Pierwszy ogólny zamysł tej opowieści pojawił się już w 1937 roku, ale trafił na papier dopiero pod koniec roku 1943. Jeszcze zanim powstał ten tekst, było oczywiste, że jego publikacja będzie się wiązać z dużymi trudnościami (mimo wszelkich niedoborów na rynku gwarantujących, że sprzeda się wszystko, co wygląda jak książka), i rzeczywiście rękopis odrzuciły cztery wydawnictwa. Tylko jedno z nich kierowało się względami ideologicznymi. Dwa kolejne od lat publikowały antyrosyjskie książki, a czwarte w ogóle nie przejawiało zauważalnych sympatii politycznych. Z początku jeden z wydawców wykazał nawet zainteresowanie tekstem, ale po wstępnych ustaleniach skonsultował się z Ministerstwem Informacji i dostał ostrzeżenie – a przynajmniej dobrą radę – że byłoby lepiej, gdyby powstrzymał się od publikacji. Oto fragment listu od niego:
Wspominałem o reakcji pewnego ważnego urzędnika z Ministerstwa Informacji na „Folwark Zwierzęcy”. Muszę przyznać, że jego opinia dała mi do myślenia […] Rozumiem teraz, że publikacja tego tekstu w chwili obecnej mogłaby się wydawać bardzo nieroztropna. Gdyby ta opowiastka odnosiła się do dyktatorów i dyktatury w ogólności, wówczas nie byłoby problemu, uświadomiłem sobie jednak, że skupia się ona całkowicie na postępowaniu Związku Sowieckiego i dwóch jego przywódców, a zatem pije wyłącznie do Rosji z pominięciem innych dyktatur. Ponadto wydźwięk tekstu byłby mniej obraźliwy, gdyby opisana w nim kasta rządząca nie składała się ze świń. Wybór świń jako klasy rządzącej niewątpliwie obraziłby wielu ludzi, a zwłaszcza co bardziej przewrażliwionych, a do takich z pewnością należą Rosjanie.
Nie jest to najlepszy objaw. Z oczywistych względów instytucje rządowe nie powinny mieć prawa poddawać cenzurze książek, które nie są oficjalnie finansowane przez państwo (wyjątek stanowi cenzura motywowana względami bezpieczeństwa, która w czasie wojny nie budzi niczyich zastrzeżeń). Niemniej w tym momencie to nie bezpośrednia ingerencja ministerstwa stanowi najpoważniejsze zagrożenie dla wolności myśli i słowa. Jeśli wydawcy i redaktorzy sami z siebie postanawiają nie publikować pewnych treści, to nie ze strachu przed odpowiedzialnością prawną, lecz przed opinią publiczną. Największym wrogiem, z jakim musi się w tym kraju mierzyć pisarz lub dziennikarz, jest intelektualne tchórzostwo i w moim odczuciu nie poświęcono dotąd temu zagadnieniu wystarczającej uwagi.
Każdy, kto ma poczucie sprawiedliwości i doświadczenie dziennikarskie, przyzna, że w trakcie ostatniej wojny cenzura nie była szczególnie dotkliwa. Nie poddano nas totalitarnej „koordynacji”, jakiej słusznie można się było spodziewać. Prasa miewała uzasadnione pretensje, ale ostatecznie władze zachowywały się dobrze i wykazywały zaskakującą tolerancję wobec opinii mniejszościowych. Naprawdę niepokojący w cenzurze literackiej w Anglii jest jej spontaniczny charakter.
Niepopularne poglądy można zagłuszyć, a niewygodne fakty przemilczeć bez jakichkolwiek oficjalnych zakazów. Każdy, kto wystarczająco długo mieszkał za granicą, spotkał się z sensacyjnymi wiadomościami, które same przez się zasługiwały na pierwsze strony gazet, a mimo to nie przenikały do brytyjskiej prasy, nie z powodu interwencji władz, lecz przez powszechne milczące założenie, że o tym czy owym wspominać „nie należy”. Jeśli chodzi o gazety codzienne, łatwo to zrozumieć. Brytyjska prasa jest niebywale scentralizowana i w większości należy do bogaczy, którzy mają wszelkie powody, aby być nieuczciwymi w przeróżnych sprawach. Ta sama zawoalowana cenzura działa jednak w przypadku książek i czasopism, jak również teatru, filmu i radia. W każdym okresie panuje jakaś ortodoksja, zbiór przekonań, które wszyscy prawomyślni ludzie mają przyjmować bez dyskusji. Mówienie tego czy tamtego nie jest w zasadzie zabronione, ale „nie uchodzi”, tak jak w czasach wiktoriańskich nie uchodziło napomykać o spodniach w obecności damy. Każdy, kto przeciwstawia się takiej ortodoksji, zostaje uciszony z zaskakującą skutecznością. Żaden naprawdę nieprawomyślny pogląd nie ma szans na przebicie się ani do czasopism popularnych, ani ambitniejszych magazynów.
Dzisiejsza ortodoksja wymaga bezkrytycznego podziwu dla Związku Sowieckiego. Każdy to wie i bez mała każdy się temu poddaje. Wszelka poważna krytyka wymierzona w reżim sowiecki, wszelkie informacje, które rosyjski rząd wolałby zachować w tajemnicy, są prawie niepublikowalne. Cały kraj się zmówił, żeby schlebiać naszemu sojusznikowi, i co ciekawe, towarzyszy temu autentyczna tolerancja intelektualna. Bo chociaż władz sowieckich krytykować nie wolno, to swoje własne raczej tak. Mało kto wydrukuje atak na Stalina, ale Churchilla można atakować do woli, w każdym razie w książkach i czasopismach. Również przez pięć lat wojny – której dwie trzecie zajęła nam walka o przetrwanie – bez przeszkód ukazywały się rozliczne książki, pamflety i artykuły nawołujące do zawarcia pokojowego kompromisu. Co więcej, nie wzbudzały przesadnej dezaprobaty. Dopóki w grę nie wchodzi prestiż ZSRR, wolność słowa ma się całkiem nieźle. Są też inne tematy zakazane, o których wkrótce wspomnę, ale najbardziej znamienny jest stosunek większości ludzi do Rosji. Ich zachowanie jest niejako spontaniczne i nie wynika z nacisków żadnej grupy.
Służalczość, z jaką większość przedstawicieli angielskiej inteligencji łyka i powiela rosyjską propagandę od roku 1941, byłaby zadziwiająca, gdyby nie ich podobne zachowania przy kilku wcześniejszych okazjach. W kolejnych problematycznych sprawach bezkrytycznie przyjmowano rosyjski punkt widzenia, a następnie rozpowszechniano go z kompletnym lekceważeniem prawdy historycznej i przyzwoitości intelektualnej. By wymienić zaledwie jeden przykład: BBC, świętując obchody dwudziestopięciolecia istnienia Armii Czerwonej, ani słowem nie zająknęło się o Trockim. To tak, jakby upamiętniać bitwę pod Trafalgarem bez wspominania o Nelsonie – tymczasem angielska inteligencja nie zaprotestowała ani słowem. Przy okazji sporów wewnętrznych w różnych okupowanych krajach prasa brytyjska bez mała we wszystkich przypadkach stawała po stronie frakcji popieranej przez Rosję i szkalowała stronę przeciwną, niekiedy z pominięciem namacalnych dowodów. Szczególnie rażący był przypadek pułkownika Mihailovicia, przywódcy jugosłowiańskich czetników. Rosjanie, których osobistym protegowanym był marszałek Tito, oskarżyli pułkownika o kolaborację z Niemcami. Szybko zawtórowała im brytyjska prasa – zwolennikom Mihailovicia nie dano się wypowiedzieć, a fakty niepasujące do tezy nie trafiały na łamy. W lipcu 1943 roku Niemcy zaoferowali nagrodę w wysokości stu tysięcy złotych koron za schwytanie Tity i podobną sumę za Mihailovicia. Prasa brytyjska poświęcała nagrodzie za pojmanie marszałka całe strony, podczas gdy o kwocie wyznaczonej za pułkownika wspomniała jedna gazeta (i to drobnym druczkiem) i oskarżenia o kolaborację trwały w najlepsze. Do analogicznej sytuacji doszło w czasie hiszpańskiej wojny domowej. Republikanie, których Rosja zaciekle zwalczała, byli bezlitośnie oczerniani przez brytyjską prasę lewicową, a każdemu głosowi w ich obronie, choćby w postaci listu, odmawiano publikacji. Dziś nie dość, że krytyka ZSRR uchodzi za naganną, to wręcz niekiedy ukrywa się sam fakt jej istnienia. Dla przykładu: Trocki na krótko przed śmiercią napisał biografię Stalina. Można się było spodziewać, że dzieło to dalekie jest od obiektywizmu, ale sprzeda się znakomicie. Na publikację zdecydowało się pewne amerykańskie wydawnictwo i książka była już w druku – chyba nawet rozesłano egzemplarze recenzenckie – kiedy ZSRR przyłączyło się do wojny. Książkę bezzwłocznie wycofano. Brytyjska prasa nie wspomniała o niej ani słowem, choć ewidentnie powstanie takiego opracowania oraz jego likwidacja zasługiwałyby na kilka akapitów.
Należy jednak poczynić rozróżnienie pomiędzy cenzurą tego rodzaju, którą angielska inteligencja literacka narzuca sobie na ochotnika, a taką, która wypływa z działalności grup nacisku. Bezustannie ucina się dyskusje nad pewnymi sprawami z uwagi na „żywotny interes społeczny”. Najbardziej znany przykład to sprzedaż podejrzanych leków bez recepty. Inny przykład to Kościół katolicki, który wywiera znaczny wpływ na prasę i w pewnym stopniu potrafi uciszyć wymierzoną przeciwko sobie krytykę. Skandal z udziałem katolickiego księdza prawie nigdy nie odbija się szerokim echem, ale gdy w tarapaty wpada duchowny anglikański (jak choćby proboszcz ze Stiffkey), w mediach zaraz o tym huczy. Bardzo rzadko się zdarza, by na scenie lub w kinie zagościły motywy antykatolickie. Każdy aktor przyzna, że sztuka lub film atakujące bądź wyszydzające Kościół katolicki zagrożone są bojkotem ze strony mediów i prawdopodobną klapą. Ale tego typu rzeczy są niegroźne, a przynajmniej zrozumiałe. Każda duża organizacja dba o swoje interesy, jak potrafi, i otwarte działania propagandowe nie zasługują na sprzeciw. Nikt nie spodziewa się, że „Daily Worker” będzie pisał o faktach rzucających cień na ZSRR, tak jak nikt nie oczekuje, że „Catholic Herald” będzie potępiał papieża. Przecież każdy człowiek myślący wie, czego może się po tych gazetach spodziewać. Niepokojący jest fakt, że tam, gdzie w grę wchodzą ZSRR i jego polityka, nie można oczekiwać inteligentnej krytyki, a często bodaj zwykłej uczciwości nawet od liberalnych pisarzy i dziennikarzy, którzy nie podlegają bezpośredniej presji, by fałszowali swoje opinie. Stalin jest nienaruszalną świętością i o pewnych aspektach jego postępowania poważnie dyskutować nie wolno. Zasada ta obowiązuje niemal powszechnie od 1941 roku, ale funkcjonowała już dziesięć lat wcześniej, i to w znacznie większym zakresie, niż niektórym się wydaje. Przez cały ten czas krytyka reżimu sowieckiego płynąca z lewej strony była ledwo słyszalna. Wprawdzie ukazywało się dużo antyrosyjskich publikacji, ale większość przyjmowała konserwatywny punkt widzenia, była nierzetelna, nieaktualna i stały za nią nieczyste motywy. Jednocześnie powstawała równie obfita i prawie tak samo nieuczciwa literatura propagandowa na rzecz Rosji, a każdego, kto chciał dojrzale debatować o kwestiach najwyższej wagi, czekał ostracyzm. Owszem, można było wydawać antyrosyjskie książki, ale z pełną świadomością, że zawarte w nich argumenty zostaną zlekceważone lub przeinaczone przez niemal całą ambitną prasę. Zarówno prywatnie, jak i publicznie ostrzegano autorów, że „to nie uchodzi”, że może to i prawda, ale „teraz na to nie pora” i „skorzystają na tym” wszelkiej maści reakcjoniści. Taką postawę uzasadniano zwykle twierdzeniem, że wymaga tego sytuacja międzynarodowa oraz paląca potrzeba sojuszu angielsko-rosyjskiego, była to jednak ewidentna racjonalizacja. U angielskiej inteligencji, a przynajmniej u sporej części jej przedstawicieli, rozwinęła się nacjonalistyczna lojalność wobec ZSRR i w głębi serca czuli oni, że rzucać na mądrość Stalina choćby cień wątpliwości to bluźnierstwo. Wydarzenia w Rosji osądzano według innych standardów niż wszędzie indziej na świecie. Niekończące się egzekucje i czystki z lat 1936–1938 spotykały się z aplauzem dozgonnych przeciwników kary śmierci, a nagłaśnianie klęsk głodu w Indiach uważano za równie stosowne jak ukrywanie klęsk głodu na Ukrainie. Tak było już przed wojną, a teraz atmosfera z pewnością nie jest lepsza.
Wróćmy jednak do tej mojej książki. Reakcja większości angielskich intelektualistów na nią będzie bardzo prosta: „To nie powinno było się ukazać”. Recenzenci biegli w sztuce oczerniania rzecz jasna nie zaatakują tekstu na gruncie politycznym, tylko literackim. Powiedzą, że to książka nudna i głupia, karygodne marnowanie papieru. Może to i prawda, ale nie wyczerpuje tematu. Nie mówi się, że książka „nie powinna była się ukazać”, jedynie dlatego, że to zła książka. Ostatecznie co dzień drukuje się tony bzdur i nikogo to nie obchodzi. Angielscy intelektualiści, a przynajmniej większość z nich, sprzeciwią się tej książce, ponieważ zniesławia ona ich Wodza oraz (ich zdaniem) godzi w postęp. Gdyby było inaczej, nie mieliby nic przeciwko, nawet gdyby jej niedostatki literackie były dziesięć razy jaskrawsze. Sukces Left Book Clubu w ostatnich czterech–pięciu latach dowodzi, jak chętnie znoszą oni zarówno ordynarność, jak i literackie niechlujstwo, byleby mówiono im to, co chcą usłyszeć.
Dotykamy tu bardzo prostej kwestii: czy każda opinia – choćby niepopularna, a wręcz niemądra – zasługuje na wysłuchanie? Zadajcie pytanie w takiej formie, a prawie każdy angielski intelektualista poczuje się w obowiązku odpowiedzieć: „Tak”. Ale sformułujcie je bardziej szczegółowo i spytajcie: „A może by tak zaatakować Stalina? Czy to zasługuje na wysłuchanie?”, a odpowiedź częściej niż rzadziej zabrzmi: „Nie”. W tym miejscu aktualna ortodoksja staje się zagrożona, więc zasada wolności słowa ulega zawieszeniu. Rzecz jasna żądać wolności słowa i prasy nie oznacza żądać swobody absolutnej. Zawsze musi pozostać – i zawsze pozostanie – jakaś forma cenzury, przynajmniej dopóki istnieją zorganizowane społeczeństwa. Ale wolność, jak zauważyła Róża Luksemburg, to „wolność dla innego człowieka”. Ta sama myśl kryje się w słynnej wypowiedzi Woltera: „Nie zgadzam się z tym, co mówisz, ale będę walczył do śmierci o to, byś miał prawo to mówić”. Jeżeli poszanowanie własności intelektualnej, które niewątpliwie jest jednym z wyróżników cywilizacji zachodniej, cokolwiek jeszcze znaczy, to tyle, że każdy powinien mieć prawo mówić i drukować to, co uważa za prawdę, pod warunkiem jednak, że nie krzywdzi tym w sposób bezsprzeczny reszty społeczności. I demokracja kapitalistyczna, i zachodnie wersje socjalizmu do niedawna uznawały tę zasadę za pewnik. Także nasze władze, jak już podkreślałem, nadal w jakiejś mierze jej przestrzegają. Zwyczajni ludzie na ulicy wciąż mniej więcej uważają, że „chyba każdy ma prawo do własnego zdania” – bo pewnie za mało interesuje ich to zdanie, aby wykazali względem niego nietolerancję. Ową zasadą zaczyna gardzić (zarówno w teorii, jak i w praktyce) tylko, a przynajmniej głównie, inteligencja: literaci i uczeni, ludzie, którzy powinni stać na straży wolności.
Jednym ze zjawisk typowych dla naszych czasów jest postać liberała renegata. Oprócz znajomo brzmiącego twierdzenia marksizmu, że „wolność burżuazyjna” jest iluzją, ugruntowuje się przekonanie, że demokracji można bronić wyłącznie metodami totalitarnymi. Argumentacja jest taka: jeśli ktoś kocha demokrację, musi niszczyć jej wrogów, nie oglądając się na środki. A kim są jej wrogowie? Ciągle się okazuje, że to nie ci, którzy atakują otwarcie i świadomie, ale ci, którzy „obiektywnie” jej zagrażają poprzez szerzenie błędnych doktryn. Innymi słowy obrona demokracji wymaga destrukcji wszelkiej niezależności myślenia. Ten argument posłużył między innymi do usprawiedliwienia rosyjskich czystek. Nawet najzagorzalszy rusofil niedowierzał, że wszystkie ofiary były winne wszystkiego, o co je oskarżono. Ale przez uleganie herezji „obiektywnie” zagrażały reżimowi, a zatem zasłużyły nie tylko na masakrę, ale również dyskredytację fałszywymi oskarżeniami. Tym samym argumentem uzasadniano też świadome kłamstwa kolportowane przez lewicową prasę na temat trockistów oraz innych republikańskich mniejszości podczas hiszpańskiej wojny domowej. Po raz kolejny przydał się do gardłowania przeciwko habeas corpus, prawa, według którego nikt nie może być więziony bez wyroku sądu, kiedy w 1943 roku Mosley wyszedł z więzienia.
Ci ludzie nie rozumieją, że jeśli wspierasz metody totalitarne, to kiedyś może przyjść dzień, w którym zostaną użyte nie z myślą o chronieniu ciebie, lecz przeciwko tobie. Zacznij od wsadzania faszystów do więzienia bez sądu, a może się okazać, że na nich się nie skończy. Wkrótce po tym, jak „Daily Worker” ponownie zaczął wychodzić, prowadziłem wykład w Working Men’s College na południu Londynu. Publiczność składała się z intelektualistów z klasy pracującej i niższej klasy średniej – takich samych jak bywalcy placówek Left Book Clubu. Wykład dotyczył wolności prasy, a na końcu, ku memu zadziwieniu, kilku ze słuchaczy wstało i spytało mnie, czy nie sądzę, że uchylenie zakazu publikacji „Daily Workera” to ogromny błąd. W odpowiedzi zapytałem dlaczego, a oni odparli, że lojalność tej gazety budzi wątpliwości, a tego w czasie wojny tolerować się nie powinno. W ten oto sposób wystąpiłem jako obrońca „Daily Workera”, pisma, które nieraz mnie szkalowało. Ale skąd ci ludzie wzięli ów absolutnie totalitarny pogląd? Prawie na pewno podłapali go od samych komunistów! Tolerancja i przyzwoitość są w Anglii głęboko zakorzenione, ale nie są niezniszczalne i trzeba utrzymywać je przy życiu świadomym wysiłkiem. Skutkiem głoszenia ideologii totalitarnych jest osłabienie instynktu, dzięki któremu wolni ludzie wiedzą, co jest groźne, a co nie. Obrazuje to przypadek Mosleya. W 1940 roku internowanie go było w pełni słuszne, niezależnie od tego, czy popełnił jakiekolwiek przestępstwo w ścisłym sensie. Wtedy walczyliśmy o życie i nie mogliśmy sobie pozwolić na wypuszczenie potencjalnego Quislinga. Natomiast trzymać go pod kluczem bez procesu w roku 1943 – to skandal. Powszechne niedostrzeganie tego faktu było złym objawem, choć prawdą jest, że agitacja przeciw uwolnieniu Mosleya po części wynikała ze sztucznego podsycania, a po części stanowiła pokłosie innych frustracji. Ale w jakim stopniu dzisiejszy skręt w kierunku faszyzmu da się powiązać „antyfaszyzmem” w ostatniej dekadzie i z bezwzględnością, którą wyzwolił?
Należy zdać sobie sprawę z tego, że dzisiejsza obsesja na punkcie Rosji to tylko przejaw ogólnego słabnięcia zachodniej tradycji liberalnej. Gdyby Ministerstwo Informacji włączyło się w sprawę i zakazało publikacji mojej książki, gros angielskiej inteligencji nie zobaczyłoby w tym niczego niepokojącego. Tak się składa, że dzisiejsza ortodoksja wymaga bezkrytycznej lojalność wobec ZSRR i tam, gdzie wchodzą w grę domniemane interesy Rosji, intelektualiści gotowi są tolerować nie tylko cenzurę, ale wręcz celowe zakłamywanie historii. Weźmy tylko jeden przykład. Po śmierci Johna Reeda, autora „Dziesięciu dni, które wstrząsnęły światem”, bezpośredniej relacji z pierwszych dni rosyjskiej rewolucji, prawa autorskie do książki przeszły w posiadanie Komunistycznej Partii Wielkiej Brytanii, której, jak mniemam, zapisał je w testamencie. Kilka lat później brytyjscy komuniści, zniszczywszy tyle egzemplarzy z pierwszego nakładu, ile tylko zdołali, opublikowali wypaczoną wersję książki, z której usunęli wzmianki o Trockim, a także wstęp pióra Lenina. Gdyby w Wielkiej Brytanii nadal istniała radykalna inteligencja, ten akt fałszerstwa zostałby ujawniony i potępiony w każdym czasopiśmie literackim w kraju. Ale w tej sytuacji nie protestował nikt albo prawie nikt. Wielu angielskim intelektualistom takie postępowanie wydało się czymś zupełnie naturalnym. A owa wyrozumiałość dla jaskrawej nieuczciwości ma dużo głębsze znaczenie niż aktualna moda na uwielbienie dla Rosji. Moda prawdopodobnie się nie utrzyma. Niewykluczone, że zanim ta książka się ukaże, większość ludzi będzie już podzielać mój pogląd na reżim sowiecki. Ale jaki będzie z tego pożytek? Zamiana jednej ortodoksji na drugą niekoniecznie oznacza postęp. Naszym prawdziwym wrogiem jest umysł działający jak gramofon, niezależnie od tego, czy pasuje mu płyta, która leci w danym momencie.
Mam w małym palcu wszystkie argumenty przeciwko wolności myślenia i słowa – argumenty, według których coś takiego nie może istnieć i według których istnieć nie powinno. Odpowiem krótko, że mnie one nie przekonują i że przez czterysta ostatnich lat nasza cywilizacja opierała się na odwrotnym przekonaniu. Uważałem, że istniejący reżim sowiecki jest czymś złym, już dziesięć lat temu i nadal tak twierdzę, mimo że zawarliśmy z ZSRR sojusz na czas wojny w nadziei na zwycięstwo. Gdybym miał podeprzeć się cytatem, sięgnąłbym po wers z Miltona: „Na mocy znanych zasad pradawnej wolności”.
Słowo „pradawne” podkreśla fakt, że wolność intelektu to tradycja głęboko zakorzeniona w zachodniej kulturze i przesądzająca o jej specyfice. Od tej właśnie tradycji wielu intelektualistów w zauważalny sposób się odwraca. Przyjęli zasadę, że o publikacji lub jej zakazaniu, o pochwale lub potępieniu książki mają decydować nie względy merytoryczne, lecz doraźna korzyść polityczna. Inni, którzy niekoniecznie podzielają ten pogląd, zgadzają się na to z czystego tchórzostwa. Niech świadczy o tym fakt, że liczni i zazwyczaj hałaśliwi pacyfiści nie zabrali głosu przeciwko powszechnemu kultowi sowieckiego militaryzmu. Według nich wszelka przemoc to zło, więc na każdym etapie wojny namawiali nas do poddania się lub przynajmniej zawarcia pokoju za cenę ustępstw. Ale ilu z nich gotowych było przyznać, że wojna jest złem, także gdy prowadzi ją Armia Czerwona? Najwyraźniej gdy Rosjanie się bronią, mają do tego prawo, a kiedy my to robimy, popełniamy grzech śmiertelny. Tę sprzeczność da się wyjaśnić w jeden sposób – tchórzliwym pragnieniem utrzymania dobrych stosunków z intelektualną większością, która lokuje swoje patriotyczne uczucia raczej w ZSRR niż w Wielkiej Brytanii. Wiem, że angielska inteligencja ma masę powodów do niepewności i nieuczciwości; doprawdy znam na pamięć wszystkie jej wymówki. Ale oszczędźmy sobie przynajmniej bzdur o obronie wolności przed faszyzmem. Jeśli wolność w ogóle coś znaczy, to tylko jako prawo do mówienia ludziom rzeczy, których nie chcą słyszeć. Zwykli ludzie identyfikują się jeszcze po trosze z tym poglądem i się nim kierują. W naszym kraju, bo nie wszędzie (nie było tak w republikańskiej Francji i nie jest tak dziś w USA), wolności boją się liberałowie oraz intelektualiści, którzy mają intelekt za nic. Napisałem tę przedmowę po to, by zwrócić na to uwagę.
Przełożył Szymon Żuchowski