Motyle przy piecu
Vladimir Nabokov, 1969 / fot. Giuseppe Pino

Motyle przy piecu

Robert Pucek

Jak powiedział Nabokov, to nie on wybrał motyle, ale motyle jego, a wszystko „zaczęło się pewnego bezchmurnego dnia wczesnego dzieciństwa”. Namiętność zrodziła się w Rosji, na wiele lat zanim pisarz został kuratorem wystawy motyli w harwardzkim muzeum

Jeszcze 4 minuty czytania

I have been collecting butterflies in deserts and on mountains and have had – and am still having – the time of my life.
[Łowię motyle na pustyniach i w górach i zawsze były to – i nadal są – najpiękniejsze chwile w moim życiu.]
Nabokov, 1941, fragment listu do Edwarda Weeksa

Vladimir Nabokov, na którym – że zacytuję samego siebie – „przebarwienia w komórkach radialnych przednich skrzydeł samic modraszkowatych zdają się wywierać nie mniejsze wrażenie niż miłosne rumieńce na policzkach Lolity lub Ady”, bez wątpienia jest znakomitym członkiem tej osobliwej sekty – należy tu również na przykład Malebranche, a także, z zachowaniem wszelkich proporcji, piszący te słowa – której członkowie niezmiennie zachwycają się obfitością zwierząt i roślin, ponad którą jakoby nic w tym podświecie nie jest piękniejsze bądź wspanialsze.  

O motylach Nabokov pisze zawsze kunsztownie, przekonująco dowodząc zmysłu mistrzowskiej obserwacji, że nie wspomnę o zmyśle gramatycznym. Jak w „Darze”, gdzie „przesuwa się po błękicie długi obłok złożony z milionów bielinków, obojętny wobec kierunku wiatru, zawsze w takiej samej odległości od ziemi, łagodnie i płynnie wznosząc się nad wzgórzami i znów opadając w doliny, spotykając się przypadkiem z obłokiem innych motyli, żółtych, przenikając przezeń bez zwalniania lotu i skalania swej białości i szybując dalej, a przed nocą osiadając na drzewach, które do rana stoją jak pod śniegiem – i znów wzlatując, żeby lecieć dalej – dokąd? po co?” (tłum. Eugenia Siemaszkiewicz).

Vladimir Nabokov, Własnym zdaniem. Przeł. Michał Szczubiałka, Aletheia, 354 strony, w księgarniach od lutego 2016Vladimir Nabokov, „Własnym zdaniem”. Przeł. Michał Szczubiałka, Aletheia, 354 strony, w księgarniach od lutego 2016Gdy trzeba, daje równie kunsztowne opisy uczone i szczegółowe, takie jak na przykład portret samicy Lycaeides sublivens: „wierzchnia strona skrzydła dość specyficznie gładka, bladobrązowa, z oliwkowym połyskiem u żywego owada; mniej lub bardziej gęsto przyprószona łuseczkami srebrnoniebieskimi; na skrzydłach tylnych występują na ogół wewnętrzne szaroniebieskie kretule, którym często towarzyszą pewne niebieskawe lub zielonkawe przebarwienia w komórkach radialnych skrzydeł przednich; aurory zredukowane; wąskie i zmatowiałe na skrzydle tylnym, rozmazane lub nieobecne na skrzydle przednim, gotowe zanikać na obu skrzydłach, prawie zupełnie niewidoczne u trzech osobników; bardzo wyraźne na obu skrzydłach półksiężycowate blade szaroniebieskie kretule zewnętrzne; spód podobny do spodu skrzydeł samca” („Własnym zdaniem”, tłum. Michał Szczubiałka).

Takie opisy można by cytować bez końca, co oczywiście nie miałoby sensu. Tym niemniej ich uroda sprawia, że jedną z moich rozrywek jest regularne czytanie przy piecu blisko osiemsetstronicowej antologii „Nabokov’s Butterflies”, w której panowie Brian Boyd i Robert M. Pyle we współpracy z synem pisarza zgromadzili wszystkie chyba fragmenty pism Nabokova, w których mowa jest o motylach, publikowane i niepublikowane, wybierając je z powieści, wierszy, listów, wykładów, artykułów, a nawet szkiców spoczywających wciąż w archiwum tej twórczości.

Jeżeli chodzi o początek romansu pisarza z rzędem Lepidoptera, to jak powiedział sam Nabokov, to nie on wybrał motyle, ale motyle jego, a wszystko „zaczęło się pewnego bezchmurnego dnia wczesnego dzieciństwa” – dzieciństwa, w którego rosyjskiej geografii honorowe miejsce zajmował pokój z kolekcją motyli ojca, i w którego rosyjskiej historii matka pomogła przyszłemu pisarzowi oporządzić pierwszego pazia i pierwszego zawisaka. Namiętność zrodziła się zatem w Rosji, chociaż zawodowo Nabokov zajmował się tymi owadami dopiero jako kurator wystawy motyli w harwardzkim muzeum.

„Prawdziwymi badaniami nad łuskoskrzydłymi zajmowałem się w istocie tylko przez siedem lub osiem lat w latach czterdziestych, głównie na Harvardzie, gdzie pracowałem jako entomolog w Muzeum Zoologii Porównawczej. Moje obowiązki obejmowały częściowo opiekę nad zbiorami, ale większość czasu poświęcałem klasyfikowaniu pewnych modraszków na podstawie budowy genitaliów samców”, powiada sam Nabokov, bodajże w 1971 roku, po czym dodaje: „lata pracy w muzeum harwardzkim były najbardziej rozkoszne i ekscytujące w całym moim dorosłym życiu. Lato spędzałem z żoną na łowieniu motyli, głównie w Górach Skalistych. Przez minione piętnaście lat zbierałem motyle tu i tam w Ameryce Północnej i w Europie, ale nie ogłosiłem ani jednej rozprawy naukowej na ich temat, ponieważ pisanie nowych powieści i przekładanie starych zanadto wypełnia mi życie: miniaturowe haczyki samca motyla są niczym w porównaniu z orlimi szponami literatury, które szarpią mnie dzień i noc” („Własnym zdaniem”).

Chociaż Nabokov studiował krótko zoologię w Trinity College w Cambridge, w zasadzie był samoukiem i jako taki nie cieszył się zbytnim poważaniem innych lepideptorologów, którzy uważali go za badacza być może sumiennego, ale jednocześnie niczym szczególnym się niewyróżniającego. Cóż, zazdrość, jaką drobnomieszczanie nauki akademickiej żywią wobec samodzielnych geniuszy, jest zjawiskiem powszechnym, a zważywszy na inteligencję Rosjanina, jego niezależny charakter oraz niepodważalne osiągnięcia literackie, można powiedzieć, że w tym przypadku była czymś wręcz nieuniknionym. Jak kilka lat temu w „New York Timesie” pisał Carl Zimmer, choć doceniano jakość szczegółowych opisów Nabokova, to jednocześnie zarzucano mu, że nie był autorem żadnych naukowo istotnych idei. W tej sytuacji, powiada Zimmer, „aż do lat 90. XX wieku reputacja Nabokova jako naukowca podupadała”. Do lat 90., albowiem wtedy właśnie Kurt Johnson z Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej potwierdził poprawność intuicji klasyfikacyjnych Nabokova, a wkrótce potem grupa innych naukowców za w pełni uzasadnioną uznała odważną hipotezę Rosjanina z 1945 roku, jakoby niektóre amerykańskie modraszki dotarły na ten kontynent ze Starego Świata przez Cieśninę Beringa – niczym pierwsi Indianie wedle znanej teorii ze zgoła innej dziedziny wiedzy.

Idąc tym tropem Naomi Pierce, profesor biologii na Harvardzie oraz – jak wcześniej Nabokov – kurator tamtejszej wystawy motyli, wraz z kolegami z innych uczelni przeprowadziła rozległe badania genetyczne rzeczonych owadów i doszła do wniosku, że modraszki Nowego Świata z grupy Polyommatus miały wspólnego przodka, który żył mniej więcej dziesięć milionów lat temu, oraz że zgodnie z przewidywaniami Nabokova przybywały one z Azji  falami przez długie miliony lat. Weryfikację teorii Nabokova, której za jego życia naukowcy nie traktowali poważnie, profesor Pierce nazwała cudem – „Boże, on miał całkowitą rację!” – dodając, że chociaż Nabokov nie był znany jako naukowiec, to doskonale rozumiał, „o co w tym wszystkim chodzi”.

Cyllopsis pyracmon / fot. Katja Schulz, CC BY 2.0Cyllopsis pyracmon / fot. Katja Schulz, CC BY 2.0

Ustalenia uczonych zespołu profesor Pierce zostały ogłoszone w „The Proceedings of the Royal Society”, co z pewnością sprawiłoby dużą przyjemność Vladimirowi Nabokovowi, który niejednokrotnie podkreślał wagę satysfakcji lepideptorologicznej, nierzadko przeciwstawiając ją nawet satysfakcji literackiej: „moja namiętność do badań lepideptorologicznych, czy w terenie, w laboratorium czy w bibliotece, jest źródłem nawet większej rozkoszy niż badanie i tworzenie literatury...” („Własnym zdaniem”). Fakt, że współczesne metody, których nauce dostarczyła technologia, w dużej mierze potwierdzają taksonomiczne ustalenia Nabokowa, entomolog James Mallet z University College London nazwał „stosownym hołdem złożonym wielkiemu człowiekowi”.
Amen.

A przecież obcując od lat z Nabokovem przebranym za entomologa, z roku na rok zaczynam się coraz bardziej niepokoić. Choć on sam powiada, że „rozkosze precyzyjnego wyodrębniania, milczący raj camera lucida i poetycka ścisłość opisu taksonomicznego tworzą wymiar artystyczny dreszczu, który wzbudza w pierwszym zdobywcy gromadzenie wiedzy absolutnie bezużytecznej z punktu widzenia niespecjalisty” („Własnym zdaniem”), ja coraz słabiej opieram się wrażeniu, że ta taksonomiczna obsesja ma w sobie coś z obsesji teologa, przyszpilającego okruchy objawienia, aby wypreparować z nich martwe dogmaty. Z jednej strony Rosjanin potrafi napisać (jak w „Darze”), że „boskości przydawały tej polance motyle”, z drugiej zaś widzimy go z nieżywym owadem w rękach, rozmiękczającego „suche, lśniące, mocno zwarte skrzydła, ażeby później z łatwością przebić szpilką tułów motyla, wetknąć go w szczelinę korka i szerokimi pasmami na wpół przezroczystego papieru umocnić na deseczkach rozpostarte z jakąś jawnie bezbronną gracją piękno, i jeszcze podetknąć pod brzuszek odrobinę waty, i wyprostować czarne czułki – ażeby w tej postaci zastygł na wieki” („Dar”).

24 listopada 1964 roku nad ranem Nabokov śni sen (który później publikuje w „New Yorkerze”), a w nim siebie samego wyruszającego na połów motyli, gdzieś w Szwajcarii bądź Hiszpanii, z ogromną łyżką zamiast siatki. W owym śnie, nie upolowawszy żadnego owada, dociera nad jezioro, gdzie znajduje pozostawione bez opieki pudło pełne motyli złowionych przez kogoś innego. Jedna z ofiar – która po przebudzeniu wyda się Nabokovowi wariacją na wdzięczny temat aglai z osobliwie wydłużonymi skrzydłami – wciąż żyje. „Uporczywie trzymając się życia, a jednocześnie świadomy swej agonii, patrzy na mnie, gdy próbuję go zabić, wbijając szpilkę w gruby odwłok”, relacjonuje swój sen Nabokov, którego za chwilę czeka kolejna senna niespodzianka. Schowawszy uśmierconego motyla do skórzanego futerału, zauważa nagle właściciela pudła z motylami, który – jak się okazuje – przez cały czas siedział tuż obok i się przyglądał. Zakłopotany Nabokov chce zwrócić aglaję, ale nieznajomy odrzuca tę propozycję, choć jakby bez przekonania.

Nie żeby wzruszały mnie jakoś heroiczne wysiłki Freuda, Junga et consortes, zmierzające do wyjaśniania marzeń sennych. Tu jednak nie mogę się oprzeć najprostszemu skojarzeniu, że owym człowiekiem – właścicielem pudła z motylami jest nikt inny jak Bóg, któremu Nabokov podkrada piękne owady. Z kolei „ogromną łyżkę”, którą śniący zabrał zamiast siatki, skłonny jestem interpretować w duchu wyznania, jakie sam Nabokov uczynił w 1963 roku w rozmowie z Jacobem Bronowskim, kiedy to nie zapierając się pewnego barbarzyństwa swej namiętności, rzekł: „Powinniśmy pamiętać, że lepideptorolog w jakimś stopniu zmienia się w pradawnego małpoluda, który rzeczywiście jadał motyle, nauczywszy się odróżniać rodzaje jadalne od trujących”.

I tak od lat, czytając przy piecu „Nabokov’s Butterflies”, wciąż bez powodzenia staram się zrozumieć ten w moich oczach nader osobliwy stosunek rosyjskiego pisarza do pięknych i – jak sam mówił – boskich motyli, które on przez całe życie z radością chwytał i przekłuwał szpilką. (Chociaż i mnie dawno temu zdarzało się uśmiercać motyle w celach kolekcjonerskich, szybko porzuciłem ten niechlubny proceder.) Nie mógłbym powiedzieć, że Nabokova i łuskoskrzydłe łączyła miłość, bo miłość, która zabija, nadaje się wyłącznie do poezji Wilde’a. Ale jeżeli nie miłość, to bezmyślna obsesja, a to zrazu wydaje mi się zbyt surowym oskarżeniem. Tu i ówdzie Rosjanin jak gdyby tłumaczy swoje postępowanie, mówiąc, że motyle interesują go jedynie naukowo, ale tak naprawdę, cóż to niby miałoby znaczyć? Czy piękna Helena może nas interesować jedynie naukowo? Czy nam bądź dobrotliwym bogom potrzebne są do czegoś systematyki odróżniające podgatunki, nieuchronnie powstające w wyniku tak zwanych zmian mikroewolucyjnych, bądź szczegółowe opisy kształtu najintymniejszych narządów, za które zapłatą jest życie najpiękniejszych istot na tej planecie?

Co ciekawe, podobną postawę przybiera Fabre, który również jest zafascynowany swoimi owadami, co jednak nie przeszkadza mu, gdy zajdzie potrzeba, przeprowadzać na nich okrutnych doświadczeń. W końcu tak właśnie postępuje nowożytne przyrodnictwo, które przez świat jedzie wozem wypełnionym księgami buchalterskimi i zaprzężonym w eksperymentalne morderstwo.

Jedynym rozwiązaniem tej przykrej zagadki, jakie przychodzi mi do głowy, jest uznać, że mamy tu do czynienia ze stanem zakochania się w pięknie oraz jednoczesną niezdolnością do prawdziwej miłości – niezdolnością, która prowadzi do próby zdobycia tego piękna w jakiś inny sposób, sposób na miarę naszych możliwości.

Gdy zatem podczas lektury Nabokova ogarnia mnie melancholijny smutek, spowodowany już to brakiem estetyczno-etycznej koherencji, już to zwykłym chłodem pisarza, natychmiast sięgam po lekarstwo, którym w tym przypadku jest wypełniona maleńkimi zwierzątkami twórczość dobrotliwie uśmiechniętego pana Issy z Edo (1763–1826):

Dzieci,
Nie róbcie nic złego pchle,
Też ma dzieci.
(tłum. Czesław Miłosz)

Jak policzyła Teresa Kowalska (znalazłem w sieci), Issa napisał pięćdziesiąt cztery haiku o ślimakach, piętnaście o ropuchach, około dwustu o zwykłych żabach, kolejne dwieście trzydzieści o robaczkach świętojańskich, ponad sto pięćdziesiąt o komarach, dziewięćdziesiąt o muchach, ponad sto o pchłach, prawie dziewięćdziesiąt o cykadach, a ponadto jeszcze kilkadziesiąt o innych, drobnych żyjątkach.

Nic nie wiadomo o tym, aby je dręczył, zabijał bądź preparował – przeciwnie: miał raczej dla nich bezgraniczną czułość.

Fragmenty nieoznaczone inaczej podajemy w tłumaczeniu autora.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.