Pewnego dnia przyszła burza. Z nieba zwisały sznureczki, na które ktoś nanizał tłuste krople deszczu, a gałązki błyskawic przywodziły na myśl ogniste rzeki, starannie odmalowane na mapach nieznanych krain. Policzyłem. W zakurzonych firankach chatki przyczaiło się czterdzieści siedem ciem. Niczym czterdziestu siedmiu roninów przygotowujących się do ataku na zamek w Edo. Po burzy jednak wyleciały przez otwarte okna.
Gdy zaczęło już zmierzchać, a z liści skapywały jeszcze ostatnie krople, zacząłem zwoływać ćmy, żeby nie pożarł ich nietoperz. Przylatywały skwapliwie, wpadając na gospodarza i obsypując mu twarz pyłkiem ze skrzydełek, po czym niemal natychmiast rzucały się w płomienie świec.
Dlaczego tak robicie, zawołałem zdenerwowany, dlaczego tak robicie, o gnostycy nieprzeniknieni?
Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Zdmuchnąłem świece i zapaliłem lampkę na biurku.
Po chwili, rozejrzawszy się ostrożnie, zapaliłem zapałkę, a od niej papierosa i zacząłem się zastanawiać. Widok ciem rzucających się w płomienie kojarzył mi się z jakimś samobójczym rytuałem wyznawców nieznanej gnostyckiej sekty, którzy za wszelką cenę chcą opuścić świat stworzony przez niedobrego demiurga. Ćma rzucająca się w płomień świecy bez wątpienia bowiem ten świat porzuca i to porzuca go z wyraźnie radosną determinacją. Ale dlaczego? Dlaczego porzuca najlepszy ze światów możliwych (jak twierdzi Leibniz, a ja mu wierzę), świat optymalny? Czyżby była innego zdania? Czyżby swoim samobójstwem wyśmiewała to przekonanie Leibniza niczym Wolter swym „Kandydem”?
Postanowiłem pójść tym tropem. Przyjąłem, że ćma ze słuszną racją odrzuca pogląd znakomitego filozofa, przychylając się jednocześnie do zdania, na przykład, Ortegi y Gasseta, który uważa, iż „Leibniz w tym całym swoim sławnym optymizmie nie twierdzi, że świat jest dobry simpliciter, a jedynie, że jest najlepszy z możliwych, co oznacza, że inne są mniej dobre, a zatem że zawierają w sobie większe zło, a zatem są gorsze. Tak więc stwierdzając, że nasz świat jest najlepszy z możliwych, ściśle mówiąc przyznaje jedynie, iż jest najlepszy spośród tych, które nie są dobre, a przeto najlepszy spośród światów złych”.
Wzruszyłem ramionami. To rozumowanie miałoby sens, gdyby zło nie było koniecznym składnikiem najlepszego z możliwych światów; gdyby nie było dobre. (Wybacz mi, Boże, to malownicze sformułowanie!)
Podważywszy w ten sposób możliwość opowiedzenia się ćmy za Ortegą a przeciw Leibnizowi, ponownie zapaliłem świece i następnego papierosa, po czym zaobserwowałem, że w płomieniach giną nie tylko ćmy, ale i pewne muchówki oraz sieciarki. Co łączy te owady? Otóż holometabolia, odpowiedziałem sam sobie, czyli przeobrażenie zupełne, w ramach którego pojawia się stadium spoczynkowe poczwarki.
Sposób przeobrażania nazwany później holometabolią znany był już starożytnym. „Motyle powstają z gąsienic”, pisał Arystoteles, „które rodzą się na zielonych liściach, zwłaszcza na liściach rośliny zwanej kapustą. Na samym początku zwierzęta te są mniejsze od ziaren prosa, potem wyrastają na małe larwy, wreszcie po trzech dniach stają się małymi gąsienicami. Po czym, gdy jeszcze nieco podrosną, przestają się poruszać, zmieniają swój kształt i otrzymują nazwę poczwarek: mają twardą okrywę i poruszają się, gdy ktoś ich dotknie. Przymocowują się same za pomocą włókien podobnych do pajęczyny: nie mają otworu gębowego, ani żadnej innej widocznej części wyodrębnionej. Po krótkim okresie czasu okrywa pęka i wychodzą z niej skrzydlate zwierzęta, które nazywamy motylami”.
Dużo później uczeni entomologowie ustalili, że w tym holometabolicznym procesie złożonym z czterech kroków – jajo, gąsienica, poczwarka, motyl – dochodzi do rzeczy absolutnie niezwykłej. W uproszczeniu można opisać ją tak: oto larwa motyla, którą nazywamy gąsienicą, dokonuje aktu samounicestwienia w osłonach poczwarki, gdzie w wyniku procesu zwanego histolizą następuje niemal całkowity rozpad tkanki larwalnej, czyli jej robakowatego ciała. Wskutek rozpadu tkanki w poczwarce pozostaje jakaś organiczna zupa, niczym w jaju. W owej zupie pływają dyski imaginalne (grupy komórek), z których proces zwany histogenezą tworzy następnie coś tak niezwykłego i jednocześnie tak odmiennego od gąsienicy jak motyl. Odmiennego, albowiem postać dorosła posiada choćby skrzydła i układ rozrodczy, których nie posiadała postać młodociana, a także różny od gąsienicy rodzaj odnóży, narządu gębowego i układu pokarmowego.
Neodarwinistyczni przyrodnicy uważają, że przeobrażenie zupełne to sposób rozwoju, który wyewoluował stopniowo i niezależnie kilka razy, a dzisiaj cechuje „wyższe grupy owadów skrzydlatych”.
Zapaliłem trzeciego papierosa i zacząłem się zastanawiać, czy jest możliwe, aby w przypadkowym świecie neodarwinistycznych ewolucji ten pogląd był słuszny. Po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że jak najbardziej, pod warunkiem, iż owe dyski imaginalne spoczywają na grzbietach czterech słoni stojących na skorupie wielkiego żółwia, stanowiącego własność śp. Terry’ego Pratchetta.
Naturalnie wszystkie te rozważania nie przyniosły mi odpowiedzi na pytanie o ćmę w ogniu. Postanowiłem zatem wyjaśnić to osobliwe zjawisko od strony metafory. Wszak metafora ćmy rzucającej się w ogień, który ją zabija, zdaje się wiekuista i udana tam, gdzie analogią jest dążenie do celu pięknego i dobrego, przynajmniej na pozór, ale niemożliwego do osiągnięcia.
Pomysł przyjrzenia się metaforze wziął się stąd, że, jak zauważyłem już dawniej, metafory, powiedzmy, biologiczne, tworzone w czasach, gdy ludzie oglądali raczej przyrodę niż telewizję, często są nadzwyczaj udane i posiadają moc wyjaśniającą, która działa w obie strony. Żeby nie być gołosłownym: w pochodzącym z 1620 roku „Novum Organum” Francis Bacon, poszukując przymierza między „władzą eksperymentalną i rozumową”, pisał następująco: „Ci, co zajmowali się naukami, byli albo empirykami, albo dogmatykami. Empirycy, podobnie jak mrówki, zbierają tylko i używają. Racjonaliści na wzór pająków sami z siebie snują wątek. Natomiast pszczoła postępuje w sposób pośredni: zbiera wprawdzie materiał z kwiatów ogrodu i pola, lecz własnymi siłami przerabia go i kształtuje. Nie inne też jest prawdziwe zadanie filozofii: nie opiera się ona bowiem wyłącznie ani szczególnie na siłach umysłu, nie składa też materiału dostarczonego przez historię naturalną i eksperymenty mechaniczne w pamięci w stanie surowym, lecz zmieniwszy go i ukształtowawszy go uprzednio w rozumie”.
fot. Torrey Coates / CC BY-NC 2.0
Trudno zaprzeczyć, że metafora Bacona oddaje sprawiedliwość różnicy dzielącej sposoby życia mrówek i pszczół i nader zręcznie wykorzystuje pająki, więc czepianie się, że również larwy wzmiankowanych w niej błonkówek muszą wysnuć z siebie wątek poczwarki byłoby małostkowe. W końcu różnica między empirykami a racjonalistami również nie jest idealnie ostra.
W tej sytuacji, uznawszy, że metafora ćmy w ogniu kładzie nacisk na piękno pożądanego acz nieosiągalnego celu, zdecydowałem się ostatecznie odrzucić tezę o samobójczej ucieczce od świata i przyjąć, że mamy tu raczej do czynienia z błędną oceną sytuacji. Na czym jednak ów błąd polega?
Niestety, zanim przystąpiłem do dalszych poszukiwań i rozważań, znalazłem na biurku pod lampą kolejne szczątki nieznajomej ciemki, bezradne niczym porzucona pończoszka. Domyśliłem się, że nieszczęsna długo kołatała do bram żarówki, aż w końcu umarła z wycieńczenia bądź z żalu.
To przykre zdarzenie zbiło mnie z tropu, więc zapaliłem czwartego papierosa i mimowolnie powróciłem do wątku gnostyckiego, by snuć inne metafory, zgorzkniałe i niekoniecznie celne, a na domiar złego oderwane od głównego tematu moich poszukiwań. Myślałem o ludziach, którzy zadawalają się życiem gąsienicy i na zawsze pozostają w dolnych rejestrach stworzenia, tucząc swe brzuchy, sakwy i księgi wieczyste. Gnostycy nazywali takie istoty hylikami, czyli zniewolonymi przez własne ciała, uwiedzionymi przez świat materii. Inni z kolei zatrzymują się w stadium poczwarki. Ich dusze są zbyt słabe, aby zaakceptować wpisane w przemianę cierpienie. Choć wzgardzili już podświatem gąsienicy, nie potrafią wydostać się ze swych kokonów i bez nadziei peregrynują przez duszne labirynty intelektu. To psychicy, z których poczwarki wykluć się może jedynie robak zwątpienia, czerw pesymizmu. Z tej perspektywy motylami są jedynie pneumatycy, którzy ocknęli się z otępienia gąsienicy, a następnie przebudzili ze snu poczwarki. Jeżeli się pojawiają, a pojawiają się rzadko, psychicy snują na ich temat fałszywe teorie, hylicy zaś nawet nie zdają sobie sprawy z ich istnienia.
Choć te metafory sprawiły mi pewną przyjemność, to naturalnie nie doprowadziły do wyjaśnienia interesującego mnie zjawiska. W tej sytuacji skremowałem zwłoki ciemki na maleńkim stosie ułożonym ze zużytych zapałek i, zapalając kolejnego papierosa, zebrałem myśli i podsumowałem swe dotychczasowe dociekania, dochodząc do przekonania, że samounicestwianie się ćmy w płomieniu świecy musi mieć coś wspólnego z samounicestwianiem się gąsienicy w poczwarce.
Pogrzebawszy dłuższą chwilę w dębowej biblioteczce, znalazłem potwierdzenie tej intuicji w niezwykłych wykładach antropozofa Rudolfa Steinera – wykładach z zakresu, powiedzmy, biologii ezoterycznej – wygłoszonych w październiku 1923 roku w szwajcarskiej wiosce Dornach.
Oto, powiada Steiner, pierwsza dramatyczna zmiana w rozwoju motyla zachodzi wtedy, gdy gąsienica wydobywa się z ciemności jaja i po raz pierwszy widzi światło, które w tejże chwili staje się jej największą miłością, najpiękniejszym i najbardziej wzniosłym przedmiotem jej pożądania, a nawet jedynym sensem istnienia. Gąsienica odczuwa potrzebę poszybowania ku słońcu, czego uczynić, ma się rozumieć, nie może z racji swej kondycji. Zamieszkiwanie świetlistego powietrza uniemożliwia jej robakowata cielesność, związana bardziej z wilgotną ziemią niż ze świetlistym powietrzem. A jednak zwierzątko wie, co należy uczynić, aby zmienić ten stan rzeczy, i w tym celu wzmacnia swe ciało dostatecznie, aby uprząść z niego nić, niezbędną do doświadczenia misterium poczwarki.
Posługując się nicią wysnuwaną z własnego ciała, gąsienica tka tajemniczą osłonę, aby odizolować się od wpływów Ziemi i porzucić swą dotychczasową postać. W trakcie tego procesu, który prowadzi do samounicestwienia w celu przemiany w coś wspanialszego – niemal śmierć i zmartwychwstanie – brodawka przędna gąsienicy, umiejscowiona na wardze dolnej, jest jakby czółenkiem tkackim, którego ruchami steruje kosmiczne światło, albowiem gąsienica przędzie nić w zgodzie z kierunkiem wskazywanym przez promienie płynącego po niebie słońca. W ten sposób zwierzątko buduje dla siebie schronienie – albo grób, jakby powiedział Malebranche – ze światła uwięzionego w jej własnej materii. Po pewnym czasie w osłonach poczwarki znika robakowata gąsienica, a uwięzione światło tworzy w jej miejsce motyla, który swój dalszy żywot wieść będzie w nasączonym światłem powietrzu.
Marzenie gąsienicy zostało spełnione.
W tym miejscu możemy powrócić do ćmy rzucającej się w płomień świecy. Motywacja owej ćmy, powiada doktor Steiner, jest taka sama jak motywacja gąsienicy. Rzecz w tym, że zgodnie z prawami natury gąsienica ma dość czasu, aby utkać sobie poczwarkę, podczas gdy ćma rzucająca się w płomień świecy owego czasu nie ma. Spłonie, zanim zdąży zbudować schronienie niezbędne do dokonania przemiany.
W chwilę później Rudolf Steiner mówi rzecz zdumiewającą. Otóż, powiada on, że gdyby owej ćmie rzucającej się w ogień raz jeszcze udało się utkać wystarczająco szybko osłonę wedle wzorów podpowiadanych przez światło, wynurzyłaby się ona z płomienia świecy jako jeszcze doskonalsza i piękniejsza istota!
Wobec takiego piękna poczułem się bezbronny.
A zatem ciemki moje rzucające się w płomienie świec ilustrują po prostu nieustanny ciąg przemian, do których zaprasza nas światło. Ciąg, którego końca nie znamy. Co prawda świece zapalane przez ludzi stają się błędnymi ognikami zwodzącymi na manowce nocne motyle i jest w tym jakieś zło, ale, jak już mówiłem, zło jest koniecznym składnikiem najlepszego ze światów możliwych, a ponadto, zgodnie z wyznaniem Mefistofelesa, i tak w końcu obraca się w dobro.
Zapaliłem ostatniego papierosa i zgasiłem świece.