Domy złe
Heart Industry CC BY-ND 2.0

16 minut czytania

/ Literatura

Domy złe

Konrad Zych

„Każda szczęśliwa rodzina musi okazać się na swój sposób nieszczęśliwa, w nieszczęściu swym zaś – papierowa. Postaci, bardziej niż ludzi z krwi i kości, przypominają tu persony moralitetu” – esej o konfrontacjach z rodziną w młodej literaturze polskiej

Jeszcze 4 minuty czytania

Literatura polska coraz wyraźniej skłania się ku obrachunkom rodzinnym. Po ten temat – stary jak świat – sięga zarówno najmłodsze pokolenie twórców, jak i autorzy starsi, urodzeni w połowie lat 70. Powstające książki nie przynoszą jednak, niestety, ani pogłębionego opisu socjologicznego, ani, tym bardziej, psychologicznie dopracowanych portretów Polaków końca XX i początku XXI wieku. Raczej w prosty sposób odwracają tołstojowski koncept: wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda ukrywa swoje nieszczęście pod grubą warstwą kłamstw, przemocy i milczenia.

Tego typu strategię można dostrzec w literaturze zróżnicowanej gatunkowo: quasi-horrorach Aleksandry Zielińskiej („Przypadek Alicji”, „Bura i szał”), obyczajowym kryminale Małgorzaty Wardy („Ta, którą znam”), postróżewiczowskim dramacie Magdaleny Miecznickiej („Cudze meble”) czy powieści gejowskiej Kuby Wojtaszczyka („Portret trumienny”). Teksty te łączy nie tylko osadzenie narracji w realiach polskiej prowincji czy (casus Miecznickiej) konfrontacja potransformacyjnej biedy z zachodnim dobrobytem, lecz także płodna narracyjnie sytuacja symbolicznego powrotu. Nie jest to jednak, wbrew temu, co mogłaby sugerować rodzinna rama, opowieść o powrocie do korzeni, odtwarzająca wiejskie genealogie dzisiejszych inteligentów, lecz rozpisana na głos, wódkę i siekierę przypowieść o nieudanym awansie. Wyzwolenie zawsze przychodzi bowiem z zewnątrz i zawsze, nieważne, jak daleko od domu los rzuci biednego wygnańca, jest to wyzwolenie niepełne: skażone u źródeł wadliwym pochodzeniem.

Pierwowzoru tej opowieści nie należy jednak szukać w powojennej prozie chłopskiej, lecz znacznie bliżej: w „Ciemno, prawie noc” Joanny Bator. Utwór, wyróżniony w 2013 roku Nagrodą Literacką „Nike”, ustalił (a raczej utrwalił) zręby opowieści retrospektywnej, której stawką nie była (jak u nostalgików) kontemplacja przedustawnej straty ani (jak w prozie regionów) próba odbudowania związku z miejscem, lecz konfrontacja z demonami przeszłości. W opowieści tej bohater – wydziedziczony z rodzimej przestrzeni symbolicznej, zdystansowany wobec rytuałów i symboli podtrzymujących jej trwanie, wyposażony w inną, trudną do zaakceptowania przez ogół wrażliwość – powraca, by przeprowadzić śledztwo i odprawić egzorcyzmy. Zakończenie, przynoszące rozwiązanie zagadki sprzed lat, jak w klasycznym kryminale, pozwala przywrócić równowagę, odbudować więź z własną przeszłością i wspólnotą na nowych zasadach.

Na tym tle narracje Wojtaszczyka, Zielińskiej i Wardy prezentują się jednak zaskakująco konserwatywnie. Jeśli nie deklaratywnie (bohaterowie stają w obronie liberalnego minimum – inna sprawa, że tylko dla siebie), to fabularnie. Duchy wywołane zostają bowiem nie po to, by udzielić odpowiedzi, a w konsekwencji przynieść wolność pytającemu/pytającej, ale by ponieść zasłużoną karę. W najlepszym wypadku: stać się narzędziem pomsty na żywych. Jeśli bowiem dla Bator odbudowa relacji z najbliższą wspólnotą stanowiła zadanie tyleż kłopotliwe, co niezbędne dla dalszego funkcjonowania w społeczeństwie, to dla Zielińskiej czy Wojtaszczyka, odrzucających wszelki kompromis jako formę opresji, wykorzenienie wspólnoty z siebie staje się sprawą przesądzającą o osobistym szczęściu. Bohaterowie obwiniają więc nie tylko rodziców, niezdolnych stworzyć dom dla swoich dzieci, lecz także – w większym nawet stopniu – sam ideał rodziny: nierealny, wycięty z umoralniającej czytanki czy zakurzonego katechizmu. W ideale tym, jak w kociołku alchemika, bulgocze skumulowana polskość.

A polskość jaka jest – każdy widzi. Konstrukcja centralnego protagonisty – odszczepieńca mentalnie przerastającego rodzinne środowisko – daje zatem pretekst do konfrontacji wszelkiej odmienności (seksualnej, płciowej, klasowej, psychicznej) z normą, której fundamenty wyznaczają: religia katolicka, tradycyjny model rodziny, ideał matki Polki, ucieleśnione w figurze ponadnormatywnie płodnej szwagierki (Wojtaszczyk) lub zapobiegliwej siostry-kwoki (Zielińska).

I tu już jesteśmy, nomen omen, w domu. Konsekwencje narracyjne takiego postawienia sprawy, niezależnie od stojących za nimi przesłanek ideowych czy zróżnicowania gatunkowego utworów, okazują się bowiem łatwe do przewidzenia. Każda szczęśliwa rodzina musi okazać się na swój sposób nieszczęśliwa, w nieszczęściu swym zaś – na swój sposób papierowa. Postaci, bardziej niż ludzi z krwi i kości, przypominają persony moralitetu. Matka sekutnica, ojciec alkoholik, w najlepszym wypadku wieczny Dulski, siostra lub brat – świecący przykładem ideał, wnuki – wyjące półdiablęta. Zanegowanie normy, którą uosabia tradycyjna katolicka familia, tj. ujawnienie rozbieżności między wzorcem a realizacją, nie prowadzi jednak do postawienia pytania o warunki istnienia owej normy: mentalne korzyści, które sprawiają, że model ów wciąż jest reprodukowany. Głos drugiej strony, apriorycznie ustawiony na pozycjach myślowego i moralnego obskurantyzmu, pozostaje właściwie niesłyszalny. Bo problem nie polega na skrajnej stereotypizacji przeciwnika czy nadreprezentacji tekstów pisanych z perspektywy ofiary, lecz sugerowaniu, że ofiarą bywa tylko jedna strona.

Aleksandra Zielińska, „Bura i szał”. W.A.B., 320 stron, w księgarniach od sierpnia 2016Aleksandra Zielińska, „Bura i szał”. W.A.B., 320 stron, w księgarniach od sierpnia 2016Leżący u podstaw opowieści konflikt między rodzeństwem, napędzający narracyjnie książki Zielińskiej, Wardy i Wojtaszczyka, a w mniejszym stopniu debiutancki dramat Miecznickiej, podszyty zostaje bowiem swoistym dydaktyzmem. Konfrontacja służy unaocznieniu przeciwstawnych życiowych wyborów i postaw. Ukochane dziecko realizuje więc uświęcony tradycją i przykładem rodziców model życia: zawiera związek małżeński, płodzi i wychowuje potomstwo, chodzi do kościoła, obrabia ojcowiznę, rezygnuje z myśli o samorealizacji. Wypruwa żyły. I gówno z tego ma. Dziecko marnotrawne ma przynajmniej (chwilową) satysfakcję. Idzie na studia do wielkiego miasta. Bawi się. Przesiąka atmosferą zepsucia. Przynosi wstyd. Dydaktyzm to jednak odwrócony, bo estetycznie doceniony zostaje antywzorzec. I estetycznie niby wszystko się zgadza. Na powierzchni idyllicznego obrazka, zgodnie z modelem powieści rozliczeniowej, bohater rozpoznaje pęknięcia. Pozycja odmieńca – równocześnie swojego i obcego, wychowanego na wsi, ale już miastowego – okazuje się pozycją poznawczo uprzywilejowaną. Pozwala rozpoznać zakłamanie, zajrzeć za fasadę (i pod pierzynę) katolickiej moralności, skąd co i rusz wyłażą małe kosmate diabełki, by spuścić się do garnków. W gorliwości, z jaką autorzy demistyfikują korzenie swych bohaterów, kryje się jednak coś podejrzanie wygodnego. Bo wydziedziczenie ze wspólnoty, jakkolwiek dotkliwe i okupione wieloletnim cierpieniem, pozwala wydziedziczonemu/wydziedziczonej zachować upragnioną jednostkowość. Uniknąć (niechcianego) losu siostry-prymuski, do końca życia zmuszonej grać rolę primadonny z zabitej dechami wiochy.

Dopiero na tak zarysowanym tle, gdy role tych złych i tych jeszcze gorszych zostały już obsadzone, główny protagonista może działać. „Działać” znaczy tu: dać się zlinczować albo samemu dokonać linczu. Bura, pomylona „półcórka” i „półsiostra” z powieści Zielińskiej, powraca więc w rodzinne strony, by dopełnić dzieła zniszczenia, którego genezy szukać należy w tragicznym zdarzeniu z dzieciństwa. Aleksander, młody gej z debiutu Wojtaszczyka, fantazjuje o „nazistowskiej” zbrodni dokonanej na urodzinach matki. Ada z utworu Wardy ściga nie tylko fantom dawnej miłości, lecz także sprawcę morderstwa sprzed lat.

Jeśli Bator lokalizuje zło poza człowiekiem (kotojady), czym niweczy interesującą krytykę społecznego rozwarstwienia, to twórcy młodsi o pokolenie zastępują krytykę pałką. Rodzinna przemoc, wpisana w samą strukturę świata przedstawionego, zmusza jednostkę do reprodukcji skażonych wzorców i postaw. W tej sytuacji normalny okazuje się jedynie wariat. Tylko pozornie jest to narracja bardziej złożona, uderzająca w systemowe podstawy domowego piekła. Rozpoznając leżące u podstaw życia społecznego zło, pisarze i pisarki podsuwają czytelnikom najprostszą receptę: wykarczować. Moralny ekstremizm, przypisany a priori stronie przeciwnej, dla niepoznaki stroi się w szaty obrony liberalnego minimum: prawa do decydowania o własnym ciele, swobodnego wyboru modelu życia etc. Gorzej, że w słusznym (bo motywowanym osobistą krzywdą) gniewie co i rusz popada w klasowe klisze i uproszczenia. Wojtaszczyk pisze: „Chciałbym się urodzić w brytyjskiej rodzinie szlacheckiej, a nie w tej, chłopskiej. W nic nieznaczącej ohydzie, która zdobyła swoje prawa w deprawującej komunie. (...) Jak mi jest wstyd za mnie, za nich, kiedy tak obserwuję ich rubaszne miny, brak ogłady, obżarstwo”. I trudno wskazać granicę między ironią, objawiającą się celową autokompromitacją narratora, a wielkomiejską pogardą dla „proli”.

Małgorzata Warda, „Ta, którą znam”. Prószynki i S-ka, 368 stron, w księgarniach od września 2016Małgorzata Warda, „Ta, którą znam”. Prószyński i S-ka, 368 stron, w księgarniach od września 2016Większą pomysłowością wykazuje się Zielińska. O ile w „Przypadku Alicji” przedstawienie rodziny nie odbiegało znacząco od wizji zaprezentowanej w „Portrecie trumiennym” (despotyczna matka, ojciec safanduła, siostra z dumą obnosząca napęczniały brzuch), „Bura i szał” – fabularnie rzecz bliźniaczo podobna do debiutu – od „małego realizmu” tamtej powieści ucieka w popkulturowy satanizm. W pakiecie z dobrze znaną opowieścią o braku akceptacji dla odmienności i siostrzanej rywalizacji o strzępy rodzicielskiej uwagi (dopełniające się narracje Lulu i Bury) dostajemy więc obraz wsi demonicznej.

Spóźniona polemika z nurtem małych ojczyzn? Karykatura nowej fali literatury wiejskiej? Raczej przełożenie wajchy, która narracyjnie napędzała prozę lat dziewięćdziesiątych, w ostatnich latach dostarczyła zaś paliwa m.in. nostalgicznym powrotom Macieja Płazy („Skoruń”), Andrzeja Muszyńskiego („Podkrzywdzie”) czy, nieco wcześniej, Jacka Bielawy („»Święty Antoni« i inne opowiadania”). Zastąpienie stylizacji mitycznej czarną legendą, w której nostalgia podmieniona zostaje na antynostalgię, nie przyczynia się jednak do zrozumienia rzeczywistości. Odwraca jedynie kryteria oceny.

O tym, że obydwa mity, tylko pozornie przeciwstawne, leżą od siebie o rzut siekierą, przekonuje najnowsza powieść Wardy, w której widzieć należy nie tyle negację, ile przedłużenie owej stylizacji. Czemu innemu służy bowiem śledztwo podjęte przez Pawła i Adę, jeśli nie przekształceniu małomiasteczkowego piekła w prowincjonalną idyllę, mityczne schronienie gdzieś na uboczu wielkiego świata, dla którego bohaterka, wzięta modelka i dobrze zapowiadająca się aktorka, porzuca brudy Paryża i ciepłe wody Adriatyku? Trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystkie nieszczęścia tego świata: tragiczna śmierć siostry, gwałt i niewyjaśnione morderstwo sprzed lat – sfabrykowane zostały po to, by kobieta mogła połączyć się z dawnym wybrankiem serca.

Kuba Wojtaszczyk, „Potrtet trumienny”. Simplepublishing, 138 stron, w księgarniach od maja 2014Kuba Wojtaszczyk, „Portret trumienny”. Simple Publishing, 138 stron, w księgarniach od maja 2014Prowincja, podobnie jak w tekstach nostalgików, stanowi więc centrum, które promieniuje i do którego się powraca. Ale owo centrum to nie mityczny środek świata, raczej jądro ciemności. Powieści Wojtaszczyka, Zielińskiej i Wardy pozwalają się czytać jako podróż do źródeł polskiej nietolerancji, które – tu nie ma zaskoczenia – biją z dala od serca wielkiego miasta. Czyniłoby to z wymienionych utworów, pomyślanych jako demitologizacje (demistyfikacje?) ideału rodziny, narracje podtrzymujące taktyczny podział na dwie Polski. Polska pierwsza, wielkomiejska, liberalna i z definicji bardziej tolerancyjna (co nie znaczy, że tolerancyjna w ogóle), toczy bój o duszę bohatera z Polską drugą, prowincjonalną, katolicką i z definicji zacofaną. „Nigdy nie mieliśmy blisko do nowoczesnego wielkiego świata. Nasze życie było zaściankowe i w końcu stało się dla mnie ciasne, jak ubranie, z którego w pewnym momencie się wyrasta” – mówi Ada z utworu Wardy. Bura z powieści Zielińskiej jest bardziej dosadna: „Gdyby mogli, ponieśliby mnie na rękach na pastwisko, ułożyli stos ze słomy i podpalili. Razem z dymem ulecą lęki, klątwy i krzywdy”. Prowincja, utkana z XIX-wiecznych – romantycznych i pozytywistycznych – klisz, osadzona w scenografii z taniego horroru, okazuje się tu, w najlepszym wypadku, projekcją wielkomiejskich wyobrażeń na temat ludu. W powieściowych kreacjach z ostatnich lat rodzinę, osobliwie zaś rodzinę wiejską, w kupie trzymają bowiem nie więzy krwi czy nawet wspólny interes ekonomiczny (bo i jakie wspólne interesy może mieć wzięta modelka i jej siostra, nauczycielka?), lecz zabobon, opinia sąsiadów i nieustanny lęk przed wstydem.

Z dialektyki tej wyłamuje się, przynajmniej do pewnego stopnia, najnowszy utwór Miecznickiej, który nośną publicystycznie opozycję prowincja – wielkie miasto zastępuje modernistycznym z ducha przeciwstawieniem Ja versus wspólnota. Protagonistka, pozbawiona imienia i zredukowana do literackiej funkcji, prowadzi „dialog niemożliwy” tyleż z własną rodziną, co jej kulturowym wyobrażeniem. Niespełniona pisarsko trzydziestokilkulatka, wtłoczona w rolę wiecznego dziecka (strój dziewczynki z lat 80.), obnosi po domach bliskich swą niezabliźnioną ranę. Krewni bohaterki zdają się jednak nie dostrzegać ani trupiej bladości dziewczyny, ani ziejącej w jej brzuchu dziury. Rodzina, wyobrażona jako wspólnota milczenia i ufundowana na trwałym fundamencie kłamstw (zło zawsze jest gdzie indziej), nie tyle zapewnia emocjonalne wsparcie, ile podtrzymuje kompensacyjną narrację o szczęściu i zgodzie. Konieczność uczestniczenia w komunikacyjnych rytuałach uniemożliwia artykulację własnej prawdy, różnej od podtrzymującego rodzinną iluzję mitu. „Własna rodzina zniszczy cię jeśli spróbujesz / powiedzieć co czujesz” – wyznaje Bohaterka.

Magdalena Miecznicka, „Cudze meble”. Sic!, 224 strony, w księgarniach od sierpnia 2016Magdalena Miecznicka, „Cudze meble”. Sic!, 224 strony, w księgarniach od sierpnia 2016Prawdziwe wyzwanie stanowi nie sama przeszłość, niemożliwy do rozwikłania splot prawd, półprawd i wzajemnych pretensji, lecz przypieczętowane więzami krwi zobowiązanie etyczne: „Opisz mnie”, z którym – jak mówi Podstarzały Prawicowy Krytyk Literacki – nie wiadomo do końca, co zrobić. Bohaterka, osaczona z dwóch stron, tzn. wtłoczona w kulturową rolę córki i Polki, a co za tym idzie – skazana na reprodukowanie jednej z dwóch wielkich narracji: narodowej lub rodzinnej (a obie koniec końców okazują się równie zabójcze dla Ja), może tylko pokazać faka. I pokazuje. „Teraz wreszcie opowiem / jak to było (...) / być mną” – odgraża się wspólnocie dużej i małej.

Tak ustawiona opowieść nie staje się jednak, jak np. u Liliany Hermetz („Alicyjka”), środkiem dochodzenia prawdy o rodzicach – owym najbliższym Innym – ale narzędziem zemsty. „Opiszę cię” przestaje być zobowiązaniem etycznym, a zaczyna być groźbą. Motyw odpłaty za krzywdy, w tekstach Wojtaszczyka, Zielińskiej i Wardy realizowany na płaszczyźnie fabularnej i podbudowany poczuciem klasowej wyższości, u Miecznickiej spełnia się w mówieniu, w przestrzeni negocjacji wspólnych symboli, którą autorka rozsadza Melville’owskim „wolałabym nie”.

Jeśli, mimo wszystko, coś łączy pierwszy dramat pisarki z powieściami wymienionych wyżej autorów, to wspólne nastawienie poznawcze. Wiara w wyrównanie porachunków sprzed lat, które – nawet jeśli dokonuje się zastępczo w medium opowieści – pozwoli protagoniście demonstracyjnie odciąć się od korzeni. Wybebeszyć truchło na oczach złaknionych stęchłego mięsa czytelników. Umarła dulszczyzna. Niech żyje smarzowszczyzna?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.