Pomnik Naukowego Błędu
Fred Seibert CC BY-NC-ND 2.0

16 minut czytania

/ Literatura

Pomnik Naukowego Błędu

Rozmowa z Janem Gondowiczem

Odkąd wiadomo, że nie zbadamy świata, trzeba wymyślać własne. A do serca krain fantastycznych nie sposób dojść inaczej jak przez bibliotekę – mówi jeden z tłumaczy „Słownika miejsc wyobrażonych”

Jeszcze 4 minuty czytania

BARTOSZ SADULSKI: W poprzednim wywiadzie, którego udzielił pan „Dwutygodnikowi”, wspomina pan, że jest aktualnie na etapie przekonywania wydawnictwa do wydania „Słownika miejsc wyobrażonych”. Proszę powiedzieć, jak takie przekonywanie wygląda, bo podejrzewam, że gdy wydawca widzi książkę, która w oryginale ma blisko 800 stron, może być lekko przerażony.
JAN GONDOWICZ: Na internetowej stronie „Ratuj PIW, ratuj książkę” znajdzie pan zdjęcia, jak przed czterema laty z kolegami uskuteczniam pikietę na Foksal, żeby nie wlazł na górę likwidator i nie opieczętował wszystkiego. Oczywiście w końcu opieczętował, ale na mocy układu PIW mógł nadal działać jako wydawnictwo. Zasugerowałem wtedy, żeby zawarto umowy na możliwie długofalowe w produkcji i prestiżowe książki, które firmę skutecznie uwikłają finansowo. Wśród tych projektów był „Franz Kafka. Encyklopedia” i pełne wydanie tegoż Kafki – obie pozycje wydane. Dalej wznowienie powieści „Budowniczy ruin” Herberta Rosendorfera, które też doszło do skutku. A także „Maskarada geniuszy” Fritza von Herzmanowsky’ego-Orlando, ponoć leżąca w szufladzie – to w tej książce, wie pan, opisane jest fantastyczne środkowoeuropejskie mocarstwo Tarokania. A wreszcie monumentalny „Słownik miejsc wyobrażonych” Alberto Manguela i Gianniego Guadalupiego, na który czekamy. Słowem, zadania na rok czy dwa, czyli na przetrwanie.

A jak pan trafił na ten „Słownik”?
„Słownik” przywiozła dwadzieścia lat temu do Polski ze Stanów Zjednoczonych Agnieszka Taborska. Przewertowałem go wtedy, zbierając kandydatury do poszerzonego wydania mojej „Zoologii fantastycznej uzupełnionej”, bo uwiodło mnie brzmienie tytułu „Zoologia fantastyczna uzupełniona uzupełniona”. Pierwsze użycie tego słowa miało udowodnić – nie wiem komu – że firmujący argentyński pierwowzór Borges nie przeczytał jednak wszystkich książek na świecie. W drugim wydaniu chciałem to udowodnić samemu sobie.

A już na pewno nie znał Borges książek ze Europy Środkowej.
Właśnie. U Alberto Manguela, dawnego lektora Borgesa, odkryłem tę samą ambicję. Złożyć hołd Bibliotece Babel, a zarazem pokazać jej figę w kieszeni. Dlatego, myślę, Manguela zachwycił pomysł Gianniego Guadalupiego. Ale dla tego ostatniego miał to być głównie koncept dziennikarski. Księgę-Świat zobaczył w takim słowniku Manguel. Zrozumiał, że jest praktycznie nieskończona. Rozrasta się metodą pączkowania. Gdzie się ukaże, miejscowi dodają kilkanaście haseł z własnego mitologicznego terytorium. Dlatego każda kolejna edycja powinna być grubsza.

Pierwsze wydanie to rok 1980.
Miało solidny format ósemki, potem Niemcy wydali to w trzech pękatych tomikach jako paperback. Coś tam wybrałem do „Zoologii”, ale o książce nie zapomniałem i znalazłem drugiego entuzjastę w osobie Carlosa Marrodána z wydawnictwa Muza. Jednak przez Muzę nie dało się tego przeciągnąć. Za dużo erudycji, za mało popkultury. To była książka w sam raz dla PIW-u, ale niełatwo było sprawić, żeby ten zewnętrzny punkt widzenia stał się także wewnętrzny. Aż w końcu się stał, nieomal in extremis. To się nazywa odważna decyzja. Może nawet, jeśli wspomnieć ówczesną kondycję wydawnictwa – desperacka.

Cztery lata walk z tym „Słownikiem”, a raczej z jego wersją polską, należą już, mam nadzieję, do przeszłości. Sześciu tłumaczy, z których jeden zmarł w trakcie pracy, skomplikowany skład, niezliczone fabuły, które należało sobie odświeżać, przekłady wielopiętrowych tytułów, zgranie wersji polskich nazw – cała ta biblioteczna robota, a na koniec złapanie specyficznego, na pół ironicznego tonu haseł: wszystko to razem wydawało się czasem ponad ludzkie siły.

Książka w zapowiedziach na stronie wydawnictwa była już chyba półtora roku temu.
Wcześniej!

Jeszcze wcześniej?
A jakże, to jest piąty termin, jak nie szósty.

Alberto Manguel, Gianni Guadalupi, „Słownik Miejsc Wyobrażonych”. Przeł. Piotr Bikont, Jan Gondowicz, Michał Kłobukowski, Jolanta Kozak, Maciej Płaza, Maciej Świerkocki, PIW, 1001 stron, premiera planowana na czerwiec 2019Alberto Manguel, Gianni Guadalupi, „Słownik miejsc wyobrażonych”. Przeł. Piotr Bikont, Jan Gondowicz, Michał Kłobukowski, Jolanta Kozak, Maciej Płaza, Maciej Świerkocki, PIW, 1001 stron, w księgarniach od września 2019Naprawdę?
Ostatnio zapowiadano „Słownik” na tegoroczne majowe targi książki w Warszawie, a zaraz potem na czerwiec. Ale kto oferuje taką książkę na wakacje? Teraz należy wierzyć zapewnieniom, że to bezwzględnie będzie wrzesień. Ale ja nie ironizuję. Lepiej później, a dobrze. Poza wszystkim innym ta książka to źródło, musi być możliwie bezbłędna.

Z wstępu do wydania polskiego można wyciągnąć wniosek, że jako redakcja mieliście wątpliwości, czy to karkołomne, nie chcę mówić: syzyfowe, przedsięwzięcie kiedykolwiek uda się zrealizować.
Pisał to redaktor Kamil Piwowarski, który pilotuje między innymi edycję dzieł zebranych Witkacego, więc nic niby nie powinno być dlań straszne. To on ciągnął „Słownik” niczym burłak z obrazu Riepina. Jestem pełen podziwu dla jego energii, determinacji i pedanterii. Nie chcę wnikać w szczegóły, ale parokrotnie miał prawo zwątpić.

Jest pan twórcą części haseł.
Stworzyłem piętnaście haseł opisujących krainy fantastyczne z literatury polskiej. Zostały przetłumaczone na angielski, powędrowały do Manguela i ponoć mu się spodobały. Chciałbym w to wierzyć. Uroczo się takie hasła pisze. Są tam między innymi Costaricana z „Kongresu futurologicznego” Lema, Góry Kebabczerskie Piotra Wojciechowskiego, Hyrkania Witkacego, Lailonia Kołakowskiego, Nipu biskupa Krasickiego, Prawiek Olgi Tokarczuk, Ściegi Magdy Tulli, Wyspa Królów Wata… Kilka innych opracowali redaktorzy PIW-u. W oryginale figurowało tylko jedno hasło polskie: Sanatorium pod Klepsydrą.

Dlaczego uroczo się pracowało nad polskimi hasłami?
To jest po pierwsze, jakby powiedział Miłosz, forma bardziej pojemna: praktykowanie sztuki upchnięcia maksimum informacji w minimum tekstu – i żeby to jeszcze miało kształt minieseju – to ćwiczenie bardzo zabawne. A po drugie, sam proceder wyłuskiwania z powieściowej podstawy faktów, czy raczej „faktów”, rzuca na nią osobliwe światło. Zmienia się też obraz produkcji literackiej jako takiej. Kiedy szukałem fantastycznych zwierząt, cała literatura podzieliła mi się na dwie części: tę, w której dały się znaleźć dziwne bestie, i tę drugą, nieciekawą.

Sięgnął pan po notes i już miał pan te miejsca urojone?
A skąd. To stało się ciekawe jako test, ile się z rzeczy przeczytanych pamięta. Zacząłem notować tytuły i pojawili się Irzykowski, Strug, Gałczyński, Lange, Grabiński, Gombrowicz, Themerson… A o ilu zapomniałem? To się dopiero okaże. Myślę o tym ze zgrozą. Widział pan okładkę?

Tak, naukowcy badający przez lupy gigantyczny globus.
Nie chwaląc się, ja tę rycinę znalazłem. Stworzył ją Erik Desmazières z Akademii Francuskiej, wielki akwaforcista, który odtwarza – czy to dobre słowo? – wyłącznie krainy fantastyczne. Ci badacze to dociekliwi czytelnicy żądni umiejscowienia swoich lektur. Ściśle to, o co chodzi.

Jan GondowiczJan Gondowicz
Ur. 1950, krytyk, eseista, tłumacz literatury francuskiej i rosyjskiej, taternik, były wydawca, wyrosły w kręgu surrealistycznych i awangardowych inspiracji Mirona Białoszewskiego i Teatru na Tarczyńskiej w Warszawie. Przekładał teksty m.in. Daniiła Charmsa, Josifa Brodskiego, Gustave’a Flauberta, Alfreda Jarry’ego, Raymonda Queneau, Georges’a Pereca. Autor bestiariusza „Zoologia fantastyczna uzupełniona” (1995, 2007), antologii tekstów surrealistycznych „Przekleństwa wyobraźni” (2010) oraz studium „Trans-Autentyk. Nie-czyste formy Brunona Schulza” (2014). Wydał zbiory esejów „Pan tu nie stał” (2011) oraz „Paradoks o autorze” (2011). Laureat Nagrody „Literatury na Świecie” za przekład „Ćwiczeń stylistycznych” Raymonda Queneau (2006), ostatnio nominowany do Nagrody za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego (2015) oraz w tym samym roku do Nagrody Literackiej Gdynia za tom esejów „Duch opowieści” (2014). Fot. Zorro2212, CC BY-SA 3.0.
Tu mi się coś przypomina. Za wielkich czasów kina niemego, w roku 1920, ukazała się powieść Jules’a Romainsa „Donogoo-Tonka, czyli cuda wiedzy”. Polski przekład wyszedł spóźniony, w roku 1936. Podtytuł „Opowieść filmowa” nie jest na wyrost. Powieść skomponował autor jak scenopis. Kiedy ktoś coś mówi, pojawiają się ramki, jakie znamy z filmu niemego, a w nich najniezbędniejsze dialogi. Punkt widzenia na wzór kamery podąża za postaciami. Gdy plakat anonsujący sprzedaż akcji Towarzystwa Eksploatacji Miasta Donogoo-Tonka widnieje w kolejnych wnętrzach, oznacza to sukces reklamy. A gdy profesor geografii wskazuje punkt na mapie, gdzie jego zdaniem leży owo miasto, z tego punktu na mapie podnosi się powolutku lekki dymek, jak w ognisku silnej lupy. Czytelnik w roli widza ma tu sobie dopowiedzieć tę lupę, czyli wizualną metaforę żarliwych pragnień badacza, by we wskazanym miejscu naprawdę było miasto. W moim pokoleniu wszyscy znają ten chwyt z czołówki serialu „Bonanza”: środek mapy zaczyna płonąć, z kręgu ognia wyjeżdżają kowboje. Im lepiej to widzę w pamięci, tym bardziej podejrzewam, że Amerykanie ukradli ten chwyt Romainsowi. Czytali go przecież!

Ale do rzeczy. Miasto Donogoo-Tonka w Ameryce Południowej, rzecz jasna, nie istnieje. Opisał je przez pomyłkę pewien francuski geograf. I przez ten błąd, psiakość, nie wybiorą go teraz do Instytutu. Ale co szkodzi poszukać? Znajduje się pewien desperat, zbiera fundusze, organizuje ekspedycję. Grupy rozbitków życiowych, których w powojennych czasach nic w Europie nie trzyma, brną przez amazoński interior. Z braku miasta, którego wszak nie ma, jedna z ekip zakłada je w miejscu, gdzie akurat dotarła. Z woli przypadku w pobliskiej rzece znalezione zostaje złoto. Reszta to klasyczna utopia, uwieńczona wystawieniem w mieście Donogoo-Tonka pomnika Naukowego Błędu. I krótko mówiąc, uczeni mężowie z ryciny Erika Desmazières’a, jak też sami Manguel z Guadalupim, no i ja także, to czciciele Naukowego Błędu. A „Słownik” jest jego pomnikiem. Paradoks polega na tym, że pomnik Naukowego Błędu nie ma prawa zawierać błędów wydawniczych.

Pomnik Błędu sam powinien być błędny.
I jest! Miasta Donogoo-Tonka z powieści Romainsa u Manguela ani śladu. Nie do pojęcia, prawda? Przecież był to pisarz dość znany. Ale co tam! Ktoś sobie, dajmy na to, wymyśla republikę środkowoamerykańską z jej stuletnią historią, geografią, bogactwami naturalnymi, elitami, proletariatem, rewolucją. Na dodatek powieść uchodzi za renomowane arcydzieło. Z tych, co to wszyscy znają. Ale Manguel z kolegą ją przeoczyli. Myślę o republice Costaguana z „Nostromo” Conrada. Nie do pojęcia, prawda?

Za blisko była nosa.
Otóż to. A czytał pan „Jeźdźca bez głowy”? „Łowców skalpów”? Dziś już się tego nie czyta. Ale sam tytuł powinien skoczyć do oczu. Bo autor tamtych książek, Thomas Mayne Reid, napisał też „Dolinę bez wyjścia”. „Miejsce wyobrażone” jak dzwon. Kotlina w Himalajach, otoczona skałami, bohaterowie próbują wydostać się po drabinach, po linie, którą ma unieść orzeł, potem wypróbowują latawiec, wreszcie fabrykują balon. A w „Słowniku” to interesujące nieistniejące miejsce nie istnieje, wielka szkoda.

Czego panu jeszcze szkoda?
Nie miałem pełnomocnictw do zajmowania się uzupełnieniami innymi niż polskie. Gdybym je miał, dodałbym co najmniej dwie inne doliny bez wyjścia pióra Londona, z cyklu „Bellew Zawierucha”. Jedna mieści klasyczne jezioro o dnie wyłożonym złotem. Coś w tym rodzaju, tylko w kalderze wulkanu na najdalszej Północy, opisał je w powieści rosyjski geograf, autentyczny akademik Władimir Obruczew. W tej podgrzewanej od spodu oazie, trochę na wzór „Świata zaginionego” Conan Doyle’a, zachowała się dyluwialna fauna. Mamuty i temu podobne. Książkę z lat dwudziestych, wydaną u nas w rozkwicie stalinizmu, czytałem w dzieciństwie, zafascynowany obrzędami matrymonialnymi mieszkańców, takich jakichś syberyjskich Irokezów. Bo odkrywców tej Ziemi Sannikowa przymusowo ożeniono.

Najzabawniejsze, że Obruczew tak został w Sowietach zapomniany, iż całą tę historię bezczelnie splagiował niejaki Wiaczesław Palman. Tym razem wulkan mieścił się na Kołymie, a wokół grasowali zezwierzęceni zekowie. Pisane to było za życia Stalina i wyszło po polsku, a jakże. „Więźniowie krateru”, mocna rzecz. Naokoło krateru więźniowie Stalina, w kraterze więźniowie krateru, a za ich plecami ludożerczy neandertalczycy.

Rosyjskie legendy geograficzne to terra incognita. Taka na przykład „Wyspa zaginionych okrętów” Aleksandra Bielajewa, też z lat 20. Na środku Morza Sargassowego pływająca wyspa złożona z setek wraków, zamieszkała przez zdegenerowanych piratów, i tam trafia trójka Amerykanów: morderca, ścigający go detektyw i piękna córka milionera. Piorunująca krytyka gnijącego imperializmu, popłakać się można ze szczęścia. Skąd mógłby to znać taki Manguel? Trzeba się było tu urodzić i nie mieć nic do czytania.

Ale u Manguela coś nieznanego dla siebie pan znalazł?
Jeszcze jak. Ale nie powiem. Albo raczej powiem tylko jedno. „Słownik” streszcza mianowicie w dwóch hasłach nieznaną u nas XIX-wieczną powieść dla dzieci Toma Hooda „Petsetilla’s Posy”. To bajka, coś w rodzaju „Pierścienia i róży” Thackeraya. Jak najbardziej do przetłumaczenia i wydania. Ale sęk w tym, że ta książka jednego czytelnika jednak w Polsce miała. Był to nieletni Staś Ignacy Witkiewicz, który uczył się na niej angielskiego. I od władającego tam króla zapożyczył imię swojego przyszłego bohatera: Bungo. Tego od „622 upadków”. Takie historie, jak przypuszczam, przysyłała mu matka chrzestna, Helena Modrzejewska. Opisałem to już z detalami, książka wyszła, przeczytajcie.

Zastanawiam się, skąd płynie potrzeba katalogowania literatury, ta bezkresna praca. Borges z panią Guerrero kolekcjonowali zwierzaki, Manguel z Guadalupim miejsca, Paweł Dunin-Wąsowicz nieistniejące książki.
Oto pytanie o ducha czasu. Nie da się już napisać kompletnej encyklopedii wszystkiego, ale można wciąż pisać słowniki stanowiące grę z formą i z pokusą nieskończoności. Odkąd wiadomo, że nie zbadamy do końca świata, trzeba wymyślać własne. W pierwszej powieści Michala Ajvaza „Inne miasto” bohater całkiem już świadomie zamierza zedrzeć maskę tajemnicy, przebić się siłą do krainy istniejącej równolegle ze współczesną Pragą. W tym celu zapuszcza się w głąb magazynów biblioteki Klementinum, między zdziczałe, opleśnione i oplecione lianami regały, na których fosforyzują zbutwiałe woluminy – iluż to bibliotekarzy z rewersem w dłoni nigdy stamtąd nie wróciło! Toruje sobie drogę maczetą, w półmroku z ohydnym piskiem ocierają się o niego jakieś stwory, ten i ów ze skrzekiem kąsa go to w ucho, to w łydkę. Aż w końcu księgozbiór całkiem już zmienia się w dżunglę, słychać szum wodospadu, sponad drzew wyzierają wierzchołki zrujnowanych świątyń. W jednej z nich pustelnik zaczyna wyjawiać bohaterowi tajemnice innego miasta, lecz nim wypowie ostateczną formułę, z fal rzeki wyłania się piękna dziewczyna w stroju płetwonurka, z kuszą w ręku, trach! – pustelnik pada trupem, a dziewczę, klapiąc płetwami, goni przez dżunglę bohatera, który czuje już szpic jej miecza między łopatkami. Nagle drogę przegradza mur, w tym murze jest furtka, po naciśnięciu klamki bohater znajduje się naraz w podziemnym męskim klozecie praskiej kawiarni literatów Slavia, gdzie moc czarodziejska, jako żeńska, nie ma wstępu. Skąd płynie wniosek, że do serca krain fantastycznych nie sposób dojść inaczej jak przez bibliotekę.

Ostatnio dowiedziałem się, że „Słownik miejsc wyobrażonych” w edycji polskiej będzie miał 1001 stron. To bardzo ważne. Wie pan dlaczego?

„Tysiąc i jedna noc”?
To też. Ale zwłaszcza dlatego, że 1001 stron miała „The First Encyclopaedia of Tlön”. Chyba nie muszę dodawać nic więcej.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w Tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.






Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).