Trudno sprecyzować, co dobitniej wyraża stosunek Juliana Barnesa do Anglików we Francji: konkluzja w jednym z esejów zamieszczonych w „Coś do oclenia”, że drogi, którymi w czasie wojny jeździły niemieckie czołgi, dzisiaj przemierzają angielskie campery, czy opowiadanie „Węzeł kolejowy” w zbiorze „Po drugiej stronie La Manche”. W tym drugim, opartym na autentycznych wydarzeniach z połowy XIX wieku, autor „Papugi Flauberta” maluje portret rodaków po drugiej stronie Kanału jako barbarzyńców w ogrodzie, którzy swoim wysiłkiem łączą liniami kolejowymi francuskie miasta tak, jakby wojna stuletnia nigdy nie miała miejsca (albo wręcz przeciwnie – jakby została wygrana przez potomków któregoś z szalonych angielskich królów pół tysiąca lat później), jednocześnie „żłopiąc francuską brandy tak, jakby pili angielskie piwo”. Gdzieś w tle majaczy konflikt religijny, jednak punktem kulminacyjnym jest zawalenie się krótko po inspekcji imponującego, wysokiego na sto stóp i długiego na jedną trzecią mili wiaduktu w Barentin, niczym Wieży Babel. Inżynier, przedsiębiorcy i większość inwestorów oraz pracowników była Anglikami i nie trzeba było wielkiego wysiłku prasy, żeby wzbudzić we Francuzach ksenofobiczne reakcje; oczami duszy możemy widzieć wąsatych Henryków z widłami, którzy dzisiaj w akcie gniewu i zemsty głosowaliby na Le Pena. Dzięki mądrości i wysiłkowi inwestorów wiadukt odbudowano w mniej niż pół roku. Stoi do dzisiaj.
Zbiór esejów Barnesa „Coś do oclenia” nosi podtytuł „Anglik we Francji”, ale bynajmniej nie jest to Anglik poruszający się camperem, szukający na stacjach „Daily Star”, a w restauracjach frytek i fasoli. Nie ma wątpliwości, że odwiedzający Francję niemalże regularnie od 1959 roku Barnes jest snobem i uosobieniem brytyjskości, z której jednak próbuje się wyrywać, jedząc pâté zamiast puddingu. Dla swoich rodaków jest bezlitosny – chyba że przysłużyli się Francji, jak opisywany w jednym z pierwszych tekstów Richard Cobb. Brytyjski historyk poświęcił życie na opisywanie dziejów Francji, jednak jej przemiana i kierunek, w jakim podążyła po wojnie, tak go rozczarowały, że przez ostatnią dekadę nie poświęcił jej już ani słowa. Przez moment wydaje się, że nie może być przypadku w takim umiejscowieniu tego eseju, że fascynacja Barnesa stopniowo będzie w książce wygasała i zmieni się w kupkę popiołu ze spalonych przewodników Michelina, „Szkoły uczuć” i płyt Brassensa, nad którą pisarz przyzna, że jednak woli fasolkę, krykieta i Beatlesów. Nic takiego jednak się nie dzieje. „Coś do oclenia” to miłosne wyznanie frankofila, rzadko zakłócane przez wątpliwości.
Julian Barnes, „Coś do oclenia”.
Przeł. Jan Kabat, Świat Książki, 408 stron,
w księgarniach od kwietnia 2014Jeszcze w przedmowie, w odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak kocha Francję, Barnes pisze sarkastycznie: bo rodzice uczyli francuskiego, jeździł z nimi na wakacje, uczył się francuskiego w szkole (czytał w tym języku, mając 14 czy 15 lat, „Panią Bovary” pierwszy raz czytał jednak w przekładzie na angielski) i na uniwersytecie, bo jego ulubionym pisarzem jest Flaubert. Od pisarza takiego jak Barnes domagamy się ekstremalnej samoświadomości, oryginalności i pewnego rodzaju intelektualnej dezynwoltury, jak wtedy, kiedy przyznaje, że jego kraj jest otoczony z trzech stron rybami, i jedynym sensownym sąsiadem, Francją. Jednak odpowiedzi, które dostajemy bezpośrednio, nie zaspokajają tej potrzeby: oto Julian Barnes swoją fascynację (a często i konstrukcję pojedynczych tekstów i myśli) buduje w oparciu o jednoznaczne podziały. Zaczyna od „ich romantycy wydawali się bardziej romantyczni niż nasi, ich dekadenci bardziej dekadenccy, ich moderniści bardziej modernistyczni”, kontynuuje przez zestawianie Flauberta i Baudelaire’a, czy nawet Janis Joplin i Jima Morrisona z gwiazdami francuskiej estrady. Przy tej ostatniej okazji (i eseju „Spędzać śmierć na wakacjach”) Barnes daje dosyć smutny popis typowego dla intelektualistów lekceważenia, nazywając Beach Boys „beznadziejnymi” i używając zaraz obok sformułowania o „jakiejkolwiek innej pomniejszej gwieździe popu”. Służy to oczywiście dewaluacji anglojęzycznych wykonawców i wywyższeniu ukochanych przez pisarza bardów, jednak ten zabieg retoryczny jest stosowany w książce kilkakrotnie, jakby z tych pozbawionych ryzyka i kontrolowanych zderzeń miała powstać jakaś atomowa energia, która wystrzeli czytelnika w intelektualny kosmos.
Z zestawienia dekadenckiego Baudelaire’a i sumiennego Flauberta ma się wyłonić różnica między poetą a prozaikiem; pada nawet pytanie, „czy powieściopisarze są milsi od poetów”, w odpowiedzi mnożą się ogólniki, jednak konkluzja musi być dowcipna: „zapewne w miłości należy unikać jednych i drugich”. Tylko rzęsisty brytyjski humor jest w stanie rozładować te zbyt daleko idące porównania, które zdają się być obsesją Barnesa, nie mniejszą niż sama Francja. Od filuternego i złośliwego komparatysty wolę jednak w „Czymś do oclenia” erudycyjnego gawędziarza, który nie nurza się w literackich paralelach, lecz wsiada na rower i pedałuje za peletonem Tour de France, zaglądając w historię i do bidonów, antycypując tym samym dopingową aferę, w której Królem Słońce będzie Lance Armstrong. Śledząc tekst „Tour de France 2000”, mamy wrażenie, że pisarz nawet jadąc na rowerze (w rzeczywistości pod zabójczą górę Mont Ventoux wjeżdża samochodem) w żółtej koszulce lidera stylu, wystrojony jest w tweedowy garnitur i oksfordy. Jego styl jest niezmiennie elegancki i szykowny bez względu na temat. Klarowności myśli odpowiadają precyzyjne zdania, zbudowane według wcześniej nakreślonego planu, od piwnicy aż po strych. Momentami Barnes może wydawać się zbyt aptekarski czy chłodny, aż prosi się wtedy o poluźnienie węzła u szyi, jednak jego pisanie nigdy nie jest frenetyczne. Czasami żarliwe, zawsze błyskotliwe. Przystosowujące się do każdego z wielu zainteresowań, jakimi obdarza Francję. Od surowego sprawozdawcy z Wielkiej Pętli można woleć powalonego przez życie na plecy narratora opowiadań zebranych w tomie „Puls”, jednak tam, gdzie skrzy się intelekt, zbytnia emocjonalność mogłaby być kamieniem w bucie.
O ile autor „Poczucia kresu” ma w pogardzie Beach Boysów, o tyle do sportu stosunek ma nabożny. W szkole kapitanował drużynie rugby, grał w krykieta, piłkę nożną, tenisa, snookera, squasha, ping-ponga, golfa, a nawet trochę boksował. Dlatego o kolarstwie pisze z jednakową pasją i znawstwem, jak o literaturze i kuchni, wszystkie tematy łączy zawsze centralna postać, jakiś pomnikowy idol, którego Barnes darzy uwielbieniem i rozciąga wokół niego imponującą zazwyczaj, bogatą w fakty i anegdoty narrację. Tekst o kolarstwie inauguruje osoba Toma Simpsona, pisanie o kuchni ma sens o tyle, o ile fascynującą postacią jest Elizabeth David, nad wszystkim unosi się i powiewa jak sztandar sumiasty wąs Gustawa Flauberta, o którym Barnes pisze wciąż na kolanach. Jego korespondencję czyta nieomalże tak, jakby była adresowana do niego, kiepskim biografom rozdaje klapsy, z lepszymi wchodzi w spór, ale nie pozostawia wątpliwości, że to on, autor „papugi Flauberta”, wie, jak trzeba pisać o autorze „Pani Bovary”. W kwestii pisania o swojej ulubionej powieści jest w stanie uchylić kapelusza co najwyżej przed Vargasem Llosą, którego skrupulatność i oryginalność zdają się odpowiadać temperamentowi brytyjskiego pisarza, w przeciwieństwie do roboty, jaką wykonał Sartre (który nieuchronnie z bohaterem swojej książki „Idiota w rodzinie” musi zostać porównany, zmierzony i zderzony).
Flaubertowskich bohaterów, stronników i korespondentów Barnes rozstawia sobie niczym szachowe figury. Z jednej strony jest więc autor „Szkoły uczuć”, George Sand, z którą prowadził wieloletnią, obfitą w filozoficzne smaczki korespondencję, Turgeniew czy wreszcie muza Flauberta Louise Colet i wierny „Pani Bovary” w swojej adaptacji Chabrol, z drugiej zaś – z widłami, niczym Ostatni Wieśniak – czekający na wsparcie, stoją niedouczeni biografowie i niewierni wyznawcy. Chwilami mamy już dość nurzania się w korespondencji tych martwych gigantów i kokietek, dla Barnesa wszechświat jego ulubionego autora odtwarzalny jest przede wszystkim dzięki listom i zapiskom, jakie po sobie pozostawił. Od tekstów o charakterze recenzenckim (a pisarz zaczynał przecież jako dziennikarz) bardziej fascynujące są te, w których to interpretacja wysuwa się na pierwszy plan. Esej o Justynie, drugoplanowym bohaterze „Pani Bovary”, jest wisienką na torcie fundowanym Flaubertowi. Dla czytelnika byłoby jednak o wiele bardziej interesujące, gdyby Barnes wstał z kolan i pomnik ukochanego pisarza zwalił z cokołu. Gdyby Barnes opluł go, obraził się, odwrócił na pięcie, a następnie zmitygował i wrócił, zamiast rozkminiać, czy Flaubert spalił baletkę Colet, czy jednak pantofel, i mieszać w to jeszcze biednego Maupassanta.
Autorskie „ja”, chociaż pozostaje w ukryciu, nie pozwala mieć wątpliwości co do Barnesowskich faworytów. Od analizowania każdego skrawka papieru, jaki wyszedł spod ręki Flauberta, ciekawsze są intensywne portrety Mallarmégo, Courbeta czy przede wszystkim będącego wszystkim tym, czym nie jest Barnes, Simenona (tytuł eseju o belgijskim byku mówi wszystko: „Seksualny drapieżnik”). Ta nieukrywana frankofila i stronniczość sprawiły, że na Wyspach autor „Czegoś do oclenia” traktowany bywa jako podejrzanie europejski, chociaż on sam integrację europejską postrzega przede wszystkim jako poszerzenie pola konsumpcji. Tymczasem dla Francuzów pozostaje rozbrajająco brytyjski. Jak sobie z tym radzi? W jednym z wywiadów stwierdził, że „najprawdopodobniej jest zakotwiczony gdzieś w Kanale”. „Coś do oclenia” nie jest jednak butelką z prośbą o pomoc wysłaną przez bezpaństwowca, lecz zbiorem miłosnych listów i świadectwem intelektualnej zdrady wobec własnego narodu.