprawdę dzień świstaka: występ, trening, agent, wesoły emotikon, smutna buzia, trening, występ... W zdrowym ciele zdrowy duch? 

Imperatyw ciągłego ruchu nakazuje bohaterce gnać przez miasto, nie przywiązywać się do nikogo, trzymać dystans wobec wszystkiego, czego nie da się zmieścić w kadrze smartfonu. Ale taka gonitwa nie jest przecież materiałem na pełen metraż, coś musi Sylwię z zaklętego kręgu wyrwać. Von Horn umieszcza więc bohaterkę na celowniku obleśnego stalkera, a jej samej nakazuje ponarzekać na swoją samotność publicznie. Jasne, to dość proste scenariopisarskie wytrychy. Na szczęście opowieść, którą otwierają, wydaje się już nieco ciekawsza – „Sweat” naraz staje się filmem o relacjach, w które Sylwia wchodzi z innymi ludźmi; relacjach ufundowanych albo na fałszu (żyjący inną prozą amatorzy fitnessu nigdy nie podskoczą tak wysoko, by ich głowy choć na chwilę znalazły się na wysokości głowy idolki), albo na głęboko skrywanej potrzebie akceptacji. W doskonałej scenie urodzin, przywodzącej na myśl wycinek „Sierranevady” Cristiego Puiu, Sylwia wpada w sam środek pszczelego ula i jest żądlona przez Polskę: to przez zazdrosną matkę, to przez sowizdrzalskiego kuzyna szowinistę, nawet pijany wujek wie swoje na temat całych tych fitnessów. W imponującej miniaturze błyszczy Zbigniew Zamachowski w roli kanapowego dziadersa, ojczyma szukającego adekwatnego języka w dialogu z przedstawicielką wielkiego świata. „To plazma?” – pyta, kiedy bohaterka mocuje się w drzwiach z telewizorem, prezentem urodzinowym dla matki. Tak, to plazma, zapewne jeden z reklamowych gadżetów, przypominających o zasadzie, że im więcej rzeczy możesz kupić, tym więcej dostajesz za darmo. W filmie staje się pomostem między światami i symbolizuje ucieczkę z jednego fałszu w drugi. 

Po „Intruzie”, pełnometrażowym debiucie von Horna, do polsko-szwedzkiego reżysera przylgnęły chyba wszystkie określenia, którymi krytyka filmowa metkuje skandynawskie kino – od chirurgicznej precyzji po ostentacyjny chłód. Cóż, trzeba przyznać, że akurat w tym stereotypie jest ziarnko prawdy – „Sweat” zbudowany jest na kontraście „gorącej” formy i „zimnych” emocji, opowiada o efektownej Iluzji i niezbyt fotogenicznej Prawdzie. Tytuł filmu sugeruje również jakiś rodzaj opowieści o ciele, jednak von Horna raczej nie interesuje czysto fizyczny wymiar morderczego drylu, któremu poddaje się Sylwia. Oczywiście, kamera często wspiera się na jej barkach, oddycha razem z nią, próbuje wyczuć jej przyspieszony puls. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że rozwibrowany rytm, dynamiczny montaż i pulsująca muzyka to tylko decorum, zaś najciekawsza opowieść maluje się na twarzy bohaterki. A powiedzieć, że jest to twarz nieprzenikniona, to nie powiedzieć nic.

„Sweat”, reż. Magnus von Horn„Sweat”, reż. Magnus von Horn. Polska, Szwecja 2020, w kinach od 18 czerwca 2021Koleśnik jest w „Sweat” doskonała: jej oblicze wyraża całkowitą naiwność, by za chwilę zasugerować coś na kształt psychomachii; w jednej sekundzie Sylwia przypomina osaczone, gotowe do ataku lub ucieczki zwierzę, by w kolejnej jej strach okazał się jedynie pozą albo zagrywką pod publiczkę. Związana z profesją bohaterki moralna ambiwalencja nie jest tu efektem scenariopisarskiego konceptu. Von Horn i Koleśnik pracują na nią w każdej scenie, wypełniają przestrzeń między słowami znakami zapytania, czynią z Sylwii enigmę – ryzyko, że „Sweat” osiądzie na mieliznach socjologicznego banału jest w końcu zbyt duże. W jednej ze scen spragniona bliskości bohaterka zaprasza do domu swojego kolegę po fachu (Julian Świeżewski jako maczystowski człowiek triceps jest fantastyczny). Wieczór kończy się potwornym aktem agresji wobec prześladującego dziewczynę stalkera, zaś punktem kulminacyjnym całej sekwencji staje się jej reakcja – a raczej brak reakcji. Czy rozpaczliwe poszukiwanie jakichkolwiek „realnych” bodźców ustawi Sylwię na równi pochyłej? A może będzie przyczynkiem do cichej introspekcji i przewartościowania priorytetów? Z twarzy milczącej Koleśnik nie da się nic wywróżyć. Nie można wyczytać nawet świadomości tego dylematu.  

By jakoś przeżyć finał rozegrany w scenografii studia „Dzień Dobry TVN”, trzeba zawiesić niewiarę niczym na seansie „Transformers”. Pozująca na ściankach i rozpoznawana przez ludzi w warzywniakach Sylwia nie miałaby raczej wielu powodów, by ekscytować się występem w śniadaniówce – wedle ekranowej logiki powinien być to dla niej nudny wtorek. A jednak von Horn, korzystając z gatunkowej struktury kina sportowego, czyni z telewizyjnej pogadanki punkt dojścia – test giętkości ciała, siły ducha oraz ostateczny egzamin dojrzałości. I choć jest w tym jakiś przewrotny sens – oto ktoś wykorzystuje tubę reklamową, by obnażyć kapitalistyczny przymus samorealizacji jako przyczynę erozji więzi społecznych – to umówmy się: uniwersalna historia zostaje podtopiona w lokalnym bagienku. Nasza wiedza zostaje potwierdzona, wezwanie do empatii wybrzmiewa, opowieść o krwi, pocie i łzach toczy się dalej, a Sylwia ładuje bagaż na plecy i robi kolejne kilometry. Można dać serduszko.