„Amelia Earhart”,
reż. Mira Nair

Michał Walkiewicz

Życie Amelii Earhart, pionierki kobiecego lotnictwa, jest dla autorów poświęconego jej filmu snem o przestworzach, a jej śmierć – upadkiem Ikara. Końcowy efekt przypomina niestety ekranizację encyklopedycznego hasła

Jeszcze 1 minuta czytania


Hollywood nie mogło odpuścić biednej Amelii Earhart. Za dużo egzotycznych krajobrazów w jej biografii. Zbyt wiele symbolicznych wydarzeń i sensów, wyrzuconych na brzeg współczesności przez dwie fale feminizmu. Począwszy od nazwiska (fonetyczna zbitka rzeczowników „powietrze” i „serce”), na okolicznościach śmierci skończywszy, historia Amelii to jedna wielka metafora. Kobieta, która dwukrotnie pokonała Atlantyk, przepadła wraz z nawigatorem, Fredem Noonanem, podczas lotu dookoła świata. Choć prawdopodobnie spoczęła w głębinach, trudno nie szukać w tym wydarzeniu metafizycznego śladu. Jak przekonuje bohaterka filmu Miry Nair, podczas powietrznych wojaży nad oceanem niebo i woda zlewają się jedność. Symboliczne życie, symboliczna śmierć.

Mimo iż rząd USA wydał 4 miliony dolarów na poszukiwania, nie odnaleziono ani samolotu, ani ciała. Powietrze gęstniało od hipotez: Amelia utonęła lub zamieszkała na bezludnej wyspie. Pod przybranym nazwiskiem powróciła do Stanów lub została oskarżona o szpiegostwo i zabita przez Japończyków, okupujących Sajpan. Kiedy prawdopodobne teorie weszły w obręb ekspansywnej sfery „miejskich legend”, cały ten zbiór stał się ilustracją popkulturowego fenomenu, którym Earhart, celebrytka, filantropka i kontestatorka patriarchatu, bez wątpienia była. Zamiast wieloaspektowej analizy tego zjawiska, z ekranu płynie jednak pompatyczna laudacja. W życiu Amelii twórcy widzą tylko sen o przestworzach. W śmierci – upadek Ikara.

„Amelia Earhart”, reż. Mira Nair.
USA 2009, w kinach od 12 lutego 2010
Amelia dorasta wśród wysokich traw i zielonych pól Kansas. Wodzi wzrokiem za tańczącymi na niebie „punkcikami”. Chwilę później widzimy, jak dorosła bohaterka szczerzy zęby za sterami jednego z tych „punkcików”. Dalszą fabułę organizuje paradoks biograficznego „kina środka”: choć wielcy ludzie chadzają zazwyczaj swoimi ścieżkami, filmowcy uniformizują ich i wpychają ich na tę samą drogę. Przebyliśmy ją wzdłuż i wszerz, zatrzymując się na kilkunastu przystankach: marzenia o wielkości – wykorzystana szansa – wielka miłość – życie jak w Madrycie –  przeciwności losu – kryzys uczucia – ostateczna próba – kurtyna. Amelia upada i triumfuje, kocha, zdradza i przemawia do narodu. Niewiele w tym jednak żaru. Kiedy para nie idzie w dłutowanie pomnika Wielkiej Marzycielki, biografia przypomina wystawną ekranizację hasła z encyklopedii.

Hinduska reżyserka ma wiele wspólnego ze swoją bohaterką. Obydwie rozpychają się łokciami w królestwie dumnego patriarchatu i funkcjonują w systemie, podporządkowującym każdy feministyczny zryw regułom ekonomicznej wypłacalności. W najlepszej scenie filmu Amelia spotyka malutkiego Gore’a Vidala, który już za kilkanaście lat, jako wojujący homoseksualista, będzie zapobiegał podobnym ograniczeniom, posługując się  strategią ekstremalnej, autorskiej niezależności. Szkoda, że uwiązana przy wielkiej wytwórni Nair nie mogła pójść jego śladem.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.