„Avatar”  – reelekcja króla Camerona?

„Avatar”
– reelekcja króla Camerona?

Michał Walkiewicz

„Avatar” Jamesa Camerona to „Pocahontas” w sukni za 250 milionów dolarów. Na szczęście, ze wszystkich sloganów reklamowych, prawdziwy okazał się jeden: czegoś takiego jeszcze nie widzieliście

Jeszcze 2 minuty czytania

To był ruch va banque. Nie tyle artystyczny, co marketingowy. Podczas ceremonii oscarowej w 1998 roku, James Cameron schodził ze sceny jako megaloman („Jestem królem świata!” – krzyczał, cytując bohatera „Titanica”). Potem poszedł na dno – zaglądał do kajut zatopionego „Bismarcka”, dręczył głębinowe monstra. Kiedy wypłynął na powierzchnię, nie był już megalomanem. Ochrzczono go marzycielem, ponieważ bez trudu wciągnął masowego odbiorcę do swojego snu. A przyśnił mu się film do tego stopnia rewolucyjny, że jego realizacja musiała być poprzedzona latami medytacji oraz inwestycją w supertajną technologię. Lansowanie prometejskiego imidżu wyszło autorowi na dobre: nawet gdyby „Avatar” poniósł klęskę w kinach, a księżyc miał kształt ogórka, to pompatyczną historią detronizacji Camerona Ameryka żyłaby przez cały okres bezkrólewia. „Decyzja, żeby pokazać szesnaście minut mojego filmu na specjalnych pokazach, była częścią strategii sukcesu” – powiedział reżyser w wywiadzie udzielonym „Playboyowi”. To tłumaczy, dlaczego przez ostatnie miesiące dzień bez „Avatara” był dniem straconym, zwłaszcza dla mediów elektronicznych. Portale internetowe tonęły w morzu wywiadów, zwiastunów, teledysków, plakatów, dokumentów z planu, relacji z pokazów zamkniętych i otwartych. Dziś, kiedy ta marketingowa machina kończy swój bieg, coraz wyraźniej widać szkody, które wyrządziła.

Wśród dziesiątków sloganów, zwiastujących przełom na miarę udźwiękowienia kina lub zastosowania barwnej taśmy, zabrakło niewinnego hasła promocyjnego, demaskującego gatunkową tożsamość filmu: Widziałeś „Pocahontas”? Nie przegap „Avatara”! Podróż do Nowej Ziemi, krwawy mit założycielski Ameryki, został tu przefiltrowany przez disneyowską wrażliwość, z czego trudno czynić zarzut. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – zwłaszcza w kinie. Jeśli spojrzeć na utwór przez pryzmat fantastyczno-naukowej tradycji, nie da się uniknąć rozczarowania: scenariusz operuje zbyt jaskrawymi kontrastami, ciąży na nim banał myślowy i nadmierny sentymentalizm, zaś sam świat, choć sporych rozmiarów, nie oferuje nic poza etnograficznymi ciekawostkami i panteistyczną koncepcją natury jako emanacji Absolutu.

„Avatar”, reż. James Cameron. USA 2009,
w kinach od 25 grudnia 2009
Jeśli jednak przyłożymy do obrazu miarę kina familijnego, które proste idee zaklina w jeszcze prostszych figurach symbolicznych, „Avatar” nabiera kolorów. To historia wywiedziona z literatury przygodowej, z Maya, Fenimore’a Coopera i Kiplinga, zanurzona w porządku baśniowym. Jej konkurencją nie są autoironiczne „Transformersy” czy poważne eposy w rodzaju „Władcy Pierścieni”, lecz „Księga dżungli” i opowieści o zblazowanych dzieciach z dużych miast, które gabinet odnowy duchowej odnajdują w świerkowych lasach, a powiernika i przyjaciela – w wiejskiej klaczy.

Nowy John Smith nazywa się Jake Sully i nie jest poszukiwaczem złota, ale sparaliżowanym ex-komandosem, wysłanym na kolonizowany przez ludzi księżyc o nazwie Pandora. Tam bierze udział w projekcie, który pozwala homo sapiens bezpiecznie eksplorować zalesioną planetę i nawiązywać kontakt z autochtonami – kotopodobną rasą Na’vi.  To właśnie w zdalnie sterowanym ciele awatara, tytułowej krzyżówki człowieka z Na’vi, bohater poznaje swoją Pocahontas – wojowniczą księżniczkę Neytiri. Zamiast do czterystuletniej Babci Wierzby, kocica zabiera go pod inny gigantyczny pniak. Tam czeka już złożony z tubylców komitet powitalny, charczący językiem wymyślonym specjalnie na potrzeby filmu (choć nie tak melodyjnym jak elficki à la Tolkien). Starszyzna wyraża swoją niechęć wobec przybysza, ale już wkrótce wyzna mu dozgonną miłość. Bo podążając za głosem serca i wsłuchując się w zew natury, Jake zmienia front i staje przeciw swoim chciwym mocodawcom. I tak Na’vi ścierają się z ludźmi, egoizm z altruizmem, militarnemu fanatyzmowi zostaje przeciwstawiona strategia „obrony przez atak”. Przeciwnikiem Sully’ego i jego nowych pobratymców jest pułkownik Quaritch – postać ewokująca groteskowych Teksańczyków z antywojennej klasyki: sierżanta Hartmana z „Full Metal Jacket” i Kilgore’a z „Czasu apokalipsy”. Pionierów „nowego świata” trzyma na smyczy biurokrata Parker Selfridge. Jego nazwisko nie bez przyczyny nawiązuje do magnackiego rodu kupców z Wielkiej Brytanii.

Owe aluzje i autocytaty (wspaniała jest Sigourney Weaver, kobieta-amazonka z „Obcych” Camerona, która symbolicznie przekazuje pałeczkę posągowej Zoe Saldanie), a zwłaszcza uproszczenia wpisane w alegoryczną konwencję, pomagają uwypuklić proekologiczne oraz antywojenne banały: że technologia jest mieczem obosiecznym, że Matka Natura nie daje drugiej szansy, że nie ma pokoju bez żmudnej pracy kolektywu i jednostkowych aktów poświęcenia. Są też dowodem sprytu Camerona. Widząc na ekranie historię „od lat pięciu do stu pięciu”, nikt raczej nie będzie mierzył jej głębi.

Technika performance capture

Performance capture, w przeciwieństwie do starych systemów używanych w animacji komputerowej, potrafi za pomocą cyfrowo skomputeryzowanych kamer przechwytywać ruch jednocześnie w trzech wymiarach, czego efektem jest zmiana scen z aktorami w trójwymiarową animację. Po raz pierwszy na szeroką skalę PC został zastosowany w „Ekspresie Polarnym” Roberta Zemeckisa (2004).

Trudności w sprawiedliwej ocenie filmu Camerona wynikają z oczywistego faktu – ze wszystkich haseł reklamowych, prawdziwe okazało się to najmniej rozbuchane, ale i powtarzane najczęściej: „Avatar” jest krokiem milowym w dziedzinie efektów specjalnych, komputerowej animacji i środowiska trójwymiarowego. I jeśli ktokolwiek powątpiewał w potencjał tkwiący w technologii IMAX, jego usta zostaną zasznurowane na trzy długie godziny. To film zrobiony z nieprawdopodobną wiarą w ludzkie możliwości percepcyjne. Już poziom oraz ilość detali kwalifikują go jako produkt wielokrotnego użytku. Jednak prawdziwy Disneyland zaczyna się wraz z pierwszą wędrówką do komputerowo wygenerowanego lasu.

Pieczołowitość wykonania ekosystemu Pandory potrafi wprawić w niemy zachwyt: to kalejdoskop kształtów, barw, odcieni, faktur. Na bazie prostego kontrastu kolorystycznego (pełne agresywnych kształtów, błękitno-stalowe przestrzenie „ludzkie”, i błękitno-zielone, „miękkie” tereny Na’vi) udało się stworzyć dwie wyjątkowe rzeczywistości. Cameron zrezygnował z trójwymiarowej taniochy, z łatwizny, którą pod płaszczykiem „misji edukacyjnej” uprawia choćby Robert Zemeckis (ostatnio „Opowieść wigilijna”). Z ekranu nie lecą na nas cyfrowe szyszki, a żaden wesoły futrzak nie próbuje nam „podać łapy”. Zamiast wypychać bohaterów do sali kinowej, reżyser zaprasza nas do środka swojego świata, a (w końcu nienową) technikę performance capture opanował on do perfekcji. Wystarczy tylko spojrzeć, jak zachowują się Na’vi: na ich mimikę, drobne gesty, ataki furii, misteryjny spokój, gdy poprzez korzenie przerośniętej wierzby komunikują się z przodkami. Składający się w znacznej mierze z zer i jedynek „Avatar” nie jest wprawką, ciekawostką, na którą można machnąć ręką.  James Cameron zapowiadał, że będzie z tego kino. Wygląda na to, że nie żartował.

Przekraczający rubikon i wcielający się w swojego awatara Jake Sully to nikt inny jak widz, zajmujący miejsce w królestwie wirtualnych czarów. Ale celem tej wędrówki nie jest jakiś utopijny „odbiór naiwny”, powrót do emocjonalnej prajedni, gdzie wszystko jest nowe i świeże, a my wyłączamy myślenie i toczymy ślinę. Robiąc pierwszy prawdziwy film w 3D, Cameron pokazuje alternatywę – zarówno swojego bohatera, jak i nas, by zadać pytanie: czy naprawdę chcecie tu zostać?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.