Po okładce
Mateusz Torzecki, fot. Aneta Goraj

16 minut czytania

/ Muzyka

Po okładce

Rozmowa z Mateuszem Torzeckim

Najlepsze współczesne okładki płyt chcą być czymś więcej niż tylko projektem graficznym na obwolucie. Wychodzą poza swoje podstawowe przeznaczenie, w przestrzeń miasta i do internetu, zaczynają żyć własnym życiem

Jeszcze 4 minuty czytania

BARTOSZ SADULSKI: Pamiętasz, jaka była pierwsza płyta, którą kupiłeś?
MATEUSZ TORZECKI:
Była to „Dziewczyna szamana” Justyny Steczkowskiej. Miałem wtedy niespełna 12 lat. Sama okładka była dosyć charakterystyczna, czarno-białe zdjęcie przygotował bardzo popularny wówczas w kręgu gwiazd fotograf Andrzej Świetlik. Ta fotografia broni się po latach, choćby przez podkreślające „szamańskość” Justyny tajemnicze nakrycie głowy, które okazało się… zwykłym czarnym golfem. Gorzej w tym projekcie z typografią,  szczególnie ta czerwona po latach (mam wrażenie) zestarzała się najbardziej.

Kupowałeś wtedy płyty, które gdzieś usłyszałeś, czy już wtedy dobierałeś je po okładkach?
Byłem chyba dość dziwnym nastolatkiem. Gatunki nigdy dla mnie nie miały szczególnego znaczenia. Pamiętam okres gimnazjalny, kiedy słuchałem na walkmanie rzeczy dość specyficznych, jak na przykład soulowej poetki z Filadelfii Jill Scott, zobaczonej wcześniej na MTV, czy już zapomnianej Tanity Tikaram. Jako trzynastolatek słuchałem np. Cesarii Evory, a zaraz później Slayera i No Doubt czy The Chemical Brothers.
Poza tym Madonna, która tworzyła wówczas rzeczy genialne, głównie dzięki swoim producentom, Williamowi Orbitowi i Mirwaisowi Ahmadzaïowi. Nagrała w tym okresie dwie-trzy bardzo dobre płyty. O ile okładka do „Music” się nie wyróżniała, o tyle już ta stworzona do „Ray Of Light”, ze świetnym zdjęciem Mario Testino, miała pewną moc oddziaływania. O okładce „American Life” wspominam sporo w książce, również dlatego, że jest uznawana za najgorszą w dorobku Madonny.  Moim zdaniem zupełnie niesłusznie.

Kiedy zaczynałeś kupować kasety, był to nośnik, który często zniekształcał okładki. W swojej książce „Okładki płyt” podajesz przykład nienaturalnie rozciągniętych sylwetek muzyków na okładce „Urban Hymns” The Verve, wszystko przez brak skalowania do prostokątnej okładki kasety. Czy zwracałeś na to uwagę?
To prawda. Każdy z nośników wymagał innego podejścia od grafika i sprawiał indywidualne trudności. Muszę natomiast wspomnieć, że książka nie mogłaby powstać, gdyby nie okres kilku lat mojej pracy w nieistniejącym już sklepie płytowym, koncentrującym się na sprzedaży używanych płyt i winyli. Ludzie, którzy tam przychodzili, byli kopalnią wiedzy. To właśnie z ich opowieści udało mi się stworzyć portret czasów, w których jedyną drogą dostępu do nowej muzyki było zgrywanie jej z kaset.

Jakie znaczenia właściwie niesie okładka?
Myślimy obrazami, chociaż nie chcemy się do tego czasami przyznać. Gdy słyszymy nasz ukochany utwór, wywołuje on w nas określone obrazy z przeszłości. Moim zdaniem podobnie jest z okładkami: kiedy słyszymy piosenkę ulubionego wykonawcy, jednym z obrazów wyświetlających się w naszej głowie może być okładka. Nie jest jednak tak, że każda okładka ma jakieś znaczenie. Ważną lekturą w trakcie pisania książki było m.in. „Czego chcą obrazy?” W.J.T. Mitchella. Zgadzam się z jego założeniami, jest bowiem grupa przedstawień wizualnych krzycząca do nas i komunikująca nam przesłania. Od nas jednak zależy, czy będziemy chcieli się z nimi spotkać, czy nie, przy czym zależy to również od naszych kompetencji i gotowości do rozszyfrowania kodów kulturowych.

Jakie okładki wbiły ci się najmocniej w pamięć?
W książce piszę o wielu płytach, które dla większości ludzi są zapewne kompletnie nieistotne. Dla mnie jednak okazały się ważne, bo poznałem je w okresie, kiedy nabywa się estetycznej wrażliwości. Niezwykle ważnym pod tym względem artystą, o którym sporo wspominam w książce, jest David Bowie. Płyta „Hours…”, uznawana za jedną z jego najgorszych, u mnie zawsze będzie w TOP 3 tylko dlatego, że była moją pierwszą. Nie jest jednak tak, że okładka płyty była dla mnie od razu czytelna. Dopiero po kilku latach zauważyłem, że nawiązuje do Piety Michała Anioła. Czy ta wiedza była mi potrzebna, żeby zakochać się wtedy w tym albumie? Nie. Jednak jej zdobycie oraz symbolika samej okładki, chociażby dwoistość przedstawienia osoby Bowiego, sprawiły, że projekt artystyczny, jakim niewątpliwie jest album płytowy, stał się dla mnie jako odbiorcy bardziej kompletny.

Na twoim zdjęciu na okładce książki dostrzegamy też słynną obwolutę „Low”. Dużo piszesz również o autotematycznej okładce „The Next Day”, wyjątkowej nie tylko w twórczości Bowiego.
Uznaję ją za najlepszą okładkę XXI wieku. Ona graficznie nie jest zachwycająca, ale koncept i sposób, w jaki reklamuje treść, są doskonałe. Jonathan Barnbrook wykonał doskonałą robotę. Sam projekt jest ryzykowny i odważny, niewielu artystów mogłoby sobie na niego pozwolić. Nie tego też oczekiwała od Bowiego publiczność po niemal dekadzie przerwy. Niewielu zauważyło dosłowne wręcz nawiązanie do Malewicza, do którego Barnbrook przyznał się dopiero w tym roku, a o którym pisałem wcześniej w mojej książce. Na okładce „The Next Day” widać również dosyć wyraźnie nawiązania do prac Johna Baldessariego. Mam świadomość, że projekt ten może nie przemawiać do wielu odbiorców, ale w połączeniu z całą kampanią reklamową na ulicach największych metropolii, a nawet Facebooku, sprawił, że otrzymaliśmy naprawdę kompletną i przemyślaną wizję artystyczną.

Mateusz Torzecki, „Okładki płyt. Rzecz o wizualnym uniwersum albumów”,  Instytut Kultury Popularnej, 344 strony, w księgarniach od grudnia 2015Mateusz Torzecki, „Okładki płyt. Rzecz o wizualnym uniwersum albumów muzycznych”, Instytut Kultury Popularnej, 344 strony, w księgarniach od grudnia 2015Jak oceniasz okładkę „Blackstar?
Wpisuje się ona doskonale w nową szkołę tworzenia okładek, sprowadzanie ich do bardzo prostego znaku graficznego, który będzie dobrze czytelny zarówno w postaci cyfrowej, jak i kompaktowej czy winylowej. Co bardzo ważne, okładka winylu wygląda zupełnie inaczej niż wersja kompaktowa. Barnbrook zrobił tam znów coś wspaniałego: na okładce gwiazdę wycięto. Niestety sprawiło to, że edycja winylowa „Blackstar” jest bardzo droga. Do tego mamy przezroczyste pleksi, w które włożony jest winyl. Dochodzi jeszcze duża i pięknie wydana książeczka z lakierowaną typografią. W konsekwencji trzymamy jednak w rękach małe dzieło sztuki, którego pierwsze wydania po śmierci Bowiego są już nawet kilkukrotnie droższe.

W jakim okresie, twoim zdaniem, powstawały najlepsze okładki pł
yt?
Nie mam ulubionego okresu, ale mam ulubionego twórcę. Starałem się tego bardzo nie sygnalizować w książce, ale chyba to i tak widać. Peter Saville robił przeważnie doskonałe projekty. To człowiek, który wyprzedził swoją epokę. Nie wiedząc, jak będzie wyglądał rozwój nośników, stworzył rzeczy proste i na tyle efektowne, że przetrwały próbę czasu. Mam poczucie, że jego okładki będą wyglądać świetnie nawet za kilkadziesiąt lat, czego nie można powiedzieć np. o niektórych projektach Antona Corbijna. Jego okładka do płyty, którą uwielbiam, „Songs of Faith and Devotion” Depeche Mode, była przestarzała już w momencie premiery.

Projekty Petera Saville'a

Dlaczego w ogóle zainteresowałeś się okładkami?
Pomysł na temat doktoratu był wypadkową wielu godzin seminaryjnych i rozmów z moją promotorką. W pewnym momencie zasugerowałem okładki, temat ciekawy dla mnie jako kolekcjonera płyt i kulturoznawcy jednocześnie. Uznałem, że warto spróbować odczytać projekty towarzyszące albumom na różne sposoby. Tu należy się też małe wtrącenie. Nagrody Grammy, poza kategorią „Najlepsza okładka”, mają też np. kategorię „Best Liner Notes” (najlepszy tekst w książeczce dołączonej do płyty), co świadczy o tym, jak ważne na Zachodzie jest opakowanie produktu, którym jest płyta. W dosyć naturalny sposób moje zainteresowania przechodziły od muzyki do słowa i obrazu.

W swojej książce mało piszesz o perspektywach, sygnalizujesz tylko, że następuje powrót do płyt winylowych. Od 2009 roku sprzedaż czarnych płyt wzrosła o 100 procent. Dostrzegasz wpływ tych zmian na okładki albumów?
Winyl, streaming, sama digitalizacja mają ogromny wpływ na sztukę projektowania okładek, tak samo jak gatunek muzyczny, jakiemu towarzyszą. Moim zdaniem w przyszłości przeważać będzie prostota, minimalizm, abstrakcja, ale już teraz obserwujemy powolny powrót do znaczenia barwy oraz klarownej i czytelnej typografii.

Mateusz Torzecki

Ur. 1986 w Poznaniu – kulturoznawca, doktor nauk humanistycznych, absolwent warszawskiego Uniwersytetu SWPS. Muzykofil, kolekcjoner płyt. Jego zainteresowania badawcze obejmują problematykę muzyki popularnej, zagadnień związanych z ewolucją jej dystrybucji oraz z krytycznym i społecznym odbiorem sfery dźwiękowej.

Różne fakty świadczą o coraz większym zainteresowaniu estetyką okładki: wystawy czy konkurs na najlepszą okładkę organizowany w Poznaniu przez Arsenał.

Dzisiaj grafik ma o wiele trudniej, bo musi zaistnieć w różnych formatach wydawniczych i to wymaga od niego dużej elastyczności. Okładka Mateusza Holaka dla „Pięćdziesiątki” Malarzy i Żołnierzy, która w Poznaniu wygrała w zeszłym roku, była genialnym i prostym rozwiązaniem, wyglądałaby świetnie w każdej wersji nośnika muzycznego.

Czy obserwując rozwój okładek, zwłaszcza w ostatniej dekadzie, można stwierdzić, że kompetencje kulturalne ludzi, do których są one kierowane, są mniejsze niż kilkadziesiąt lat temu?
Moim zdaniem problem leży gdzieś indziej. Z okładkami jest podobnie jak z nagrywaniem muzyki: wystarczy komputer i odrobina zaangażowania, żeby wypuścić album. Wychodzą miliony płyt, a co zatem idzie – również okładek. W niektórych przypadkach jesteśmy jako odbiorcy w stanie rozpoznać, w jakich programach są tworzone, jakich użyto narzędzi. Z drugiej strony są oczywiście artyści poświęcający godziny i dni na stworzenie zachwycającego rękodzieła, by wspomnieć chociażby kunsztowne prace Zbigniewa Bielaka. Wciąż powstaje wiele znakomitych rzeczy, ale znacznie trudniej się do nich dokopać.

Nie zdecydowałeś się w książce na użycie klucza stylistycznego czy gatunkowego. W żaden sposób też nie wartościujesz, nie używasz wielu przymiotników. Wybierałeś okładki dlatego, że były dobrymi przykładami, czy są to też twoje ulubione płyty?
W dużej części są to ważne dla mnie okładki, które mam na swojej półce. Robiąc research, natrafiałem na kolejne albumy, w których się zakochiwałem. Było to spore wyzwanie. Wielu profesorów nie rozumiało, że upierałem się przy opisie ogółu płyt, aby ująć najważniejsze gatunki muzyczne. Dla wielu z nich, podobnie jak zapewne dla wielu czytelników, nie jest naturalne, żeby jeden człowiek mógł mieć na półce Behemotha obok Erykah Badu. W książce znajduje się też reprodukcja okładki przepięknej płyty Carpentersów „Now and Then”. Kupiłem ją na wyprzedaży za 10 zł, winyl był w beznadziejnym stanie, ale okładka, która rozkłada się na trzy części, wisi u mnie w mieszkaniu nad drzwiami mojego pokoju. Takie cudo musiało znaleźć się również w książce.


Czy są takie albumy, kt
órych okładki uwielbiasz, choć nie znosisz samej muzyki?
Nie znoszę – to może zbyt pejoratywne określenie. Powiedzmy, że nie przemawiają do mnie artystycznie. Okładkę XTC „Go 2” uważam za jedną z najgenialniejszych w ogóle, sam album nie zachwyca. Za Toto również nie przepadam, ale okładka do „Turn Back” jest znakomita. Pamiętajmy też, że działa to w dwie strony. Album „Rumours” Fleetwood Mac kompozycyjnie jest wybitny, choć zdobi go okładka raczej szpetna.

W ostatnich latach pojawiają się w internecie i zyskują sporą popularność przeróbki okładek, które przywołujesz.
Tak, jako odbiorcy zdecydowanie zaczynamy o tym myśleć. W momencie, kiedy muzyka coraz bardziej się dewaluuje i jest dostępna wszędzie, stając się podstawowym dobrem użytkowym, pojawia się coraz więcej osób, które się na to nie godzą i często w przewrotny sposób próbują swoją niezgodę sygnalizować.

Ma to również charakter hołdu dla ulubionej muzyki. Dlaczego kreatywny fan nie miałby stworzyć okładki „Dark Side Of The Moon” ze skarpetek, a fanka kotów i Courtney Love kociej wersji „Live Through This”? Myślę, że te wszystkie zabawy oraz przetwarzanie okładek pozwala nam lepiej pamiętać muzykę im towarzyszącą…

Znakiem wartości i ponadczasowości okładki jest to, jak wielu przeróbkom była poddawana?
Samo powtórzenie w kulturze jest bardzo ważne, bo raz stworzone dzieło nie musi być statyczne, ono może podlegać ciągłym zmianom i ingerencjom. Pytanie tylko, jak szybko takie dzieło zostanie odkryte, bo przecież znamy przypadki, kiedy trwało to kilkaset lat. Repetycja pozwala odbiorcy poczuć się wyjątkowo w momencie, gdy demaskuje on nawiązanie, stając się zaangażowanym słuchaczem samego albumu. Dzięki takiej komunikacji z artystą zaczynamy coraz lepiej go rozumieć.

Czy na takiej zasadzie, repetycji i nawiązań, gry z odbiorcą w rozpoznawanie motywów, powstawała okładka „The Life of Pablo” Kanyego Westa?
Autorem pierwszej wersji okładki jest Peter De Potter. W przeciągu 24 godzin od pokazania tej okładki przez Kanyego Westa na Twitterze powstały co najmniej trzy strony internetowe pozwalające stworzyć jej własną wersję. Jej graficzna prostota ułatwia wejście w interakcję z fanami. Płyta należy też do najczęściej ściąganych albumów w historii, w ciągu pierwszego tygodnia została pobrana przynajmniej 500 tysięcy razy. Pomysłowym chwytem było ciągłe zmienianie tytułu, listy piosenek, przez to ciągle się o albumie mówiło, choć to jedna z gorszych płyt w dorobku Westa.

Okładka albumu „Anti” Rihanny została ujawniona światu w zupełnie inny sposób, gra też o wiele mniej oczywistymi komunikatami.
Ta okładka miała swoją premierę na wystawie w galerii Mama i znakomicie wykorzystuje alfabet Braille’a, w którym napisany jest wiersz poetki Chloe Mitchell. Dowodzi, że papier pozostaje bardzo ważnym nośnikiem, bo ta okładka w wersji zdigitalizowanej jest po prostu niejasna. Autor, Roy Nachum, wykorzystał zdjęcie z dzieciństwa Rihanny, przy czym jej twarz jest zasłonięta koroną. Mamy do czynienia ze szczególnym przypadkiem w jej karierze, jest to bowiem dosłowne przejście od gwiazdy nastoletniej do dojrzałej artystki.

Rihanna „Anti”Blur „The Magic Whip”


To, że fan Kanyego Westa może wejść w interakcję z okładką, nie znając jeszcze muzyki z albumu, jest dobrym przykładem budowania relacji artysty z odbiorcami. Z kolei okładka Rihanny została zaprezentowana jednoznacznie jako dzieło sztuki, które mamy podziwiać i oglądać. Te dwa projekty pokazują też, że okładka była i jest dla znanego artysty medium, dzięki któremu skutecznie może podsycać wśród fanów oczekiwanie na samą muzykę.

Dla których współczesnych artystów okładka jest istotnym elementem twórczości? Dla mnie takim zespołem na pewno jest Arcade Fire.
Bardzo wielu artystów chce, żeby ich okładki były interesujące i oryginalne, choćby wspomniany Kanye. Podobnie jest z Metallicą, której okładki nigdy nie są przypadkowe, za każdym razem są jasnym komunikatem.

Chciałbym, żebyśmy się na koniec pochylili nad okładką, którą widać na zdjęciu z tyłu twojej książki, „The Magic Whip” zespołu Blur. Ta grupa zresztą zawsze miała znakomite obwoluty.
Okładka do „The Magic Whip” jest rzeczywiście udana. Bardzo prosto gra z tytułem, odnoszącym się do lodów, i ich graficznym ekwiwalentem. Mamy nawiązanie do Hongkongu, miasta neonów, w którym duża część albumu była nagrywana. Ma jeszcze coś, o czym często się zapomina – poczucie humoru. To się sprawdziło w kampanii promocyjnej, kiedy rozdawano lody z okładkowym logo. Podobnie „The Next Day” Bowiego świetnie wyglądało na ulicach Londynu, gdy białym kwadratem przysłaniano reklamy marek odzieżowych czy produktów spożywczych. To myślenie o graficznym i reklamowym wykorzystaniu znaku znajdującego się na obwolucie jest dziś niesłychanie ważne, jeśli nie najważniejsze. Pozwala okładce wyjść poza swoje podstawowe przeznaczenie i zaistnieć na dłużej w świadomości odbiorców.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.