Samotność ślimaka
Hana Jang CC BY-NC-ND 2.0

16 minut czytania

/ Literatura

Samotność ślimaka

Robert Pucek

Do kopulacji winniczków dochodzi zwykle pod koniec wiosny. Potencjalni kochankowie wykazują oznaki pobudzenia płciowego podobne do tych, jakie można zaobserwować u psów i kotów. Wiem, że trudno to sobie wyobrazić

Jeszcze 4 minuty czytania

Ponoć włosy damy Gosetchi-no-ben, tej o niezwykłych dłoniach, były dłuższe od swojej pani o całą stopę. Jeszcze piękniejsze włosy miała dama Myaki – sięgały poza kraj jej uchigi i wyróżniały się doskonale przyciętymi końcówkami...

Takie właśnie myśli snują się po mojej głowie, gdy z szarego nieba na zarośnięte podwórze opadają sznurki deszczu, niczym włosy dam dworu cesarzowej Shōshi, przy eternitowych dachach zaplątujące się w warkoczyki. Na jednej z drżących od grzmotów szybek siedzi w bezruchu ćma i zdumiona przypatruje się światu za oknem. Być może nawet niewiele widzi, bo pada tak gęsto, że kamienny domek po drugiej stronie podwórza jest prawie całkiem rozmyty.

W końcu włosy deszczu zaczynają się rwać, cichnie plusk kropli rozchlapujących się po liściach. Gdy ponownie zaczynają nucić ptaszki, wychodzę przed chatę i zauważam radosne ożywienie wśród ślimaków o kolorowych muszlach. Niedawno się obudziły, przespawszy zimę w drewutni, pod kamieniem bądź kupką liści, wypchnęły zwapniałe zaślepki, którymi na zimę ogaciły wejścia do skorupek, i teraz, ciesząc się wyraźnie na ciepłą i wilgotną wiosnę, ruszają w świat. Niektóre wpełzają do psiej michy, inne wspinają się po framugach drzwi i na owocowe drzewka. Większość z nich to prawdopodobnie wstężyki (Cepaea), choć widziałem też dwa winniczki (Helix pomatia).

Przyglądam się im z czułością. Przywołują wspomnienia z dzieciństwa, gdy leżąc na ziemi, podziwialiśmy karawany ślimaków, ciągnące ze wschodu na zachód w kierunku skupu butelek. Sunęły w trawie, między wiórami ze stolarni, okruchami cegieł, pordzewiałymi kapslami i niedopałkami papierosów; sunęły niespiesznie, na suchszych powierzchniach pozostawiając wilgotny ślad, niczym krople deszczu spływające po zakurzonych nogach naszych dziewczynek. Wielobarwne lektyki tych pierwszych, pięknie skręcone w hołdzie Fibonacciemu, i sukieneczki tych drugich nieustannie wabiły nas obietnicą kolorowych domostw.

Jest w ślimaku zapisany pewien paradoks. Choć wciąż gdzieś podąża, nie sposób nazwać go nomadą, albowiem w pewnym sensie nigdy nie opuszcza swojego domu. Równie trudno jednak nazwać go domatorem, bo przecież nieustannie wędruje, taszcząc ze sobą ów dom, niczym Mongoł jurtę. Na domiar komplikacji jest to dom, do którego nie może nikogo zaprosić, wskutek czego opowieść o ślimaku jest również opowieścią o samotności doskonałej.

W liście do Francesco Nellego Petrarka pisze tak: „Twierdzę bowiem, że samotność, odpoczynek i wolność przynależne są chyba jedynie doskonałej cnocie i idealnemu duchowi, do czego, jak odczuwam i szczerze żałuję, jeszcze mi bardzo daleko. Rzeczywiście, dla duszy gnębionej namiętnościami nie ma nic gorszego od wolnego czasu, nic bardziej zgubnego od wolności, którą otacza samotność. Natychmiast do głowy przychodzą kosmate myśli, pełna pułapek swawola, ujmujące zło i spokrewniona z niezajętymi myślami zaraza: miłość”.

Słowa renesansowego humanisty zdają się nobilitować ślimaki, choć od razu należy podkreślić, że zaraza miłosna zagraża im raczej w niewielkim stopniu, zważywszy, że te zwierzątka – a przynajmniej ślimaki godne tej nazwy, czyli w moim mniemaniu członkowie rodziny Helicidae – z wyroku bogów są obojnakami. W ten sposób, chociaż na naturalnym drzewie stworzenia są jednymi z niższych sefir, przywodzą na myśl Serafitę Balzaka, czyli postać, w której, gdy wydaje się mężczyzną, kocha się Minna, gdy zaś kobietą – Wilfrid. Przy czym, choć rozmnażanie płciowe nie jest im obce, nie twierdzę, niech Bóg zabroni, że ślimaki się kochają. Twierdzę jedynie, że skazując je na hermafrodytyzm, istoty szczęśliwe i wiekuiste za jednym zamachem zaoszczędziły im poniżenia homoseksualizmu i utrapień małżeństwa.

Obojnactwo ślimaków odkrywali w XVII wieku John Ray i Jan Swammerdam. W 1660 roku Ray wydał „Catalogus plantarum circa Cantabrigiam nascentium”, rzecz botaniczną, w której omawiając pokrzyk wilczą jagodę – Atropa belladonna – tytułem dygresji wtrącił taki oto fragment: „Nawet ta śmiercionośna roślina nie uchodzi zębom ślimaków, które wiosną chętnie zjadają jej liście. Nawiasem mówiąc, ślimaki są hermafrodytami. Dla każdego, kto rozdzieli je podczas wiosennego stosunku, stanie się jasne, że funkcjonują i jako samce, i jako samice, jednocześnie zapładniające i zapładniane, chociaż ani Arystoteles, ani żaden inny autor historii naturalnej nie odnotował tego faktu”.

Swammerdam, jak to miał w zwyczaju, potraktował temat bardziej skrupulatnie, poświęcając mu ciekawe ustępy swojego opus magnum. Ale i wcześniej, bo w 1667 roku w dolnej części frontyspisu „De respiratione”, pracy doktorskiej znakomitego Holendra, pod nieco przerażającymi rysunkami psów poddawanych wiwisekcji bądź innym torturom nauki nowożytnej widzimy owych kopulujących hermafrodytów, połączonych ze sobą jakby dwiema skręconymi pępowinami, wychodzącymi z ich ciał tuż pod głowami. Ślimaki te bez wątpienia należą do rodziny Helicidae i – jeżeli wierzyć autorowi sztychu, odpowiedzialnemu za to przedstawienie – najprawdopodobniej do gatunku Arianta arbustorum. Choć mogą to też być jakieś wstężyki. Na moje oko – nie upieram się, bo żaden ze mnie malakolog.

Ponieważ nigdzie nam się nie śpieszy, a kopulacja hermafrodytów jest zjawiskiem stosunkowo nieznanym, pozwólmy tu sobie na dygresję zoologiczną i przyjrzyjmy się sprawie nieco bliżej na przykładzie winniczka, który zarówno w świecie Swammerdama, jak i naszym, jest najokazalszym przedstawicielem Helicidae, a także bliskim kuzynem ślimaków ze wspomnianej ilustracji.

Do kopulacji dojrzałych seksualnie winniczków dochodzi zwykle pod koniec wiosny lub w pierwszej części lata. Według Swammerdama potencjalni, powiedzmy, kochankowie zaczynają szukać partnera już na kilka dni przed samym aktem i wykazują przy tym oznaki pobudzenia płciowego podobne do tych, jakie można zaobserwować u psów i kotów. Wiem, że trudno to sobie wyobrazić, ale gotów jestem zawierzyć obserwacjom i metaforom znakomitego Holendra. Rytuał kopulacyjny trwa wiele godzin, czasami ponoć nawet dni, i można w nim wyróżnić pięć stadiów.

Etap pierwszy polega na tym, że ślimaki krążą wokół siebie, raz po raz unosząc przednią częścią ciała i dotykając się różkami w okolicach głowy, które w ich przypadku – jakkolwiek to brzmi – stanowią obszar genitalny. Stworzonka zachowują przy tym podziwu godną delikatność i dotknąwszy się, natychmiast jakby wstydliwie wciągają różki, by po chwili znów powtórzyć tę pieszczotę. Z punktu widzenia ludzkiego obserwatora wszystko, co robią, robią bardzo niezręcznie, czemu trudno się jednak dziwić, zważywszy, że zwinność nie jest ich najmocniejszą stroną.

Osobliwością drugiego stadium, które – ze względu na przerwy na konieczny odpoczynek – może trwać stosunkowo długo, jest wypuszczanie tak zwanych strzałek miłosnych. Owe strzały ślimaczego Amora to wapienne pręciki, ukryte w kołczanach silnie umięśnionych woreczków, umiejscowionych – raz jeszcze – w pobliżu głowy, czyli w obszarze genitalnym. W niektórych przypadkach strzałkę wystrzeliwują oba ślimaki, w innych tylko jeden, kiedy indziej zaś żaden. Choć, gdy weźmie się pod uwagę szybkość ślimaków, mogłoby się zdawać, że taka strzałka, niczym strzała elejska, nigdy nigdzie nie doleci, to w rzeczywistości wbija się ona w ciało drugiego zwierzątka, czasami nawet przebijając je na wylot, przy czym znane są również przypadki łuczników kiepskich, którzy ze szczętem pudłują. W tym przypadku miłosny pocisk zapodziewa się wśród źdźbeł trawy, co trzeba uznać za poważną stratę, albowiem odbudowanie takiego pręcika wymaga długotrwałego wysiłku całego organizmu. Funkcja owych strzałek, metaforycznie bardzo obiecująca, budzi wśród uczonych niemałe kontrowersje. Niektórzy malakologowie uważają, że trafiony ślimak staje się bardziej roznamiętniony, inni zaś, że – przeciwnie – strzałka miłosna pobudza strzelającego, a osobnik ugodzony może się nawet zniechęcić i urażony ukryć we własnej muszli. Jeszcze inni powiadają, że zadanie strzałek jest bardziej natury biochemicznej niż erotycznej i wiąże się z przekazywaniem hormonów stymulujących recepcję plemników – co jednak byłoby dziwne, zważywszy, że, jak policzyli sobie inni badacze, to właśnie kopulacja niepoprzedzona wystrzeliwaniem strzałek częściej kończy się udanym zapłodnieniem. Ostatni wreszcie – i tym wierzę w ciemno – przyznają, że uczeni nie bardzo potrafią wyjaśnić ten osobliwy akt w teatrze przyrody.

Tak czy inaczej po drugim następuje etap trzeci, poprzedzony, ma się rozumieć, należytym odpoczynkiem. Podjąwszy na nowo trud rozmnażania, coraz bardziej aktywne ślimaki przylegają w końcu do siebie brzusznymi stronami nogi, dzięki czemu ich narządy płciowe znajdują się teraz we właściwym miejscu, czyli naprzeciwko siebie. Pozycja ta Swammerdamowi przywodzi na myśl składające się dłonie, mnie zaś wyobraźnia, gdy czytam jego słowa, podsuwa obrazy dłoni złożonych do modlitwy bądź klaszczących. Zresztą czyż prawdziwa modlitwa nie jest oklaskiwaniem najlepszego z możliwych światów?

Etap czwarty to kopulacja sama: prącia przez pochwy wnikają do pęcherzyków nasiennych, wprowadzając do nich pakiety plemników. Zgodnie z teorią powinno teraz nastąpić zapłodnienie krzyżowe, jednak, jak przekonują malakologowie, przeważnie jest tak, że jeden winniczek odgrywa rolę samca, a drugi samicy. Tak czy inaczej sam zabieg nie jest łatwy, więc, jak obliczył Swammerdam, udaje się mniej więcej raz na trzy podejścia. Podczas owych prób partnerzy wymownie poruszają prąciami i pochwami, które często wówczas nieco wulgarnie zwisają na zewnątrz – to właśnie te „pępowiny” z „De respiratione”.

Ostatnie stadium polega na rozdzielaniu się ślimaków, co także nie jest proste, bowiem samo wycofywanie prącia trwa od dziesięciu do piętnastu minut. W tym czasie podeszwy stóp obu ślimaków nadal ściśle do siebie przylegają. Aby podkreślić gwałtowność ich pożądania, Swammerdam powiada, że nawet wtedy, gdy do kopulacji doszło już dwunastokrotnie, ślimaki nie zaprzestawały gry miłosnej.

Po tych, powiedzmy, szaleństwach ślimaki wreszcie się rozchodzą. Oba – lub tylko jeden – złożą w ziemi białe jajeczka i być może nigdy się już nie zobaczą.

Upewniwszy się, że ślimakom nie zagraża zaraza miłości, powróćmy do kwestii samotności człowieka. I to człowieka, któremu, podobnie jak owym zwierzątkom, z jakichś przyczyn – na przykład z powodu ogólnego znużenia bądź obfitego doświadczenia – również nie zagraża ów sentymentalny mór. Co jednak nie oznacza, że za sprawą „otaczającej samotność wolności”, jak ujął to włoski humanista, nic mu już nie grozi ze strony „kosmatych myśli, pełnej pułapek swawoli, ujmującego zła”.

Jakie więc życie jest jego udziałem?

Na początek przychodzi mi do głowy myśl nieco banalna, a mianowicie, że taki samotnik, niczym Eremita z dziewiątej medytacji Tomberga, przestaje doznawać przyjemności „nurzania się w zbiorowości narodowej, społecznej czy politycznej”. Więzi łączące go z tymi wspólnotami rozluźniają się i rozwiązują jak sznurówki w krzakach malin. Wbrew pozorom, zważywszy na kondycję wszelkich współczesnych kolektywów, doświadczenie to jest raczej przyjemnie wyzwalające niż rozdzierające serce.

Jednak tego rodzaju samotność można przeżywać nawet w tłumie wielkiego miasta, podczas gdy mnie, który wymyślam sobie właśnie metafory ślimaka, chodzi raczej o samotność bardziej dosłowną, choć niekoniecznie tak skrajną jak ta, której przez cztery lata doświadczał Alexander Selkirk na bezludnej wówczas Más a Tierra, gdzie zapomniał ponoć nawet ojczystego języka i upodobnił się do dzikiego kozła.

Właściwie powinienem się tu przyznać, że piszę te słowa, opierając się na własnym doświadczeniu.

Samotność bardziej dosłowna to sytuacja bez wątpienia cudowna; czas wytężonej uwagi, nierozpraszanej zbędną krzątaniną ani nawet zwykłą koniecznością nieco bezwiednego reagowania na obecność drugiego człowieka. Gwoli uczciwości, trzeba jednak przyznać, że od samego początku jest to również położenie podszyte szaleństwem, które przychodzi niespiesznie, choć nieubłaganie. I to podszyte tym grubiej, im dalej nam do cnoty doskonałej i ducha idealnego z listu Petrarki.

Zamieszkawszy w chatce, zauważyłem, że z miesiąca na miesiąc z coraz większą swobodą rozmawiam sam ze sobą, a ponadto wygłaszam krótsze lub dłuższe monologi pod adresem zwierząt – psa, obcego kota wylegującego się na podwórzu, ptaszka, który wpadł przez otwarte okno, nornicy, którą trzeba zastrzelić, bo pustoszy zapasy, pająka pilnie pracującego tuż nad moją głową. Czasem nawet do ulubionych przedmiotów. Szczerze mówiąc, jest to całkiem przyjemne i szaleństwem bym tego nie nazwał. Przeciwnie – zachowanie człowieka, animal sociale, który pozbawiony naturalnej niszy społecznej odruchowo stara się ją odtworzyć, jest jak najbardziej normalne.

Podobną naturę przypisałbym również rozmowom ze zmarłymi. To także nic osobliwego. Tym bardziej, że, jak powiada Rumi, nasi zmarli nie zostają unicestwieni, a jedynie stają się przejściowo niewidoczni, niczym gwiazdy w słońcu śmiertelnego dnia.

Pewne wyzwanie stanowi natomiast dialog z pamięcią, rozpamiętywanie, które ma wówczas dla siebie bardzo dużo miejsca. Trzeba się zmierzyć ze wspomnieniami, przyniesionymi w to zaciszne miejsce ze świata niesamotności. Nie da się tego uniknąć, albowiem, o ile przyszłość jest na zewnątrz, przeszłość nosimy w sobie. Ten proces może być dokuczliwy i irytujący, ale również nie nosi żadnych znamion szaleństwa. Ponadto po roku, dwóch lub trzech nadchodzi godzina, piękna i nieoczekiwana, gdy nagle zauważamy, że przeszłość – ta, którą możemy zmienić magią rozumnej reinterpretacji, oraz ta, którą zmienić jest nie w naszej mocy – przestaje być interesująca. Że o wiele ciekawsza jest przyszłość ukryta za granicą dnia, roku bądź śmierci. Wspomnienia przyjemne i nieprzyjemne pękają niczym mydlane bańki i zaczynamy się zastanawiać, jak właściwie rozumieć owo przekonanie Leibniza, które i mnie prześladuje, a mianowicie, że wieczność bez pamięci nie byłaby wiele warta.

Cezurą szaleństwa jest chwila, gdy człowiek samotny zaczyna czuć się bliższy demonom – mam tu, po grecku, na myśli te duchy, które się nie wcielają – niż ludziom zmarłym bądź jeszcze żyjącym. Te pierwsze bowiem, z którymi wiąże go coraz więcej spraw, coraz bardziej się doń zbliżają, podczas gdy ci drudzy – rzadki gość, przelotna kochanka, pan sprzedający z samochodu warzywa – coraz bardziej się oddalają. Samotnik zaczyna żyć wertykalnie (w pewnym sensie samotność jest odrzuceniem horyzontalności), wniebowstępując bądź wpiekłozstępując po niewidzialnych drabinach. Raz za razem spogląda w otchłań i uczy się oswajać skądinąd zrozumiały lęk, gdy otchłań – macierz majaków Lovecrafta – uprzejmie odwzajemni spojrzenie. Od tej pory zwykli ludzie stają się coraz mniej zrozumiali, nierzadko irytujący niczym muchy.

W końcu nasz eremita zaczyna rozumieć, że samotność stała się jego domem i że jest to dom – podobnie jak w przypadku ślimaka – do którego nie da się nikogo zaprosić.

Taki to jest – gdyby kogoś ciekawiło – stan duszy. Co następuje potem, nie wiem, chociaż spodziewam się dowiedzieć.

Pod wieczór zaczęło się wypogadzać. Wyszedłem przed chatę i zobaczyłem młodego ślimaczka, który wędrował teraz w odwrotnym niż wcześniej, zdaje się, że już trzecim tego dnia kierunku. Tym razem od kosaćców ku drewutni. Mój Boże, pomyślałem, ma domek na plecach, a zachowuje się tak, jakby nie miał dokąd wrócić.

Fragment książki Roberta Pucka „Siedemnaście zwierząt albo pory roku, życia i kalpy”, która ukaże się w 2017 roku w Wydawnictwie Czarne.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.