Lektura „O ziołach i zwierzętach” Simony Kossak zachęca do natychmiastowego wyjścia na łąkę i odszukania roślin, o których autorka pisze. Książka mówi też o owadach i ssakach, ale dziki czy borsuki, żerdzianki i kornik bielojad nie mają tych cudownych właściwości, jakie charakteryzują rośliny.
Czytając o błogosławionym wpływie jesionu na tryper, bukwicy na jad węża i fiołka na „figę w zadku” czujemy się lepiej. Każda choroba może być wyleczona. Ból usunięty. Zmęczenie oddalone. Krwawnik na przetarcia. Kasztany na kaszel koni (to nic, że kiedyś, i w Turcji). Kora dębu na odmrożenia. Nie tylko czujemy się lepiej. Tekst ewokuje zieleń i zapach siana. Pojawia się botaniczne przekonanie, że w ogóle wszystko będzie dobrze. Że nawet świat da się uzdrowić. Bo słowo zdrowy niechybnie pochodzi od drzewa, może nawet ogólnosłowiańskiego drewa. Zatem zdrowy, znaczyłoby jak z drzewa. Tę etymologię potwierdza obraz robaka-choroby w zaklęciu magicznym, czynnika psującego zdrowie-drzewo, a i dzięcioła lekarza. Trzeba tylko zapomnieć, że robak to larwa owada, a dzięcioł po prostu był głodny.
Niezrozumiałe nazwy substancji czynnych, których autorka nie skąpi czytelnikowi, nie zrażają, wręcz przeciwnie: działają kojąco. Zatem flawonoidy, glikozydy, saponiny, humulony i lupulony brzmią niczym nazwy plemion albo herosów stających po stronie dobrego, żeby nie pisać od razu „po stronie dobra”. Oczywiście, że nie wszyscy tak to odczytają, ale włóż sobie liści babki lancetowatej do butów, zatknij garść świeżego krwawnika w majtki i przegryź gałązką osiki o smaku migdału, a poczujesz się lepiej. Jak z drzewa. Z drewa.
Simona Kossak, „O ziołach i zwierzętach”. Marginesy, 416 stron, w księgarniach od stycznia 2017Proste opisy ziół i drzew, pełne dobroczynnych przymiotników, zachęcają do porzucenia pomieszczenia i wyjścia na świat. Do odnalezienia i zebrania roślin, założenia kolejnego zielnika. Nie będzie to podróż egzotyczna, raczej jej przeciwieństwo: PODRÓŻ ENDOTYCZNA (greckie endo czyli wewnątrz), ale też intensywna. Chodzi o podróż do tutaj, jeszcze nie do zupełnego „tam”, o podróż w bliż: nasyp kolejowy, pole za oknem, skwer z drzewem, jeśli jeszcze nie wycięli. Tutaj, najbliższa okolica, okaże się pełna botaniki. Nie trzeba śladem Simony Kossak jechać do Białowieży, choć Polska to też jakieś „tutaj”. Wrotycz, pyleniec, głodek rosną w miastach. Tak jak bylica piołun, pięciornik gęsi czy nawet kurzyślad. Są też mak polny, tobołki i kolczurka. Zdziwić się możesz już tutaj. Powąchać i przeżuć. Wyleczyć albo podtruć. Jeżeli nie znajdziesz rośliny, to siebie. Na pewno będzie ktoś z owadów albo ptaków. Albo jakieś stare wytwory kultury człowieka: kapliczka czy fundament chałupy. Porośnięte pustułką pęcherzykowatą bądź złotorostem ściennym.
A jest przecież jeszcze całość historyczna związaną z rośliną. Jej osobista historia, różne zastosowania, użycie, naczynia i narzędzia z nią związane. Dziejowa omniprezentność tych pospolitszych, które tworzyły pola bitew i miejsca ważnych wydarzeń utrwalanych datami w książkach. A i etymologia nazwy, czasem używanej już od Arystotelesa albo Pliniusza. To wszystko nie są tylko jakieś podśmiechujki z nadwrażliwości. O tym Kossak nie pisze wprost, ale musiało być istotne dla powstania znakomitego tekstu „O ziołach i zwierzętach”. O tym można też czytać – choć też między wersami – w różnych atlasach i kluczach do oznaczania roślin i zwierząt.
Wszędzie, gdzie jesteśmy, rosną jakieś rośliny. Jeśli ich nie widać, to pewnie są w nasionach. Często wyglądają jak czarne kropki, takie na końcu zdań oznajmujących. Są cierpliwe i wszędobylskie. Są nawet na dachach, gzymsach i balkonach. Na samochodach i na ubraniach. Charakteryzuje je dziecięcy upór. Choćby wysprzątać altankę i balkon domestosem, przetrwają w szparze między płytkami ceramicznymi. Miasto jest porowate, pełne szpar. A one właściwie cały czas lecą. Przynoszą je też ptaki w odchodach. I raz po raz próbują kiełkować, ale potrzebują trochę brudu. Trochę piasku, błota, trochę nieładu, by wpuścić kiełek w pory jakiejś grudki substancji. Substancji według Platona, Arystotelesa, według Kartezjusza. U nikogo chyba substancja nie była zieloną rośliną, ale Arystoteles, kiedy pisał, że substancja to materia i forma, materia w swoich możliwościach, prawie na pewno patrzył na roślinę. Był przecież synem lekarzy i pierwsze byty, które rozważał, zanim wymyślił byt, musiały być (też) roślinami.
Simona Kossak, „Saga Puszczy Białowieskiej”. Marginesy, 496 stron, w księgarniach od kwietnia 2016Nie sposób wymieniać medycznych cnót zieleni bez przywołania człowieka. Chorób, niedomagań, ludzkich organów, narządów i ciała. Chodzi przecie o to, żeby nie umrzeć. Zatem właściwości lecznicze, a raczej ich opisy, wywołują zrazu odległe obrazy ludzi, kreślą trudne sytuacje, w których się znaleźli, przywołują ich działania i starania. Troskę, strach. Podobnie krótkie receptury różnych wiejskich panaceum albo streszczone jednym zdaniem obrzędy magiczno-medyczne. Pod wpływem ziół pojawiają się – jak w retrospekcji – postaci chorych, szeptuch, dzieci zbierających zieleń, kiedy mamie nie wolno było z powodu miesiączki. Ale i widoki łąk, pól, bagien i przydroży – środowisk, w których rosła cała ta medycyna. Odtrutka. Medykament. Panaceum.
Lekturze takich tekstów zawsze towarzyszy przeczucie, a potem świadomość, że to wszystko nie zostało opisane. I tylko właściwości roślin ewokują nieznane zdarzenia. Niemożliwe to było do opisania. Całe to tło historyczne. Trzeci i czwarty plan. Sztafaż, scenografia i anturaż prawdziwej historii. Obrazy: kmieć z bólem zęba przy księżycu pod gruszą – dotyka drzewa, by oddać mu chorobę. Starucha o północy w wigilię Wielkiego Piątku sięgająca po pędy jesionu – zaszyje je w ubraniu, równo dziewięć sztuk, na reumatyzm. Góral łamiący gałązkę jałowca na lżejszą podróż. Nawet „figa” w tęgim zadku. To wszystko działo się po wielokroć, miało miejsce. Ten poboczny nurt minionego, który uważany jest za „tło historyczne” czy zaledwie scenę dziejów, też zasługuje na uwagę i nazwę, choćby HISTORII GORSZEJ. Nic tak nie indukuje rozważań o niej jak wędrówki endotyczne po białowieskich osadach i podlaskich wsiach. Puste drewniane domy. Zużyte zamki. Samotne drzewa owocowe. Zupełnie jak na Dziedzince, uroczysku, w którym żyła szamanka Simona Kossak.
Osobiste historie roślin i zwierząt, ich biografie, są nie do uratowania, nie da się ich odtworzyć. Jak to mogło wyglądać, widzimy np. w „Księdze puszczy” Karpowicza. Uczony akademicki nigdy się tym nie zajmował, ograniczając tylko do badań populacji albo niektórych z jej zmiennych. Ewentualnie do badań właściwości roślin i różnych cech zwierząt (terytoria łowieckie, pokarm, liczebność, zagęszczenie itd.). W ostatnich latach badać może też genetykę żywego świata. Tymczasem zwierzęta i rośliny miały też osobiste biografie.
Pewnych wiadomości o nich dostarcza biologia gatunku, którą można by nazwać jego uogólnioną biografią. A czemu nie? Momenty kiełkowania, kwitnienia, zapylenia i owocowania są znane, następują chronologicznie w ciągu roku. Przez wieki. Podobnie znany jest ich przebieg, charakter, kolory, zapachy i skutki obecności w biotopie czyli w świecie. Krwawnik pospolity to roślina, ale jednocześnie cykliczny schemat pewnych niezawodnych zdarzeń. Zdradza historię, to, co się wydarzyło. Jest przewidywalny, powtarzalny, dlatego nie tylko mówi o historii GORSZEJ, ale też o tym co się wydarzy w przyszłości. Otóż w kwietniu pojawią się młode łodyżki krwawnika, wyrastające z podziemnego kłącza. W lipcu rozkwitnie, na biało. We wrześniu będą nasiona. W listopadzie zgnije. To wszystko można napisać też w czasie przeszłym. Zatem przeszłość i przyszłość zamknięte w jednej nazwie. Trudno o coś bardziej satysfakcjonującego dla każdego poszukującego umysłu. O coś, co lepiej chwyta czas na gorącym uczynku. Unieszkodliwia go, jak opowiadanie w kółko jakiegoś mitu. Albo oglądanie mapy. Tak trzeba czytać biologię sarny, dębu czy łopianu.
Ale gatunek, nazwa gatunkowa, to także sposób na przestrzeń. Na jej anonimowość. Wiemy przecie, że siedmiopalecznika błotnego spodziewać się trzeba na błotach. Turzycy brzegowej na brzegach. Jasieńca piaskowego na piaskach. Świerzbnicy polnej. Skrzypu łąkowego. Czyśćca leśnego. Okrężnicy bagiennej. Pieprzycznika przydrożnego.
Kossak przypomina o tym, co było dla mnie jasne od pierwszej klasy technikum leśnego, a może i od ósmej klasy podstawówki: atlasy botaniczne, ornitologiczne i entomologiczne są literaturą, nie tylko popularnonaukową, terenową. Wciągają jak kryminały. Mają wielki potencjał literacki, czasem liryczny, prozatorski i dramatyczny. Te albumy, kompendia, przewodniki terenowe, ba, klucze do oznaczania roślin naczyniowych, to LITERATURA NIEZAUWAŻONA, LITERATURA PRZEGAPIONA, która domaga się uwagi i czeka na swoich czytelników i autorów. Nominacje, wydawców. I znamienne, że z przewodników przyrodniczych najbardziej literackie są te, które pisano w języku rodzimym, a nie tłumaczenia. Jak „Ptaki Polski” Sokołowskiego, „Gniazda naszych ptaków” Gotzmana i wszystkie książki Kossak. Zdanie o tym, że grusza pospolita na Kaukazie tworzy lasy gruszowe, to znakomity początek opowieści. Wyobrażacie sobie kwitnący las gruszowy, w maju? Albo pełen dojrzałych owoców w sierpniu? Jeleniom i dzikom musi się przewracać w tyłkach z nadmiaru owoców i szczęścia. Trudno o lepsze miejsce akcji.
Książka nie będzie raczej bestsellerem i nie zmieni nastawienia statystycznego Polaka do przyrody. Polak rozumie pole, nie drzewa i chabazie. Aseptyczne SPOŁECZEŃSTWO PESTYCYDOWE w fazie zaawansowanej TUJOZY (kompulsywnego sadzenia tuj) nie zaczyta się w opisach robaków (choroba) i chwastów (chwost to u Słowian ogon, zwieńczenie zadu). Ale nazwisko znakomitej autorki i aura Puszczy Białowieskiej mogą zwabić wielu czytelników. Jak światło ćmy. Waleriana koty. Żywica szeliniaka sosnowca. Dla mnie atrakcyjny jest zapach siana bijący z tej książki, czyli kumaryna, węglowodór C9H6O2. Bo trudno oprzeć się wrażeniu, że książka dzieje się latem i że jest ciepło (z wyjątkiem rozdziału o kuropatwach). Chociaż, tak naprawdę, nie ma tam prawdziwej akcji. Jest za to czas. Dużo czasu.