„Dziennik zakrapiany rumem”,
reż. Bruce Robinson

Michał Walkiewicz

Jak na film o walce idealistów z bezdusznym kapitałem, narkotykowych odjazdach w czterdziestostopniowym upale i alkoholowej odysei, za mało w nim ikry, szaleństwa i narracyjnej witalności

Jeszcze 1 minuta czytania


Choć polski dystrybutor znów postawił na kreatywne tłumaczenie i zapobiegawczo „zakropił rumem” film Bruce'a Robinsona (cóż było złego w oryginalnym „Dzienniku rumowym”?), najnowsza ekranizacja prozy Huntera S.Thompsona ani nie rozgrzewa, ani nie uderza do głowy. Jak na film o walce idealistów z bezdusznym kapitałem, narkotykowych odjazdach w czterdziestostopniowym upale i alkoholowej odysei po rozżarzonym ludzkimi namiętnościami Portoryko, za mało w nim ikry, szaleństwa i narracyjnej witalności. Przypomnijmy, że mówimy o  twórczości faceta, którego prochy wystrzelono w niebyt z armaty o kształcie pięści zaciśniętej wokół kwiatu pejotlu. 

Johnny Depp ponownie wodzi tęsknym wzrokiem za Thompsonem, z którym się przyjaźnił i którego zaprosił nawet na plan „Las Vegas Parano”. Po raz kolejny wciela się w jego powieściowe alter-ego; tym razem nie jest to jednak upadlający się w Mieście Grzechu Raoul Duke, lecz wiecznie zawiany dziennikarz Paul Kemp. Bohater zjawił się właśnie w San Juan, by objąć etat w lokalnej gazecie. Na miejscu okazuje się jednak, że atmosfera nie sprzyja spokojnej pracy – medium stoi na krawędzi bankructwa, redaktor naczelny jest jedynie pionkiem w rękach politycznych graczy, a dziennikarze od pióra wolą kieliszek. Kemp również zagląda do kieliszka, kiedy tylko nadarzy się okazja, lecz ambicji mu nie brak – gdy lukratywną (i korupcyjną) propozycję złoży mu „kolonizujący” wyspę, przedsiębiorczy bogacz z Ameryki, Sanderson (Aaron Eckhart), bohater znajdzie się między młotem a kowadłem.

„Dziennik zakrapiany rumem”,
reż. Bruce Robinson. USA 2011,
w kinach od 30 grudnia 2011
Zanim Kemp dojdzie do wniosku, że lepiej być niż mieć i z czarującego pijaczka zamieni się w obrońcę zagubionych dziatek, film prowadzony jest lekko i momentami bywa zabawny. Depp dwoi się i troi, żeby utrzymać się w granicach własnego emploi, a zarazem nie unieważnić filmowego hołdu dla Thompsona. Efekt jest nierówny, ale przynajmniej widać tu jakąś walkę, aktorską strategię, zamysł, skumulowaną energię. Gwiazdor wygląda w początkowych partiach utworu, jakby wciąż nie wybudził się z kaca po „Piratach z Karaibów”: mruczy coś pod nosem, uśmiecha się niepewnie, nerwowo odpala papierosa i porozumiewawczo unosi brwi. Woli grać siebie niż Kempa, ale nietrudno mu to wybaczyć, bo mało kto wygląda tak dobrze w delirce.

Kiedy jednak zauroczony dziewczyną Sandersona (plakatowa „kusicielka” Amber Heard) drze na sobie szaty, próbuje sięgnąć wzrokiem za horyzont, „czuje atrament” i planuje krucjatę przeciw bogaczowi, obraz z każdą minutą staje się coraz bardziej dęty. Trzymać sztamę z lokalną ludnością i walczyć w obronie jej ziemi, czy wyzyskiwać autochtonów razem z forsiastymi „najeźdźcami”? Skali tego dylematu, który ostatnio pasował chyba tylko do „Avatara”, odpowiada jedynie cytat z Oscara Wilde'a, którym Kemp bez cienia żenady edukuje widzów: „Znamy dziś cenę wszystkiego, ale wartości – niczego”. Amen.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.