Minął pierwszy miesiąc 2019 roku, a ja utknąłem w Warszawie. Czyli właściwie jestem w podróży. Ponieważ rozmaici pisarze zanudzają nas dzisiaj sprawozdaniami ze swoich turystycznych odysei, pomyślałem, że i ja mogę do nich dołączyć, zdając sprawę z własnego powędrowania. Nie bez zawstydzenia, albowiem relacje na temat przemierzanego krajobrazu, spotkań z mniej lub bardziej ciekawymi ludźmi, a także lepsze lub gorsze komentarze do sytuacji społecznej lub politycznej zazwyczaj nudzą mnie śmiertelnie. Jedyną książką podróżniczą, która mnie zachwyciła, było „Zielone piekło” Maufrais’go, właściwie dziennik.
Chociaż moja „podróż” nie jest szczególnie spektakularna, bo jak już mówiłem, utknąłem tylko w Warszawie, to jednak dla tak konsekwentnego kontestatora podróży jak niżej podpisany podróżą jest, i co gorsza ma mieć dalszy ciąg. Jak się tutaj dostałem, nie ma większego znaczenia, podobnie jak nie ma sensu opisywanie drogi. Zwłaszcza że polskie drogi, a nawet ścieżki zostały już opisane przez licznych artystów-turystów.
Tymczasem ja utknąłem tylko w Warszawie i utknąwszy w niej, rozpocząłem inną podróż, której bliżej chyba do wędrówki pomiędzy warstwami czasu niż pasmami przestrzeni. Oto rezyduję w mieszkaniu (i będę tu mieszkał do zakończenia tego osobliwego wojażu), które opuściłem w wieku lat dwudziestu, potem zaś pomieszkiwałem w nim jeszcze przez jakiś czas mniej więcej trzydzieści lat temu. Idąc na zakupy, spacer lub do knajpy, ze zdumieniem przyglądam się zmianom, jakie zaszły w tej okolicy. Okolicy literackiej, albowiem tu, w tym samym bloku z lat 60., mieszkaliśmy i poznaliśmy się, mniej więcej między trzecim a czwartym rokiem życia, z Krzysztofem Środą. O pół godziny niespiesznego spaceru dalej wychowywał się Andrzej Stasiuk, a równie niedaleka wycieczka w drugą stronę zaprowadziłaby nas na podwórko Marka Bieńczyka, którego akurat osobiście nie znam, ale zna go Krzysiek.
Okolica jest dla mnie magiczna, choć nie z powodu literatury – uchowaj Boże! – ale w tym sensie, że tu głównie rosłem i dorastałem. Chociaż z tamtego dawnego miejsca niewiele już pozostało. Pierwszy cios zadali mu „komuniści”, dociągając Trasę Łazienkowską do ronda Wiatraczna. Trasa przecięła świętą ulicę Stocką, poranną Amazonię, przez którą niemal codziennie, objuczeni tornistrami, dreptaliśmy z Krzyśkiem do Szkoły Podstawowej nr 230. Stocka zaczynała się wówczas – idąc od naszej strony – przy Korytnickiej, zaraz za trawiastą, powiedzmy, łąką (dzisiaj jest tu tylko parking), i żeby w nią skręcić, trzeba było przejść między tajemniczym domem, w którego piwnicach mógł się czaić cały inny świat, a skupem butelek. Skup był ważny, bo tu właśnie sprzedawaliśmy znalezioną zdobycz, niczym Indianie przybywający ze skórami do pogranicznego fortu. Pozyskane w ten sposób pieniądze przeznaczaliśmy na oranżadę firmy „A. Niszcz i Cz. Romaniuk”, która mieściła się w piwnicach kamienicy na Majdańskiej. Nieco dalej na Korytnickiej można było łowić ślimaki, niezbędne do organizowania wyścigów.
Wróćmy jednak na nieistniejącą już Stocką (pozostał z niej tylko fragment). Kończyła się niemal przy płocie szkoły i czynszówce, na której pierwszym piętrze rezydowała fascynująca nas latami rodzina Karola, chłopca z naszej klasy. Owa rodzina zajmowała się napełnianiem wkładów do długopisów, wskutek czego Karol, dość nieśmiały osobnik żyjący w swoim własnym świecie, zawsze był niemiłosiernie usmarowany atramentem. Jeżeli dobrze pamiętam, jego złotowłosa siostra kołysząca dziewczęcymi biodrami, kiedy udawała się do wychodka w podwórzu, była źródłem naszych pierwszych erotycznych fantazji. Cóż tu dodać? Świat błogi, nie do powtórzenia.
Docierająca do ronda Wiatraczna Trasa Łazienkowska przyniosła zagładę licznych domów jednorodzinnych, fabryczek i ogrodów. Niektóre z owych domów miały wykusze i lukarny, a na ich ścianach, noszących ślady pocisków II wojny światowej, latem wygrzewały się kolorowe motyle. Inne były proste jak budowa cepa i nieotynkowane, otoczone za to rozmaitymi komórkami i zaniedbanymi ogrodami. Wycięto dużo drzew owocowych i nieowocowych, a ogrody zabetonowano. To były lata 70. i 80. Budowano brzydko i chaotycznie. Teraz buduje się już z odrobiną sensu, za to w każdym odrobinę pustym miejscu. Nowe domy są nawet niebrzydkie, na szczęście coraz niższe, ale zamieszkują je ludzie obcy, nie z Grochowa. Co widać, słychać i czuć. Ponadto są oblepione setkami samochodzików niczym burty statków skorupiakami. Między tymi nowymi domami zachowały się jeszcze resztki ziemi świętej: na Krypskiej grochodrzewy (niektórzy nazywają je akacjami) z dramatycznie powyginanymi konarami, przywodzące na myśl dęby z rycin Dürera, święte morwy, tu i ówdzie skrawek jakiegoś ogrodu. Nie żebym był sentymentalny, tamten świat minął i tak jest dobrze, bo tak musi być.
Gdy robi się cieplej, spaceruję po tych uliczkach z Darkiem, przyjacielem z dzieciństwa, i jego pieskiem. Darek jest przyzwoitym mieszkańcem miasta i zbiera psie kupy swojego pupila w plastykowe woreczki, po czym niesie je do najbliższego kosza na śmieci. Ten obywatelski proceder kompletnie wytrąca mnie z równowagi. Weź, mówię, nie rób nam wstydu, to się przerośnie do następnego roku. Bez skutku. Darek niewzruszenie zbiera.
A zatem utknąłem w Warszawie. Utknąłem przede wszystkim dlatego, że postanowiłem sobie wyrobić paszport. Jesienią 2018 roku Rosjanie, którzy wydali „Siedemnaście zwierząt”, chcieli mnie zaprosić na jakiś festiwal. Nie mogłem pojechać, bo nie miałem paszportu, więc wstępnie umówiliśmy się na kolejny rok. Miałem to załatwić w ciągu miesiąca, ale wszystko zaczęło się rozciągać i przez pierwszy miesiąc nie udało mi się nawet złożyć wniosku. Potem nawalił mi komputer, który przywiozłem do Warszawy, żeby pracować nad tłumaczeniem. Później wypadło jeszcze coś.
W końcu zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle potrzebny mi jest paszport, bo zaproszenie nie nadchodziło, a ja coraz bardziej tęskniłem do lasu i Chatki. Przy tej okazji przypomniała mi się anegdota o Janie Himilsbachu, któremu zaproponowano udział w jakimś zagranicznym filmie pod warunkiem, że nauczy się angielskiego. Ponoć Himilsbach zastanowił się wówczas i przytomnie stwierdził, że film się kiedyś skończy, a on jak chuj zostanie z tym angielskim. Poszedłem tym tropem: wyrobię sobie paszport (co trwa miesiąc), polecę na kilka dni do Rosji, wrócę i jak chuj zostanę z tym paszportem, bo przecież nigdzie indziej się nie wybieram. Chociaż, pomyślałem, to przecież zaszczyt, że moją książeczkę przetłumaczyli właśnie Rosjanie, to miłe i przyjemne, więc jak raz na dwadzieścia lat gdzieś popodróżuję, to korona mi z głowy nie spadnie. Dlatego też, gdy w końcu przyszło zaproszenie na festiwal w Kazaniu, podreptałem do urzędu i złożyłem wniosek.
Rozpoczął się okres oczekiwania. W ciągu dnia pracowałem nad tłumaczeniem, wieczorami czytałem. Najpierw książki, które przywiozłem z lasu, potem biblioteczkę mojej śp. Matki (jakieś Flauberty, Stendhale, Rodziewiczówny), na końcu kolekcję kryminałów i horrorów ojca. Kiedy przeczytałem to wszystko, zapisałem się do pobliskiej biblioteki osiedlowej, w wyniku czego przez kilka miesięcy – ku pewnemu zdumieniu pań bibliotekarek – przeczytałem większość dzieł Niziurskiego, biografię Spinozy, kilka powieści Ph.K. Dicka oraz kilkadziesiąt tysięcy stron nieco makabrycznej, ale łatwej w odbiorze twórczości Stephena Kinga. King mnie zaintrygował. Zwykle nie czytuję takich książek, ale uznałem, że w podróży można zrobić wyjątek. Zastanawiałem się potem, czy taka twórczość, podobnie jak smarowanie kryminałów, to literatura. Nie potrafiąc znaleźć przekonującej odpowiedzi, wybrałem kompromis: to literatura, ale nie Literatura.
Jadłem dobrze. Na pobliskim bazarku mieli świetne ryby (na przykład stek z łososia, wędzonego suma), tanie awokado i domowej roboty pierogi. Ponadto w promieniu dwustu metrów było kilka knajp, z których szczególnie upodobałem sobie serbską i wietnamską. Wieczorami zawsze ktoś wpadał, jeden z dwóch przyjaciół albo syn na pogawędki i partyjkę szachów. W kwietniu dowiedziałem się o uroczystościach związanych z reaktywacją „Dwutygodnika” i – skoro już utknąłem w Warszawie – postanowiłem wziąć udział w spacerze przyrodniczym prowadzonym przez Urszulę Zajączkowską i Stanisława Łubieńskiego. Było miło. Stanisław (poznaliśmy się kilka lat wcześniej we Wrocławiu), opowiadając się za wyższością śpiewu kosa nad śpiewem słowika, odegrał piękną scenkę wyobrażającą słowika tłumaczącego sobie samemu treść własnej melodii. Zrobił to tak urokliwie, że nie potrafię tego opisać. Z kolei profesor Zajączkowska z nożem za białym paskiem dżinsów w pewnej chwili pogrzebała w błocie i poinformowała nas, że nie pochodzimy od małp, ale od tego, co właśnie siedzi w jej dziewczęcej dłoni. Że to jest właśnie Adam i Ewa. Zaciekawiłem się nie na żarty, bo nigdy nie widziałem prarodziców. Jedynie na malowidłach. Niestety była to tylko metafora, chodziło o jakieś bakterie. Mimo to do końca spaceru nie mogłem się uwolnić od wyobrażenia mikroskopijnych Adama i Ewy, beztrosko i z gołymi pupami taplających się w brudnej kałuży.
Do tego czasu, ma się rozumieć, nadeszła już wiosna, a nawet się rozgościła i zgiełk miasta coraz bardziej dawał się we znaki. Rankiem budził mnie potworny wrzask wron, skrzek mew i ryk narzędzi remontujących wszystko wokół. Kiedyś było inaczej, nikt nic nie remontował, ale za to dawało się żyć. Na domiar złego pewnego dnia spotkałem wronę, która zjadała żywego, ale ciężko rannego gołębia, najprawdopodobniej potrąconego przez samochód.
Tak czy inaczej wciąż tkwiłem w Warszawie. Po czterech miesiącach miałem już zaproszenie, paszport i brakowało mi tylko rosyjskiej wizy. W tej sprawie udałem się autobusem do śródmieścia, do jakiegoś dziwnego biura rosyjskiego, które za niewiele ponad 100 zł pozwalało ominąć kolejki w ambasadzie. Wysiadłem przy Centralnym i pomaszerowałem aleją Jana Pawła (znalazłem ją wcześniej na mapie Google’a), która według mnie, przybysza z przeszłości, była ulicą Marchlewskiego. Czułem się jak w filmie science fiction. Same szklane wieże i domy, przeklinałem w duchu Żeromskiego. Wygląda to ładnie, jak ktoś lubi pejzaże z filmów amerykańskich, ale żyć to tu się chyba nie da, myślałem. Na dodatek większość szklanych budynków nie miała widocznych numerów, więc nie wiedziałem, gdzie jestem ja, a gdzie to biuro. Podobną sytuację King opisuje w powieści „To” na stronie 470, gdzie w rozmowie z Billem taksówkarz mówi tak: „Mówiło się sporo o tym, że należy ożywić śródmieście. Tak je ożywili, że szlag może trafić na miejscu. Rozpierdolili większość starych budynków i pobudowali na ich miejscu banki i parkingi. I mimo to człowiek nadal ma kłopoty z zaparkowaniem wozu. Nie ma, kurwa, miejsca” (tłum. Robert Lipski).
W końcu miałem już wszystko: paszport na dziesięć lat, wizę na okres od 9 do 19 czerwca oraz bilety, z których pierwszy, do Moskwy, był na 14 czerwca. Trochę mnie to niepokoiło, bo w ciągu pięciu dni miałem polecieć z Warszawy do Moskwy, z Moskwy do Kazania, z Kazania do Moskwy i z Moskwy do Warszawy. Latałem kiedyś na trasie Amsterdam–Warszawa, raz leciałem nawet drewnianym szybowcem, ale szczerze mówiąc, latać nie lubię. Trochę mnie to zatem niepokoiło, ale tłumaczyłem sobie, że tak właśnie odbywa się to we współczesnym świecie, gdzie ludzie używają samolotów niczym ubera. Nieco mnie to zatem niepokoiło, ale cóż. Do wyjazdu pozostały jakieś dwa tygodnie, nie było sensu jechać do Chatki, więc wymieniałem książki w bibliotece i czytałem.
W wyznaczonym dniu o ósmej trzydzieści rano wsiadłem do taksówki i udałem się na Okęcie. Moje widome zagubienie na tyle wzruszyło odprawiających mnie funkcjonariuszy i pracowników lotniska, że po odprawie zaprowadzili mnie do restauracji, w której mogłem zjeść śniadanie. Trochę twarożku, dwa plasterki szynki, jakaś bułeczka, jajko na twardo i piwo kosztowały mnie ponad 70 złotych, co uznałem za pewną przesadę, ale w końcu rzadko jadam na lotnisku, więc przebolałem. Nabyłem jeszcze wódkę w sklepie bezcłowym i odnalazłem odpowiedni „rękaw”, przy którym przechadzała się już Olga Morozowa, moja tłumaczka. Start się opóźniał, ale pochłonięty rozmową z Olgą nie zwracałem na to uwagi. W końcu zaproszono nas do samolotu, zajęliśmy miejsca i wzbiliśmy się w powietrze. Naiwnie uznałem, że wszystko jest w porządku i niepotrzebnie się niepokoiłem, wskutek czego doznałem ulgi. Byłem nawet z siebie dumny. Że to wszystko udało mi pozałatwiać do samego końca. Żeby to uczcić, zamówiłem u stewardesy dwie pięćdziesiątki ciepłej wódki w jakichś absurdalnych plastykowych buteleczkach. Lecieliśmy ponad białymi, zalanymi słońcem chmurami.
Lecieliśmy, lecieliśmy i wciąż lecieliśmy. W końcu coś mnie tknęło i powiedziałem do Olgi, że przecież nie lecimy do Tokio, ale do Moskwy, a skoro tak, to już chyba tam dolecieliśmy, bo to jakieś 1250 kilometrów. Olga zgodziła się, że coś jest nie tak, a po chwili kapitan oznajmił przez głośniki, że w Moskwie jest zła pogoda i zawracamy do Mińska. Trochę mnie to uspokoiło, ale na krótko, bo przypomniawszy sobie lekcje geografii, zapytałem Olgę, czy według niej kapitan miał na myśli Mińsk na Białorusi, oddalony od Moskwy o jakieś 700 kilometrów w linii prostej. Olga przytaknęła, wyrażając przy tym i swoje zdziwienie, bo przecież w ogromnej Moskwie jest więcej lotnisk niż tylko Szeremietiewo, od biedy zaś można odlecieć jakieś, powiedzmy, 50 kilometrów w bok i wylądować, a nie zaraz 700. Tak czy inaczej było już jasne, że samolot z Moskwy do Kazania odleci bez nas, bo na ewentualną przesiadkę mieliśmy jakieś dwie godziny.
Na wszelki wypadek zamówiłem dwie kolejne ciepłe pięćdziesiątki i postanowiłem się nie niepokoić. Znów lecieliśmy nad słonecznymi chmurami, aż spokojnie wylądowaliśmy w Mińsku, gdzie mieliśmy zatankować paliwo, którego siłą rzeczy nie zatankowaliśmy w Rosji. Staliśmy na międzynarodowym lotnisku: puste wyasfaltowane hektary, kilka budynków i, oprócz nas, jeden samolot tureckich linii lotniczych. O wyjściu z samolotu i zapaleniu papierosa nie było mowy, poproszono nas nawet, żeby nie odpinać pasów. Powoli zaczynał ogarniać mnie klaustrofobiczny lęk – w samolocie człowiek czuje się jak liliput w środku długopisu – który odegnałem kolejną ciepłą pięćdziesiątką.
W pewnym momencie siedzący przed nami kubański tancerz, który wieczorem miał jakiś występ w stolicy Federacji, wstał, odwrócił się do nas i wzburzony rzekł, nie pamiętam już, w jakim języku: „To jakaś Afryka i prehistoria!”. Zaśmiałem się gorzko i zgodziłem z nim w stu procentach. Dołączyła do nas Rosjanka lecącą aż z Toronto, pytając, o co w tym wszystkim chodzi, ale my nie potrafiliśmy jej wyjaśnić, dlaczego z powodu domniemanej złej pogody nad Moskwą cofnęliśmy się aż do sąsiedniego państwa.
Kiedy pozwolono nam wreszcie odpiąć pasy, kilkadziesiąt osób stanęło w kolejce na siusiu. W tym momencie kapitan podał przez głośniki tajemniczą wiadomość, że posiadacze paszportów Federacji Rosyjskiej mogą tu wysiąść i jakoś dalej kontynuować podróż do Moskwy. Z czego wynikało, że reszta do Moskwy nie doleci. Nie wiem, czy ktoś wysiadł, było mi wszystko jedno, byłem głodny, chciałem już tylko wrócić do domu, zapalić papierosa i zrobić sobie porządnego drinka.
W końcu wystartowaliśmy. Kapitan poinformował nas, że teraz lecimy do Warszawy. Miałem, i owszem, bilet Moskwa–Warszawa, ale na osiemnastego. Powoli jednak przestawało mnie to wszystko obchodzić i marzyłem już tylko o opuszczeniu samolotu, gdy uda mu się gdzieś wylądować i pozwolą nam wysiąść. Dla osłody stewardesy podały nam coś, co nazywały kawą, i wafelek w czekoladzie. Gdybym w podobnej sytuacji zaproponował taki poczęstunek mojemu psu, to być może by mnie nie zagryzł, ale z pewnością opluł i obsikał.
Po ośmiu godzinach spędzonych w samolocie wylądowaliśmy na Okęciu. Po kolejnych dwóch udało nam się odzyskać bagaż Olgi i przebukować bilety na następny dzień, choć ja do tego pomysłu przekonany nie byłem. W końcu wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy na Grochów, gdzie dotarliśmy o wpół do dziewiątej wieczorem. W ten sposób moja podróż trwała dwanaście godzin. W tym czasie do Olgi zadzwonił mąż, zdziwiony naszymi przygodami, i poinformował ją, że tuż przed nami i tuż po nas na Szeremietiewie lądowały różne samoloty. W tej sytuacji uznałem, że z jakiegoś powodu Rosjanie chcieli dać Polakom prztyczka w nos. Szkoda tylko, że trafiło na nas. Ostatkiem sił wyciągnąłem Olgę do pobliskiej pizzerii, gdzie zjedliśmy obiad i kolację. Po powrocie do domu udaliśmy się na spoczynek.
Obudziłem się w fatalnym stanie, z podwyższonym ciśnieniem i obniżonym nastrojem. Miałem serdecznie dość miesięcy spędzonych w wielkim mieście, łażenia po urzędach i idiotycznego lotu do Moskwy. Zrobiłem Oldze jajecznicę na maśle i szczypiorku (taką sobie zażyczyła), po czym wsadziłem ją do taksówki i już miałem się położyć, gdy z Moskwy zadzwoniła pracownica Instytutu Polskiego, żądając, żebym brał taksówkę i pędził na lotnisko, bo inaczej zostanę wpisany na „czarną listę”. Kierując się wrodzoną życzliwością wobec bliźnich, nie poinformowałem owej młodej kobiety, gdzie lata mi jej „czarna lista”, i położyłem się spać.
Obudziwszy się, ustaliłem sam ze sobą kilka prawd. Po pierwsze, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że jestem o niebo głupszy od Himilsbacha. Po drugie, życie literackie jest gówno warte. Po trzecie, nigdy więcej nie wsiądę do samolotu, a już z całą pewnością do samolotu linii lotniczych LOT.