Wydaje się, że mówić jednym tchem o śmierci w królestwie roślin, zwierząt i ludzi można tylko wtedy, gdy ograniczymy się do obserwacji samych fenomenów zewnętrznych. Wspólna dla zanikania widocznego życia w owych trzech królestwach jest jedynie destrukcja zewnętrznego zjawiska. Zdaję sobie sprawę z trudności, jaką takie podejście sprawiać może współczesnym przyrodnikom stojącym twardo na gruncie materializmu. Zapomniawszy o prostym podziale Arystotelesa na duszę wegetatywną, zmysłową i rozumną, odwołują się jedynie do zewnętrzności i odrzucając istnienie jakiejkolwiek duszy, skłonni są uważać, że świadomość to tylko funkcja mózgu i układu nerwowego. Coś na kształt tęczy, która przecież nie istnieje, a jest tylko efektem rozszczepienia i odbicia promieni w chmurach. Cóż, moim zdaniem na takim gruncie istoty śmierci – ani ludzkiej, ani zwierzęcej, ani roślinnej – zrozumieć się nie da.
Chociaż jednak się nie da, nowoczesna nauka próbuje. Na początku XX wieku kwestia naturalnej śmierci bardzo zaprzątała Ilię I. Miecznikowa, zoologa, noblistę i wieloletniego dyrektora Instytutu Pasteura w Paryżu. Ów wybitny naukowiec po wielu badaniach doszedł do wniosku, że w przypadku niezakłóconego istnienia nie ma najmniejszych powodów, aby śmierć następowała w wyniku wyczerpania czy zużycia się organizmu. A skoro tak, rozumował dalej, to każda śmierć w świecie roślin, zwierząt i ludzi musi być powodowana przez jakichś nieprzyjaciół życia, którzy przychodzą z zewnątrz, zwykle ze świata roślin lub zwierząt, i owo zdrowe życie w jakiś sposób zatruwają i niszczą.
Obie te materialistyczne hipotezy – śmierć wskutek zużycia i śmierć wskutek powolnego działania wrogich życiu czynników zewnętrznych – wykluczają, ma się rozumieć, możliwość interwencji sił duchowych, które z jakichś – powiedzmy, że sobie tylko znanych powodów – mogłyby prowadzić każde życie od narodzin ku naturalnej śmierci.
Nie zwlekając już dalej, powróćmy do dawnych koncepcji, uwzględniających istnienie różnych dusz, i spróbujmy wyjaśnić, na czym wedle tych koncepcji polega tak zwana śmierć w dwóch pierwszych królestwach. Zacznijmy od roślin, o których Arystoteles powiada, iż życie ich jest „ukryte i niewidoczne”, w odróżnieniu od życia zwierząt, które jest „wyraźne i oczywiste”. To ukrycie wynika z faktu, że rośliny posiadają jedynie duszę wegetatywną, nie posiadają zaś jak zwierzęta duszy zmysłowej. Tu wkraczamy na teren scientia occulta, czyli nauki okultnej bądź ukrytej, na którą składa się przekaz szkół ezoterycznych, związanych z różnymi religiami – od najdawniejszej ezoteryki starożytnych Indii po wielobarwny ezoteryzm chrześcijański. Według owych nauk ukrytych nie da się zrozumieć śmierci w królestwie roślin, jeżeli śladem badaczy o nastawieniu materialistycznym będziemy traktować poszczególne rośliny jako odrębne istoty, niczym ludzi, podczas gdy raczej całość życia wegetatywnego należy uznać za część organizmu planety. Według scientia occulta bowiem badanie poszczególnych roślin i przypisywanie im czegoś na kształt indywidualnej egzystencji jest takim samym błędem, jakim byłoby przypisywanie indywidualnego istnienia pojedynczemu włosowi bądź paznokciowi, których wewnętrzną zasadę rozumiemy dopiero wtedy, gdy badamy je w powiązaniu z całym organizmem, do którego należą. Ziemia jest żywą istotą, obdarzoną własną duszą, wreszcie istotą, której procesy życiowe wraz z upływem czasu ulegają rozmaitym przemianom. Pierwszym naukowcem, który zaczął się tego domyślać bez odwoływania się do wiedzy ukrytej, był prawdopodobnie Aleksander von Humboldt, który pojął, że w naturze wszystko jest powiązane ze sobą tysięcznymi nićmi.
Jak zatem w tych ramach należy rozumieć tak zwane narodziny i śmierć rośliny?
Z doświadczenia wiemy, że przemiany pór roku są ściśle powiązane z wiosennym pojawianiem się i jesiennym zanikiem roślin (z wyjątkiem tych, które nazywamy roślinami wieloletnimi). Wiemy również, że jest to całkiem inny związek niż ten, który z porami roku mają zwierzęta (z wyjątkiem na przykład niektórych owadów). Ludzie, którzy postrzegają życie roślinne abstrakcyjnie, to znaczy w oderwaniu od faktu, że jest ono wbudowane w całość ziemskiej egzystencji, zdają się zapominać o rytmicznym pulsowaniu pór roku, pobudzającym w odpowiednim czasie rośliny do wschodzenia, następnie doprowadzającym je do dojrzałości, po czym znów w wyznaczonym czasie powodującym, że więdną one i usychają. Tymczasem, gdy spojrzymy na to wszystko z zaproponowanej tu perspektywy, ujrzymy z łatwością, że mamy tu do czynienia nie tyle ze wzrostem i rozkładem poszczególnych roślin, ile z pewnym procesem dotyczącym całej planety. Proces ten przypomina zapadanie w sen.
Valentin A. Tomberg, estoński hermetysta, w swym opus magnum ujmuje to następująco: „Nasze empiryczne doświadczenie śmierci to «zniknięcie» żywych bytów z płaszczyzny fizycznej. Takie jest doświadczenie zewnętrzne pięciu naszych zmysłów. Ale «znikanie» jako takie do tego się nie ogranicza, jest doświadczane także w dziedzinie doświadczenia wewnętrznego, czyli w świadomości. Tam obrazy i wyobrażenia znikają dokładnie tak, jak byty żywe znikają w doświadczeniu zmysłowym. Nazywamy to «zapomnieniem». A to zapomnienie każdej nocy obejmuje całość naszej pamięci, woli i zrozumienia, tak że «zapominamy całkowicie o sobie samych»”.
I tak właśnie jest, powiadają nauki ukryte. Człowiek zasypia i podczas snu się regeneruje, albowiem dzienna aktywność świadomości działa na niego destrukcyjnie niczym owe „trucizny”, których istnienie podejrzewał Ilia Miecznikow. Sen leczy dolegliwości, które świadome życie na jawie wywołało w całym organizmie. Kiedy człowiek zasypia, treści świadome gasną i znikają, życie psychiczne i duchowe usuwa się w nieokreśloną ciemność, a organizm zostaje pozostawiony samemu sobie, aby mógł się zająć procesami przyrodzonymi, takimi jak aktywność serca i płuc. W śpiącym człowieku ożywa wszystko to, co w nim roślinne. „Kępki trawy czy listki”, powiada Tomberg, „są symbolem snu, ponieważ głęboki sen to stan, w którym żyjemy życiem wegetatywnym. Życie organiczne – oddychanie, krążenie, trawienie i rozmnażanie się – trwa, choć nie są obecne zwierzęcość ani człowieczość. Pogrążeni we śnie, jesteśmy «roślinami»”.
Towarzyszące zasypianiu rozmywanie się rzeczywistości psychicznej i duchowej oraz wschodzenie wewnątrz nas życia wegetatywnego pośród pór roku odpowiada wiośnie. Moment porannego przebudzenia zaś – jesieni. Metaforycznie możemy powiedzieć, że Ziemia czuwa w okresie od jesieni do wiosny, pogrąża się zaś we śnie na czas od wiosny do jesieni.
Z perspektywy nauk ukrytych trudno jest zatem w ogóle mówić o narodzinach i śmierci roślin. Powinniśmy raczej mówić o procesach towarzyszących zasypianiu i budzeniu się obdarzonej duszą Ziemi, które inaczej niż w przypadku człowieka odbywają się w cyklu rocznym, a nie dobowym.
Z czego z kolei bynajmniej nie wynika, że nie ma nic złego na przykład w bezmyślnym wycinaniu puszczy, co dzieje się w Amazonii, a ostatnio i w Polsce. Nie dość bowiem, że zakłócają one sen Ziemi, nam zaś ograniczają dostęp do czystego powietrza, to jeszcze owe brutalne wycinki ranią nasze poczucie estetyczne, co wbrew pozorom również ma wpływ na nasze zdrowie. Choć przedsięwzięcia tego rodzaju są powodowane głównie ludzką chciwością, polscy katolicy w obliczu protestów różnych ekologów odwołują się do Starego Testamentu, w którym Bóg nakazał ludziom czynić sobie ziemię poddaną. Poddaną, a zatem ludzie mogą ją mieć. Tylko że mieć można na różne sposoby. Poglądowo najładniej wytłumaczył to kiedyś pewien tybetański mnich, biorąc do ręki kamień. Najpierw trzymał go w zaciśniętej w pięść dłoni skierowanej wierzchem do góry, po chwili zaś odwrócił dłoń i rozprostował palce, wskutek czego kamień leżał swobodnie w jej wnętrzu. „Nadal go mam”, powiedział, „tylko inaczej”. I tak też my powinniśmy panować nad ziemią i posiadać nasze lasy.
Zajmijmy się teraz tak zwaną śmiercią w królestwie zwierząt. Najpierw przyjrzyjmy się śmierci zwierząt niższych (scientia occulta niższymi nazywa te, które nie wydają głosu na sposób ptaków, ssaków i człowieka), z których wiele żyje w cyklu rocznym niczym rośliny.
Ziemia właśnie zasypia, zaczęła się wiosna, którą liczę od chwili pojawienia się pierwszej zaplemnionej samicy trzmiela ziemnego. Samica przezimowała gdzieś w ukryciu i teraz założy gniazdo, w którym będzie królowała do końca sezonu. Przejmujący obraz śmierci takiej królowej dał nam Goedart już w XVII wieku. Nie wiedząc, że to samica, nazywał ją Kapitanem bądź Królem, któremu za życia wszyscy poddani, trzmiele z jej gniazda, oddawali należytą cześć, choć, zdaniem Zelandczyka, w sposób nielicujący z jego godnością, a mianowicie obejmując go łapkami, głaszcząc i w podnieceniu wymachując skrzydełkami, gdy ów Król obchodził swoje włości, „zdając się wszystko mierzyć, niczym Architekci, którzy mają w zwyczaju dokładnie sprawdzać pracę wykonaną przez robotników”. Owego Króla Goedart nazywa również Starą Pszczołą, bo i w rzeczy samej królowa matka jest starsza od reszty mieszkańców gniazda o kilka miesięcy. Zelandczyk obserwował życie trzmielego gniazda aż do corocznej jego zagłady, która nadchodzi pod koniec sezonu (przeżywa ją tylko kilka zaplemnionych samic, które wcześniej opuściły gniazdo, żeby poszukać kryjówki na zimę.) Prawdopodobnie pierwsza umiera królowa. Ta, którą obserwował Goedart, czyli wspomniany już Król, wczesnym rankiem feralnego dnia „wypełzł z domu straszny i drżący, jakby zmęczony, położył się i bez żadnych konwulsji słodko skonał. Nie zdziwiło mnie to, albowiem jego odnóża już od dawna były zdrętwiałe z racji starości”.
Opisana tu śmierć królowej trzmieli jest naturalna. Podobnie jak często, być może nie zdając sobie nawet z tego sprawy, jesteśmy świadkami początków naturalnej agonii na przykład pasikoników zielonych, które gdzieś na przełomie września i października zaczynają wychodzić z traw, włóczą się po szosach, włażą do chat, czasem podlatują niezdarnie niczym pijani chłopi, którzy spod sklepu próbują wrócić do domu.
Nienaturalna, czyli gwałtowna, śmierć również w tym świecie się pojawia, wiele owadów pożera się nawzajem lub jest pożerana przez gady, ptaki i ssaki. W niektórych jednak przypadkach rzecz jest bardziej skomplikowana. Weźmy na przykład coroczną „rzeź” trutni pszczoły miodnej.
W sławnym „Życiu pszczół” Maeterlinck pisze, że co roku pewnego dnia zmienia się atmosfera ula: „Zanim jeszcze trutnie zdołały sobie zdać sprawę z tego, że niebiańskie ich bytowanie rozpadło się w gruzy przez niepojętą przemianę praw, rządzących dotąd szczęśliwą republiką, na każdego z nich napadają trzy lub cztery wykonawczynie wyroku. Przerażeni umykają, kręcą się i wiją, bo mścicielki starają się odgryźć im skrzydła, przeciąć więź tułowia łączącą go z klatką piersiową, oderwać różki i odłamać nogi, a co najważniejsze, odnaleźć szparę w płytkach chitynowych pierścieniowego pancerza i utopić żądło w jego brzuchu. Wielkie, zwaliste, ale bezbronne, bo pozbawione żądeł, nie stawiają nawet oporu, starają się wymknąć, albo też wystawiają się na ciosy, które spadają na nie masowo”.
Tak rozpoczyna się coroczna zagłada trutni, zgodna, jak powiada Maeterlinck, z bezwzględnym prawem natury. W jej wyniku już po chwili: „skrzydła biednych trutniów zaścielają ziemię, włosy powydzierane, rożki ogryzione, a oczy, owe oczy wspaniałe, czarne, odzwierciedlające do niedawna lazur nieba i zarozumiałą prostotę lata, pokaleczone teraz i smutne spoglądają łagodnie pod wpływem bólu, pełne strachu przeraźliwego i przeczucia śmierci”.
Widać tu wyraźnie, że nawet w przypadku niższych zwierząt człowiek nie potrafi się oprzeć pokusie antropomorfizacji. W tym przypadku antropomorfizacji agonii. Dzieje się tak zapewne dlatego, że zwierzęta w odróżnieniu od roślin obdarzone są duszą zmysłową, a zatem odczuwają zarówno radość, jak i smutek, złość i ból. Zważywszy jednak, że w przypadku całej rodziny pszczoły miodnej mamy do czynienia z czymś w rodzaju pojedynczego organizmu (jak w przypadku na przykład jednej krowy), ową „rzeź” trutni możemy potraktować jako złuszczanie martwego naskórka bądź też jakieś przetasowania komórek w żywej tkance. Trutnie trzmieli, które są bardziej samodzielne i często nie nocują w gnieździe, nie są narażone na takie, powiedzmy, nieprzyjemności i pod koniec sezonu mrą wraz z robotnicami i starą matką z głodu i chłodu.
Mimo to, jak się zdaje, śmierć w królestwie zwierząt jest częściej gwałtowna niż naturalna. Zwierzęta pożerają się bezustannie. Na wspomnianym już Humboldcie, podróżującym po Orinoko, duże wrażenie wywarł los sympatycznych kapibar, które z rzeki uciekały na brzeg przed paszczami wielkich krokodyli po to tylko, by wpaść w łapy czekających na nie jaguarów. Podobnie jak latające ryby, które wyskakiwały w powietrze, by umknąć zębom rzecznych delfinów, chwytane były w locie przez albatrosy. „Wszystko, co powstaje, szuka sobie miejsca i chce trwać i dlatego każda istota spycha inną z jej miejsca i skraca jej trwanie”, pisał jego przyjaciel Goethe, po czym dodawał, że Ziemia „nie może użyczyć miejsca wszystkiemu, co powstaje, ani – tym bardziej – zapewnić mu trwałości”. A mimo to Humboldt napisze później w swoim sławnym „Kosmosie”, że „natura to żyjąca całość”, nie zaś „nagromadzenie śmierci”.
Nauki ukryte mówią, że w królestwie zwierząt, choć procesy tu zachodzące mają charakter bardziej indywidualny niż w świecie roślin, również nie ma śmierci, a jedynie zanikanie i odradzanie się życia. Albowiem śmierć – jak mówią – jest przywilejem człowieka, u którego dusza rozumna, która pozwala nam pomyśleć i powiedzieć o sobie „ja”, zamieszkuje (wraz z duszą wegetatywną i zmysłową) powłokę fizycznego ciała. Nie dzieje się tak w przypadku zwierząt, których „ja” przebywa w świecie duchowym, w tak zwanej duszy grupowej gatunku. Związek, jaki łączy duszę grupową z poszczególnymi osobnikami danego gatunku, przypomina związek ręki z palcami dłoni lub też lalkarza z poruszanymi przez niego marionetkami. Innymi słowy, wszystkie wilki na przykład mają swój udział w jednej duszy gatunkowej wilka, na podobnej zasadzie jak do nas, i tylko do nas, należą palce obu naszych dłoni.
Jeżeli jeden z przedstawicieli gatunku noszących w sobie część duszy grupowej ginie, dusza gatunkowa natychmiast zastępuje go innym. Przypomina to odrastanie nóg u niektórych pająków bądź macek u morskiego polipa. Dlatego też wedle nauk ukrytych żadne chodzące po ziemi zwierzę nie może uważać się za jakieś „ja”. Co ciekawe, jest to koncepcja podobna do losu, jaki sławny Awerroes zgotować chciał nieśmiertelnej duszy ludzkiej, która według niego po śmierci ciała i duszy zmysłowej powraca do duszy wszechświata, której jest ledwie emanacją, i w niej się rozpływa.
O śmierci zwierząt, według scientia occulta, możemy mówić w przypadku śmierci duszy gatunkowej, której ta ostatnia doświadcza, gdy jej gatunek ulega wymarciu. Takie zjawisko jest dla duszy grupowej przeżyciem podobnym do ludzkiej śmierci. Doznaje ona jednak potem odrodzenia, stając się duszą gatunkową innej grupy zwierząt. Podobna myśl przyszła do głowy Darwinowi żeglującemu na slupie o nazwie „Beagle”. Przepływając bodajże wzdłuż wybrzeży Patagonii, pisał on, że pewne grupy zwierząt, wyróżniające się szczególną budową i sposobem funkcjonowania, ograniczają swoje występowanie do określonych obszarów. A jednak trudno przypuszczać, spekulował dalej, że ich budowa jest tylko adaptacją do danego klimatu lub danej krainy, bo gdyby tak było, zwierzęta należące do innych rodzajów, a introdukowane tam przez człowieka, nie radziłyby sobie tam często nad podziw dobrze, nierzadko doprowadzając do wyginięcia gatunków rdzennych. Po czym konkludował (w moim nieco swobodnym tłumaczeniu): „A zatem nie powinniśmy wyciągać wniosku, że wymieranie gatunków, bardziej niż ich powstawanie, zależy wyłącznie od natury (ulegającej zmianom fizycznym) zamieszkiwanych przez nie krain. Dzisiaj możemy powiedzieć z całą pewnością, że podobnie jak życie pojedynczego osobnika, tak i życie całego gatunku może minąć i znaleźć swój kres”.
W końcu dinozaury wymarły.
A jednak nawet ci, którzy zgadzają się z twierdzeniami owych nauk ukrytych, nie potrafią przestać uczłowieczać zwierząt. Na przykład ja sam. Kiedy przed dwoma laty chowaliśmy z synem naszą ukochaną labradorkę, przekładając piach warstwami dużych kamieni, żeby nie wykopały jej wszędobylskie lisy (i nie zbezcześciły zwłok?), nasze stopy były mokre od rosy, oczy od łez. Pamiętam też, że w oddali krzyczały żurawie. Nie do końca rozumiem swoje emocje w takich chwilach, być może chodzi tu o pieczęć, jaką nasi ulubieńcy odciskają w naszych sercach. Być może ich pojawianie się i znikanie ważniejsze jest dla nas, którym pomagają rozwijać zmysł miłości i odpowiedzialności, niż dla nich.
No i tak przypomniałem sobie Felicję, która odeszła chyba rok wcześniej niż suczka. Znały się i przyjaźniły, czasami szorstko. Felicję kotkę i uosobienie wszystkich kocich mądrości. No... może niemal wszystkich. Koty, jak mówią tu, gdzie teraz mieszkam, nie lubią umierać wśród ludzi, więc kiedy czują, że ten czas nadchodzi, oddalają się i kończą życie w odosobnieniu. Czasami w ogóle nie można znaleźć ich doczesnych szczątków. Ale Felicja przez większość swojego bodajże dziewiętnastoletniego życia była kotem domowym, miejskim. Nie mogła się więc nigdzie oddalić, nie wiem zresztą, czy by tak wolała.
Pożegnałem ją „Tanką umierającej kotki”:
Odchodzącą Felicję
rozprasza szelest ostatniej jaszczurki,
dziwi pusta miska
oraz świetliki, które powoli
stają się gwiazdami.