Rachunek krzywd został wyrównany. W oryginalnym „Predatorze” z 1987 roku Shane Black wcielał się w postać szeregowego Hawkinsa. Opowiadał szowinistyczne żarty, nosił grube pingle i robił za maskotkę drużyny, toteż kosmiczny łowca – lubiący oceniać swoje ofiary podług bojowego potencjału –przerobił go na kebab w ramach rozgrzewki. Trzydzieści lat później Black, już jako uznany reżyser i scenarzysta, sam staje za kamerą filmu o Predatorze. Kultowemu monstrum składa hołd i zarazem bierze na nim symboliczny odwet. Co jednak najważniejsze, robi to z entuzjazmem dziecka, dla którego każdy pomysł jest dobrym pomysłem.
Już otwierająca scena pokazuje, że prawie 90-milionowy budżet nie został przeznaczony na bergmanowską psychodramę. Kosmiczne starcie bojowych okrętów kończy się dramatyczną ucieczką jednego z nich, a w konsekwencji – awaryjnym lądowaniem Predatora na Ziemi. Płonący statek przecina niebo, lecz dla przyczajonego nieopodal snajpera McKenny (znany z „Narcos” Boyd Holbrook) to tylko kolejny, nudny poniedziałek: zanim zetrze się z niespodziewanym gościem w inauguracyjnym boju, zdąży posłać kulkę narkotykowemu baronowi i uskoczyć przed eksplodującym wrakiem. Żarty kończą się w momencie, gdy korzystający z optycznego kamuflażu Predator zostaje oblany flakami z rozczłonkowanego, dyndającego na drzewie ciała jednego z kumpli McKenny. Pozaziemski turysta naraz staje się widoczny, a wojak dochodzi do odkrywczego wniosku, że porwał się z motyką na słońce. Nie wiem jak wy, ale ja właśnie w ten sposób rozpocząłbym film o kosmicznym myśliwym z dredami na głowie, laserowym działem na ramieniu i ostrzami na przegubach.
Jako że karuzela atrakcji ma tutaj wyłącznie szósty bieg, McKenna błyskawicznie ograbia przybysza ze sprzętu, po czym nadaje paczkę z fantami do domu swojej żony i autystycznego syna (znany z oscarowego „Pokoju” Jacob Tremblay). Ten ostatni, myląc futurystyczny oręż z nowoczesną grą wideo, uruchamia nadajnik i wysyła w kosmos zaproszenie na safari. Wkrótce międzygalaktyczna chryja rozkręca się na dobre, a wyzwanie Predatorom rzucają leczeni psychiatrycznie weterani pod wodzą McKenny, dziarska pani biolog w trampkach oraz facet, którego ulubionym powiedzonkiem jest „fuck yeah!”. Jeśli zastanawiacie się, w którym momencie jesteśmy, to uspokajam – wszystko to dzieje się w trakcie ekspozycji. Jeszcze nawet nie doszliśmy do sceny, w której galaktyczny pies-tropiciel uczy się aportować i przynosi swojej pani odbezpieczony granat. Fuck yeah!
Black zdaje sobie sprawę ze śmieszności tej ikonografii oraz kampowości całego uniwersum. Musiał też zauważyć, że niewielu entuzjastów serii podziela jego zdanie i pewnie z tego powodu film ma energię ciosu na odlew, policzka wymierzonego fanom „Predatora” w klasycznym wydaniu. Chociaż od lat przykłada się do oryginalnego filmu najróżniejsze narzędzia, głównie psychoanalityczne, buchający testosteronem obraz Johna McTiernana był niczym więcej niż nakręconym zgodnie z prawidłami gatunku kinem akcji. Z kolei odgrywający główną rolę Arnold Schwarzenegger okazał się zdecydowanie większą gwiazdą niż tytułowy potwór. Moment demaskacji Predatora, odsłonięcia jego szkaradnego oblicza, zmienił nieco tę optykę, lecz ceną za miejsce w panteonie popkultury okazał się horrorowy majestat bohatera. I o ile trudno byłoby zrobić krwawą komedię o Obcym (nie udało się nawet Jean-Pierre Jeunetowi), który zawsze stanowił zbyt pojemną metaforę, o tyle Predator pasuje do podobnej konwencji jak ulał. Bez względu na ilość gier, komiksów i płaskorzeźb, pozostał uzbrojonym po zęby myśliwym z kosmosu. Niczym mniej, niczym więcej.
„Predator”, reż. Shane Black, USA 2018, w kinach od 14 września 2018Black nie odcina się od tej tradycji, nie pogrzmiewa na kiepskie sequele i nie szuka ulotnej magii oryginału. Co jakiś czas puszcza do nas oczko, ale nie z bezradności, to raczej gest uznania dla reżyserów, którzy próbowali i polegli. Nostalgia ogranicza się u niego do prób rekonstrukcji zapomnianego gatunku. Nakręcił film, w którym twardzi faceci rzucają chamskie odzywki, żarty o rozwiązłych matkach płyną jak z odkręconego kranu, a kobiety – nawet jeśli zaradne, waleczne i powołane do życia w czasach #metoo – w którymś momencie muszą strzelić sobie w stopę (czasem dosłownie). Twórca przesuwa też akcenty na mitologię postaci Predatora. Rozkochany jest w technologii i zwyczajach obcej rasy, stara się rozbudować uniwersum, wymyśla nowe sposoby patroszenia homo sapiens. Raz będzie to linka z hakiem ścinająca trzy głowy jednocześnie, to znów maska Predatora wykorzystana w charakterze stroju na Halloween. A jeszcze kiedy indziej – energetyczne pole siłowe, które z łatwością rozcina ludzkie mięso.
Nie potrafię z czystym sumieniem stwierdzić, czy efektem tej ryzykownej strategii jest dobry film. Scenariusz autorstwa Blacka oraz innej ikony kina lat 80., Freda Dekkera („Łowcy potworów”) przypomina ser szwajcarski, praktyczne efekty specjalne są pieśnią przeszłości, z kolei dobrani według nieoczywistego klucza aktorzy (na drugim planie błyszczy znany z „Moonlight” Trevante Rhodes) mają do zagrania ledwie parę gagów. Jestem pełen podziwu dla reżysera, który potrafił ubić z niepasujących do siebie składników tak gęstą pulpę. W czasach, gdy twórca każdego blockbustera na długo przed premierą musi złożyć deklarację, że nie sprzedaje kota w worku, Black zagrał nam na nosie. Jego bezdennie głupi „Predator” to filmowa jazda bez trzymanki. Uświadamia, w jak kampowej postaci ulokowaliśmy uczucia, a jednocześnie ugruntowuje nas w poczuciu, że nie ma się czego wstydzić.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).