Jest w „T2 – Trainspotting” scena będąca parafrazą jednego z najmocniejszych momentów pierwszego filmu, nakręconego ponad dwadzieścia lat temu requiem dla pokolenia X. Oto bohaterowie spacerują po polach, na których kiedyś wykrzykiwali młodzieńcze żale wobec świata. Chcą złożyć hołd koledze, który zmarł na AIDS, jednak rytuał szybko zamienia się w festiwal frustracji i resentymentów. „Bardzo chciałbym w tej chwili coś poczuć, ale nic nie czuję” – mówi jeden z nich. Ja też nie, gdyż „T2”, pomimo efektownego sztafażu, ogląda się z dystansem. I wbrew temu, co sądzą krytycy lamentujący nad „odcinaniem kuponów”, wygląda to na świadomą strategię artystyczną. Danny Boyle pokazuje facetów, którzy wciąż są uzależnieni, lecz tym razem przedawkowują nostalgię. Zamieniają rzeczywisty bunt na wielką narrację o buncie, przeszłość zaś – w pełen patosu film, który bezustannie wyświetla im się przed oczami, przesłaniając teraźniejszość.
Mark Renton (Ewan McGregor) wraca na stare śmierci. Kiedyś naciągnął kumpli z Edynburga na kasę i wziął nogi za pas. Jak zapowiadał, tak zrobił, wybrał „karierę i rodzinę, pralkę i telewizor”. Tyle że życie dało mu w kość: w księgowości dużej firmy zabrakło dla niego miejsca, żona odeszła po piętnastu latach, nawet na siłowni przestał trzymać tempo. Nic dziwnego, że blokowiska Edynburga go nie rozczarowują – choć ludziom przybyło zmarszczek, to w gruncie rzeczy czas stanął w miejscu. Nierozgarnięty Spud (Ewen Bremner) wrócił do heroiny i myśli o samobójstwie, rzezimieszek Begbie (Robert Carlyle) siedzi w więzieniu i przegrywa kolejne rozprawy o skrócenie wyroku, a ten najważniejszy, przyjaciel do grobowej deski, Sick Boy (Jonny Lee Miller), szantażuje prominentnych obywateli, którzy dali się przyłapać na na seksie sado-maso z jego wspólniczką, imigrantką Veroniką (Anjela Nedyalkova). Nihil novi sub sole.
Już pierwsze spotkanie bohaterów obnaża jedną z najważniejszych, autotematyczną warstwę filmu: Renton rozmawia z Sick Boyem, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że to przede wszystkim dialog McGregora z Millerem. Po sukcesie „Trainspotting” ten pierwszy zrobił karierę w Hollywood i zaczął regularnie ogrzewać się w świetle reflektorów. Ten drugi, mimo sporego talentu i paru udanych ról, pozostanie na wieczność byłym mężem Angeliny Jolie. To napięcie przenika cały film, jest też częścią opowieści o reżyserze Dannym Boyle'u, który na przestrzeni wielu lat i na potrzeby hollywoodzkiego modelu produkcyjnego rozrzedził swój autorski styl, a teraz do niego próbuje powrócić.
W eklektycznej formie dostrzegamy sceny z oryginału: ucieczkę Rentona ulicami Edynburga, spotkanie Begbie'ego z zapijaczonym ojcem, naładowaną iście slapstickową energią burdę w barze. Powracają kultowe utwory, tym razem zaprzegnięte w służbę centralnej metafory, czyli albo spowolnione, albo po remiksie: „Born Slippy” Underworld z zaskakująco anemicznym beatem, „Lust for Life” Iggy'ego Popa z elektronicznym sznytem The Prodigy. I choć scenarzysta John Hodge, adaptując wątki z powieści „Porno” Irvine'a Welsha, podrzuca nam nową, quasi-kryminalną intrygę z Begbie'em w roli głównej, kolejną scenę z ilością wymiocin przekraczającą dopuszczalne normy oraz parę narkotycznych tripów, to cały film sprawia wrażenie szydery z niedojrzałości bohaterów oraz nieadekwatnej do ich wieku i doświadczeń formy filmowej. Stylistyczne ekscesy są tutaj efekciarskie do przesady, a jednak kreślenie w powietrzu fluorescencyjnych napisów, albo stopklatki pojawiające się tuż przed tym, jak ktoś wyrżnie głową o kant stołu, wydają się kontrapunktem dla zupełnie innej historii. Tej, w której Renton, filmowany w statycznym kadrze, rozmawia z ojcem o śmierci matki; w której znudzeni i rozwaleni na kanapie bohaterowie – znów w nieruchomym kadrze – po prostu oglądają telewizję; w której ludzie nie bez trudu godzą się z przemijaniem, dziurami w pamięci i impotencją.
Kluczową sceną, tak jak przed laty, jest oczywiście manifest Rentona, rozpoczynający się słowami „wybierz życie”. Tyradę o pokoleniu wtłaczanym w kolejne formy przez kulturę konsumpcji zastępuje płomienna krytyka nowych mediów, korporacyjnego drylu oraz nietolerancyjnego społeczeństwa. I choć wysłuchuje jej potencjalny „wyrzut sumienia brexitowców”, czyli Veronika, Boyle'owi nie zależy na jakiejkolwiek diagnozie. Nie bez powodu następstwem jest scena seksu – parafraza ukutego w młodości credo to w „T2” kolejny sposób, by zaciągnąć dziewczynę do łóżka. Veronika, zagrana bezbłęnie przez Nedyalkovą, w ogóle jest najciekawszą postacią w filmie. Sentymentalnym opowieściom, w których rozpływają się bohaterowie, przeciwstawia bolesne doświadczenia z kraju urodzenia („Nikt nie myśli o tym, co było, bo przeszłość to tylko cierpienie” – powie rozentuzjazmowanym wspominkami kumplom), a metryka nakazuje jej traktować podobne wynurzenia ze zdrową dawką ironii. To dzięki niej Spud odkrywa w sobie kronikarza i zaczyna w celach terapeutycznych spisywać losy całej paczki. Ten rodzaj powrotu do przeszłości, gdy stawką jest teraźniejszość, odzyskanie rodziny i wyjście z nałogu, jest dla Boyle'a jedynym słusznym.
„Trainspotting” wygląda i brzmi nieco inaczej niż dwie dekady temu, ale wciąż, przepraszam za wyrażenie, trzyma rękę na pulsie pokolenia. To historia paru gości we wnykach wspomnień, widzących w sobie narratorów wspaniałej historii, ale też metaopowieść o formie filmowej, która zmienia się wraz ze świadomością bohaterów. „Życie” wygrywa u Boyle'a ten, kto pierwszy zauważy, że nie gra już w czarnej komedii z elementami thrillera, tylko raczej w kinie moralnego niepokoju.