Najlepsza rzecz, jaka nam się przydarzyła
sbpoet CC BY-NC 2.0

33 minuty czytania

/ Literatura

Najlepsza rzecz, jaka nam się przydarzyła

Bartosz Sadulski

Więźniowie wzruszają się na Bergmanie, seniorzy rozmawiają o poezji Urszuli Kozioł, a w Strzelinie czytelnicy rozmawiają o wojnie na Ukrainie. Wszędzie unosi się zapach kawy, wszędzie kruszą się ciasteczka – reportaż z Dyskusyjnych Klubów Książki

Jeszcze 8 minut czytania

Od lewej: Grażyna, Krystyna, Irena, Maria, Bożena, Bernadetta. Przed nimi, na dużym drewnianym stole: sernik, kruche ciastka, kawa plujka i herbata w filiżankach w koszyczku, cukier w kryształowej cukierniczce, papierowe serwetki w kolorze indygo, a także książki: kilka egzemplarzy ostatniego bestsellera Danielle Steel. Tak, tyleż stereotypowo, co niesprawiedliwie, wyobrażałem sobie funkcjonowanie Dyskusyjnych Klubów Książki, które obchodziły w tym roku dziesięciolecie powstania. Wiemy o nich niewiele, nie znamy zasad ich funkcjonowania ani wpływu, jaki mają na ludzi.

Sprawdziłem, jak idea zaszczepiona w Polsce dekadę temu przez Elżbietę Kalinowską, niepracującą już w Instytucie Książki pomysłodawczynię DKK (ten skrót oznacza także Dolnośląski Klub Kapitału, którego członkowie wyrażają „chęć wypracowania skutecznego mechanizmu poprawy jakości pracy przedsiębiorców i funkcjonowania biznesu, przy jednoczesnym wpływie na wzmocnienie sytuacji gospodarczej województwa”, ale skupmy się na literaturze), funkcjonuje na Dolnym Śląsku. O ile prawdopodobnie ilość Grażyn i Krystyn na metr kwadratowy biblioteki się zgadza, o tyle wpływ klubów (o bardzo różnym charakterze) na środowisko, w jakim powstały i funkcjonują, jest nie do przecenienia. Więźniowie wzruszają się na Bergmanie, seniorzy rozmawiają o poezji Urszuli Kozioł i nie życzą sobie osób, które przychodzą tylko posłuchać, a w Strzelinie, w klubie prowadzonym przez legendarną Marię Tyws, czytelnicy rozmawiają o wojnie na Ukrainie. Wszędzie unosi się zapach kawy, wszędzie kruszą się ciasteczka, ale wszystko ku chwale literatury.

Fakty, ludzie, pieniądze

Pomysł dyskusyjnych klubów książki powstał w latach 30. XX wieku w Wielkiej Brytanii i USA. Kilka lat temu w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej” Kalinowska opowiadała, że do Instytutu Książki z propozycją przeszczepienia tej tradycji zwróciło się British Council, które prowadziło takie kluby przy swoich polskich bibliotekach. Do realizacji pomysłu zostały zaproszone biblioteki wojewódzkie, gdzie wytypowano koordynatorów, odpowiadających za organizację klubów w terenie. W województwie dolnośląskim koordynatorką z ramienia Dolnośląskiej Biblioteki Publicznej im. Tadeusza Mikulskiego od samego początku jest Wioleta Solnica. W pierwszym roku działalności (2007) powstało w Polsce około 270 klubów. Dzisiaj na samym Dolnym Śląsku jest ich 140. Na początku było 39. Najwięcej w Polsce. Rocznie przybywa dziesięć: chętnych jest zdecydowanie więcej, niż Biblioteka Dolnośląska jest w stanie sfinansować. Działa jednak nieformalna poczekalnia – kluby, które przesyłają karty zgłoszeń, mogą rozpocząć działalność w ramach własnych środków, ale już korzystając ze zbiorów DKK. Dopiero po roku karencji wchodzą oficjalnie w sieć.

Podstawową ideą DKK jest sieciowość, umożliwiająca klubom wymienianie się książkami – ich zakup finansowany jest przez Instytut Książki dwa razy w roku. Zakupy dokonywane są przez biblioteki wojewódzkie na podstawie życzeń składanych przez kluby. Kupione w ramach programu książki na koniec mogą zostać przekazane na cel użyteczny publicznie, czyli biedniejszym bibliotekom, szpitalom lub więzieniom. We wrześniu wrocławska biblioteka przekazała sto egzemplarzy bibliotece szpitalnej w Lubaniu. Solnica stara się jednak nie zamawiać więcej niż dziesięć egzemplarzy jednego tytułu, bo jej zdaniem wartość nowości szybko maleje, a nikt nie chce, żeby książki leżały nieczytane. Biblioteka Dolnośląska, a dokładnie Dział Instrukcyjno-Metodyczny, w którym pracuje Solnica (na początku przy wdrażaniu DKK pracowała sama, dzisiaj w dziale jest kilka osób dzielących się zadaniami), jest de facto centrum zarządzania DKK na Dolnym Śląsku. Część sporego gabinetu przy wrocławskim Rynku zawalona jest bez przerwy spakowanymi książkami, czekającymi na lokalnych bibliotekarzy, którzy zabiorą je do swoich filii. Na blogu dolnośląskich DKK znajduje się lista tytułów dostępnych do wymiany. 1043 pozycje.

Klub może założyć każdy: dyrektor biblioteki, bibliotekarz, ambitny czytelnik, choć oficjalnie DKK powoływane jest na wniosek dyrektora. Biblioteki, zwłaszcza wiejskie, cierpiące na niedobór nowości wydawniczych, masowo zgłaszały się do programu. Przyciągała je nie tylko możliwość aktywizacji czytelników i szansa na uzupełnienie (choćby chwilowe) księgozbioru, ale także możliwość organizowania spotkań autorskich. 

Zebranie koordynatorów DKK na Dolnym Śląsku / fot. Izabela DrapałaZebranie koordynatorów DKK na Dolnym Śląsku / fot. Izabela Drapała
Zebranie moderatorów DKK na Dolnym Śląsku / fot. Izabela Drapała

 Instytut Książki finansuje każdemu klubowi dwa spotkania w roku, dzięki czemu Michał Witkowski odwiedził Wilkowo Wielkie, a Jacek Hugo-Bader – Ostroszowice. Początkowo środki na nie w lwiej części pochodziły z Instytutu, ale teraz wiele bibliotek organizuje je z własnych funduszy, co kwartał, a nawet częściej. W pierwszej połowie tego roku aż 53 z 86 spotkań z autorami odbyły się poza programem dotacyjnym. Spotkania to także okazja do promocji dla pisarzy, lokalnych i regionalnych poetów oraz prozaików. Autorzy szybko zorientowali się, że to dla nich świetna możliwość pokazania się. I nikogo już nie dziwi grudniowe tournée Katarzyny Bondy po miejscowościach, w których psy szczekają dupami (bez obrazy, jestem z Brzegu). Przy dwóch spotkaniach dziennie nawet spore województwo da się szybciutko oblecieć.

Kluby rozpoczynające oficjalną działalność zobligowane są do wysyłania dwóch raportów ze swojej działalności rocznie. Brak sprawozdania to sygnał, że DKK nie funkcjonuje, chociaż zdarzało się, że prowadzący po prostu umarł. Raport za pierwszą połowę tego roku (do sierpnia) jest niezwykle dokładny: dowiaduję się z niego, że we wszystkich spotkaniach w ramach DKK wzięło udział blisko dwanaście tysięcy osób (11 898) – z czego aż 4 112 osób w 86 spotkaniach autorskich. 35 klubów znajduje się na terenie gmin wiejskich, co jest o tyle istotne, że – jak zauważa Solnica – wiejska biblioteka, wobec braku kina czy galerii, jest miejscem, gdzie toczy się życie kulturalne wsi. Ludzie przychodząc po książki, dowiadywali się o istnieniu klubów i chętnie włączali się w ich działania, a wójt, widząc tabuny potencjalnych wyborców zdążające na spotkanie autorskie, przychylniejszym okiem patrzył na bibliotekę. W trakcie dekady funkcjonowania DKK wiele bibliotek, głównie dzięki programowi Biblioteka+, zostało wyremontowanych i dostosowanych do potrzeb nowego pokolenia użytkowników.

Ważnym elementem przynależności do sieci, poza identyfikacją wizualną (o przynależności do sieci świadczy logo DKK na stronie biblioteki, ale też gadżety: przypinki, długopisy, flagi), jest możliwość uczestniczenia w szkoleniach finansowanych przez IK. Moderatorzy jeżdżą na kursy z autoprezentacji, wykłady o literaturze, warsztaty z dziennikarzami. Regularnie w Warszawie spotykają się (także z wydawcami i pisarzami) koordynatorzy wojewódzcy. Wioleta Solnica o programie opowiada bardzo spokojnie i profesjonalnie, liczby podaje z pamięci. Jej zdaniem prowadzenie dyskusji zmieniło tych dyrektorów, którzy są też moderatorami (jak Maria Tyws). Kiedyś głównie zajmowali się oni finansami i personelem, a teraz prowadzą spotkania (także z pisarzami), rozmawiają z ludźmi o książkach, przygotowują się merytorycznie do zajęć. Zdaniem Solnicy dodało im to wiele odwagi, nauczyli się przemawiać publicznie i moderować dyskusje, otworzyli się też na potrzeby czytelników i mogli je dokładniej poznać.

Średnia liczba uczestników spotkań DKK w pierwszej połowie 2016 roku na terenie Dolnego Śląska wyniosła 16 osób, ale przeważnie grupy liczą od 8 do 12 osób. W miejscach, gdzie DKK jest umiejętnie prowadzone przez bibliotekarzy, zmienia się też ich wizerunek: z wycofanych osób w okularach z podwójnymi szkłami, ofukujących za zbyt głośne przewracanie tłustymi palcami książki Estreichera, stają się literackimi wyroczniami, lokalnymi Reichami-Ranickimi, decydującymi nie tylko o tym, jakie książki będą omawiane na zajęciach, ale też kształcącymi gusta całej wsi czy miasteczka.

Maria Kirkiewicz, bibliotekarka z Ostroszowic prowadząca jedne z najprężniej działających na Dolnym Śląsku klubów (jeden dla dzieci, jeden dla dorosłych – ponad 140 wpisów na oficjalnym blogu) w ciągu sześciu lat była dwukrotnie na szkoleniach w Warszawie i Poznaniu. Opowiada mi, że przez większość życia była zamkniętą w sobie, skonfundowaną osobą, teraz jest wulkanem energii i inspiracją dla wielu czytelników. Niewielka wieś zamieszkiwana głównie przez powojennych przesiedleńców, tworzących dosyć hermetyczne środowisko, zaczęła otwierać się na nowe. Na jubileuszowym spotkaniu moderatorów w Bibliotece Dolnośląskiej Maria Kirkiewicz była jedną z osób wyróżnionych za działalność dyplomem i nagrodą („500 polskich książek, które warto w życiu przeczytać” – na jej okładce uśmiechnięta pani czyta książkę „500 polskich książek, które warto w życiu przeczytać”, na jej okładce…).

Co jednak najważniejsze, na żadnym poziomie, czy wojewódzkim, czy też centralnym, nikt nie wtrąca się w wybory książkowe. Instytut Książki na początku funkcjonowania DKK stworzył pomocniczą listę lektur, co roku uzupełnianą o nowe tytuły, jednak zrobił to na wyraźne życzenie moderatorów, z których wielu nie miało obeznania w literaturze współczesnej. Kluby od lat mają dużą niezależność, choć są zachęcane, by zmieniać repertuar książkowy na bardziej wymagający. Zdaniem Solnicy dzieje się to siłą rzeczy, bo przy regularnych cotygodniowych spotkaniach, na których omawiano by tandetną prozę, klub by się rozsypał (niemniej funkcjonują też kluby pozbawione artystycznych ambicji). W tym roku Biblioteka Dolnośląska na zakupy książkowe otrzymała 180 tysięcy złotych. W projekcie na przyszły rok Solnica wpisała jeszcze większą kwotę.

Maria ze Strzelina

W Strzelinie do biblioteki nie jest łatwo trafić. Po wyjściu z zabytkowego dworca trzeba kierować się w stronę centrum i zatrzymać przy spektakularnym rondzie im. Zesłańców Sybiru. W jego pobliżu zaczyna się ulica Bella, na której teoretycznie jest biblioteka. W okolicach ronda kwitnie jeszcze handel w stylu wczesnych lat 90. Przez moment mam wrażenie, że znalazłem się na jednym ze zdjęć z książki Olgi Drendy. Na parterze Domu Handlowego „Rolnik”, do którego wchodzi się między plątaniną rowerów a ustawionymi w gustownym rzędzie kosiarkami, jest Media Expert; na niskim parterze znajdziemy też zegarmistrza, dobre okna w dobrej cenie, wędliny, kiermasz drobiazgów, a w czerwonej budce na prawo od wejścia zjemy kurczaka, który wszędzie i zawsze pachnie tak samo. Za tym cudem z minionej epoki jest ulica imienia wynalazcy telefonu, na której znajduje się wyjątkowo smętny ciąg garaży, w których Austriacy pewnie trzymaliby córki i pamiątki wojenne, ale Polacy zatrzymują się na trzymaniu wszystkiego. Zielona szmata kieruje w stronę sklepu z zasłonami „Jola”, ale do biblioteki kieruje mnie tylko moja misja.

Miejska i Gminna Biblioteka w Strzelinie dzieli budynek z innymi instytucjami, ale jej pomieszczenia, kiedy już w końcu udaje mi się do nich trafić, są nowoczesne i przestronne. Pani dyrektor Maria Tyws zaprasza mnie do gabinetu. Gdyby taka kobieta była premierem, żyłoby nam się lepiej – jest pełna energii, niezależna i na tyle lotna, że po półgodzinie przestaje mnie irytować fakt, że wysokim głosem mówi o swoim miejscu pracy „bibloteka”. Dostaję kawę. W trakcie rozmowy podjadam przeleżałe ciastka ze stolika. Głównie wtedy, kiedy Tyws odbiera liczne telefony i cmoka z zachwytu nad aktorem, który z wielkim kurażem odgrywał Nerona w trakcie Narodowego Czytania „Quo vadis”. Tyws pokazuje mi uroczą broszurę, która ukazała się z okazji kolejnej rocznicy powstania DKK i Saloniku. Na zdjęciach Tadeusz Ross i wpatrzone w niego kobiety w wieku balzakowskim. Jest ciepły wrzesień.

Nie przez przypadek do Strzelina pojechałem w pierwszej kolejności. Do wycieczki przekonała mnie lista omawianych przez strzeliński DKK „Gadka-Literatka” książek. Obok Janusza Leona czy obowiązkowego Szczygła znalazły się na niej nazwiska DeLillo, Szczerka, Capote, Jelinek czy Houellebecqa. Jak się później dowiedziałem, dyskusja o „Uległości” trwała trzy godziny. Tyws nie zdążyła na pociąg do Wrocławia, gdzie mieszka.

Klub istnieje od blisko 9 lat i od początku prowadzi go pani dyrektor, która rok wcześniej objęła stanowisko. Do sieci DKK chciała dołączyć natychmiast, chociaż nie znała jeszcze terenu, na którym miała pracować. Na pierwsze spotkanie prowadzone przez Tyws przyszło kilkanaście osób. Wcześniej informowała o formowaniu klubu na plakatach. Jej zdaniem potrzeba spotkania i rozmowy o książce dojrzewała w ludziach przez lata, ale była na tyle ukryta, że zakładanie klubu było ryzykiem.

Z grupy, która pojawiła się na początku, do dzisiaj regularnie w rozmowach uczestniczy jedna; wiele osób się przeprowadziło, co jest problemem wielu miejscowości – DKK w Sobótce między innymi z tego powodu musiał zawiesić działalność. W zależności od omawianej tematyki na spotkania strzelińskiego klubu przychodzi od sześciu do piętnastu osób. Idea klubów wyklucza masowość. „O literaturze najlepiej rozmawia się w kameralnym gronie” – mówi pani dyrektor.

DKK w Strzelinie / fot. MiGBP w StrzelinieDKK w Strzelinie / fot. MiGBP w Strzelinie
DKK w Strzelinie / fot. MiGBP w Strzelinie

Skupienie na tekście literackim wiąże się z przełamaniem bariery nieśmiałości, co u wielu osób wymaga czasu, tym bardziej że grupę tworzą ludzie różnych zawodów i charakterów. Łączy ich chęć rozmawiania, ale też wiek: większość jest w wieku poprodukcyjnym (statystyczny uczestnik dyskusji nie zmienia się od lat: to kobieta w wieku 30–60 lat ze średnim wykształceniem). W mniejszych miejscowościach dominują osoby starsze. W grupie Tyws jest jedna trzydziestopięciolatka. I jak w większości klubów – nie ma facetów. Pani dyrektor chciałaby mieć w grupie nie tylko młodsze osoby, ale też mężczyzn. „Ale faceci w tym przedziale wiekowym są mniej aktywni. Opuszczają się: piwko, meczyk” – skarży się. Na początku regularnie pojawiało się trzech panów, ale szybko przestali chodzić. Paniom było żal. Później przez rok nieregularnie pojawiał się inny pan, ale zdaniem Tyws „sytuacja go chyba przerosła”. I od tamtej pory są same kobiety. Na zdjęciach z kwietniowej imprezy na ośmiolecie widzę jednego pana. Smutno spogląda na tort.

„Nie jestem dyktatorem, jeśli ktoś nie przeczyta książki, to też może przyjść. Byłoby mi lżej, gdyby ktoś mi pomógł, tym bardziej że w wakacje także się spotykamy. Jestem troszkę zmęczona” – mówi mi Tyws. Początkowo spotkania moderowały jeszcze dwie inne panie, ale ostatecznie wolały, żeby to dyrektorka je prowadziła. Ludzi nie trzeba zachęcać do zabierania głosu, ale nawet Maria Kirkiewicz zauważyła, że Tyws ma ponadprzeciętne kompetencje: jest oczytana, inteligentna, spontaniczna i dobrze radzi sobie z ludźmi. Szybko zdała sobie sprawę, że to nie mogą być spotkania smutnych literaturoznawców. Stara się stworzyć sytuację towarzysko-biesiadną. Kawa i ciasteczka należą do kanonu, tak samo jak książki Stasiuka i Szczygła. Ludzie nie przychodzą pieczeniarzować, ale „przy kawce i w nieformalnej atmosferze lepiej się dyskutuje, a ludzie szybciej się otwierają” – twierdzi Tyws.

Lista omawianych książek jest kompilacją potrzeb i życzeń. Tyws ma prosty klucz: nie toleruje czytadeł. Jej zdaniem ten, kto czyta czytadła, jest lepszy od tego, co nie czyta w ogóle, ale o czym tu gadać? „Raz czy dwa razy wybrałam literaturę popularną, rozmyślnie i z premedytacją, ale nie żeby pokazać jej ordynarny charakter, tylko żeby zbadać zjawisko popularności. Liczył się dla mnie aspekt psychologiczny i socjologiczny: co powoduje, że tak schematyczna książka odniosła sukces” – mówi. Dba o to, żeby spotkania popularyzowały dobrą literaturę i były zaczynami do dyskusji, chętnie sięga po rzeczy kontrowersyjne, polemiczne, na przykład książkę o surogatkach czy o Ukrainie. „Sezon na słoneczniki” Igora Miecika pozwolił starszym ludziom powspominać i odwołać się do własnych doświadczeń. W takich rozmowach czytelnicy uczą się otwartości i śmiałości, ale zdobywają też czytelnicze kompetencje, które pozwalają im omawiać z rozmachem zarówno książki Alice Munro, jak i Jarosława Kreta.

Ośmielona widocznym rozwojem lekturowych kompetencji, Tyws pozwala sobie na wybieranie trudniejszych lektur, ale z całą świadomością, że nie może przesadzać. Jeżeli ktoś się zniechęci, może przestać przychodzić. Dlatego w klubie nie rozmawiano o „Finnegans Wake”, chociaż biblioteka – jak z dumą podkreśla pani dyrektor – ma ją w swoich zbiorach (przeczytały ją cztery osoby: lokalny filozof, dwóch artystów i jeszcze ktoś). Jednak coraz częściej Tyws dobiera książki nie ze względu na treść, ale na formę. Klubowicze oswajają razem trudniejszą literaturę, dyskutują o chwytach literackich, a wiele osób nie zwracało na nie wcześniej uwagi. Moderatorka stara się zderzać ludzi z postawami, których mogą nie rozumieć i nie akceptować. Drąży ich empatię, stymuluje społeczną wrażliwość. Dlatego w ramach „żywej biblioteki” zachęcała do wysłuchania homoseksualisty.

Tyws nie chce źle mówić o kolegach, ale zdaje sobie sprawę z tego, jakie zamawiają książki. I w niektórych przypadkach to rozumie. Przy strzelińskiej bibliotece działa jeszcze nieformalny DKK w Nowolesiu, gdzie znajduje się wiejska filia. To wieś licząca 300 mieszkańców. Nieregularnie spotyka się tam kilka osób, ale zdaniem pani dyrektor trudno od nich wymagać takiego zaangażowania, jakie jest w Strzelinie. W Nowolesiu panie przerabiają prostszą, popularną literaturę, ale najważniejsze dla nich jest to, że mogą się wyrwać z codziennego kieratu, spotkać się i porozmawiać (nawet niekoniecznie o literaturze). Książka, jak w wielu pozostałych klubach, jest tylko pretekstem. Na stole kawa i ciastka. Kruche.

Najgorszą rzeczą, jaka mogłaby się przydarzyć DKK, byłyby zdaniem Marii Tyws „sugerowane” lektury. To jedyny sposób, w jaki władza mogłaby ideologicznie wpływać na dorosłych, świadomych ludzi. Jeżeli Tyws będzie musiała wybierać np. ze stu tytułów o jednoznacznym charakterze, nie tylko może ją to zniechęcić, ale też rozwalić grupę. Bez dofinansowania też cały system runie, ale tego nikt sobie nie wyobraża.

Hamlet i Bergman za kratami

To jedyny DKK w Polsce, w którym od początku uczestniczą sami mężczyźni. Nie może być inaczej, jesteśmy w więzieniu. Karolina Mendyk jako pierwsza w Polsce prowadziła zajęcia w dyskusyjnym klubie książki dla więźniów. Od dwóch lat jest moderatorem w DKK „Na Fiołkach” (czyli w Zakładzie Karnym na ulicy Fiołkowej we Wrocławiu) i od roku w areszcie. Wychowawcy na Fiołkowej przez dwa lata szukali chętnego bibliotekarza do prowadzenia klubu, ale ci nie grzeszyli odwagą. A Karolina, na co dzień pracująca w Bibliotece Dolnośląskiej, chciała rozmawiać o książkach, obojętnie jakich. Po roku prowadzenia zajęć z propozycją zgłosił się areszt. Teraz sama spotyka się z koleżankami z Jeleniej Góry i Wołowa, które zakładają podobne kluby. Początki miała trudne – wcześniej podglądała pracę w klubie dla seniorów, ale gdzie Rzym, a gdzie Krym. Z wieloma problemami musiała zderzyć się sama lub poszukać pomocy u wychowawców i znajomych psychologów.

Pierwszym problemem była płeć. Musiała udowodnić, że hierarchia więzienna zostaje za drzwiami, ona rządzi i nikt nie będzie na uprzywilejowanej pozycji. Na spotkania przychodzi od sześciu do dwunastu silnych osobowości, ale Karolina pilnuje, żeby nikt nie dominował. Wszyscy muszą być skupieni przez ponad dwie godziny.

DKK „Na Fiołkach” / fot. Karolina MendykDKK „Na Fiołkach” / fot. Karolina Mendyk

Po drugie, więźniowie nie chcą czytać wszystkiego. Trzeba im zaproponować przynajmniej trzy tytuły do wyboru. Na trudniejsze książki reagują lepiej, bo podchodzą do nich ambicjonalnie. Bardziej się przygotowują, mają dużo do powiedzenia, szukają informacji o autorze i wynajdują analogie ze swoim życiem, co często Karolina musi stopować. Tematem jest zawsze książka. Nie jesteśmy w Strzelinie. Dzięki temu, że są ambitni, pokazuje im różne formy: reportaż, scenariusz, powieści obyczajowe i historyczne. Bada ich.

Dla nich spotkanie DKK to odskocznia od codzienności i okienko w sztywnej siatce godzin. Poziom jest różny, wynikający też z wieku: jej podopieczni mają od dwudziestu kilku lat do ponad sześćdziesięciu. Są panowie, którzy zaczęli czytać dopiero po tym, jak trafili do więzienia, ale są też tacy, którzy czytali wcześniej. Książka jest atrakcyjnym towarem, bo nie ma wielu innych rozrywek. Przez osiem godzin więźniowie mają stałe zajęcia, więc dysponują sporą ilością czasu na lektury. Zdarza się i tak, że trafiają do więzienia na 15 lat i po wyjściu klasykę literatury mają w małym palcu, bo w bibliotece są przeważnie stare książki. „Bywają bardziej oczytani niż niejeden bibliotekarz” – śmieje się Karolina, ale jako były student bibliotekoznawstwa wiem, że nie żartuje.

Bardzo podobały im się zajęcia, na których czytali scenariusz Bergmana i zderzali go z fragmentami filmu. Nikt z nich wcześniej nie trzymał w rękach takiego tekstu. Rozmawiali o warstwie psychologicznej, zachwyciły ich czarno-białe zdjęcia Nykvista. Równie dobrze poszła rozmowa o „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Tokarczuk, chociaż najpierw musieli zaakceptować formę książki. Kiedy już to zrobili, długo dyskutowali o nawykach żywieniowych, wegetarianizmie i prawach zwierząt. Spokojnie i merytorycznie. Podobało im się też opowiadanie Hrabala o sarence i „Droga” Cormaca McCarthy’ego. „Kucając” Stasiuka było dobrym zaczynem do rozmowy o prostym życiu, codziennym pędzie i idei „slow life”. Pisany bez interpunkcji „Kielonek” Mabanckou, przerabiany na zasadzie eksperymentu, tylko części się podobał, bo panowie zupełnie nie są przyzwyczajeni do aż tak nietypowego zapisu. Pozostają jednak bardzo otwarci na coś innego i nie chcą, żeby traktować ich sztampowo.

Kolejnym problemem jest ruchomość grup. Ludzie mają różne wyroki i nie uwzględniają one harmonogramu DKK. Trzy osoby są od początku, reszta wciąż rotuje. Panowie mają na tyle zróżnicowany gust, że na początku sezonu czytelniczego nie da się zaplanować listy lektur. Ale skoro Bergman sprawdził się na Fiołkowej, Karolina przerobi go też w areszcie. Spotykają się raz w miesiącu, co oznacza, że mają 3–4 tygodnie na lekturę. Jednak często nie mogą się wymieniać książkami, jeśli na przykład kolega z DKK znajduje się w innym pawilonie. Wtedy Karolina kombinuje, pożycza egzemplarze z innych bibliotek.

Kilka osób pytało, gdzie po wyjściu można się zapisać do biblioteki, żeby nadal brać udział w dyskusjach. Wiele osób pokazuje Karolinie swoje wiersze i opowiadania. Ale najbardziej wzrusza mnie historia o „Makbecie”. Karolina zachęca skazanych do przygotowywania prezentacji o wybranych książkach. I ktoś przez dwadzieścia minut erudycyjnie i barwnie opowiadał o dramacie Szekspira – zdaniem Karoliny, musiał spędzić mnóstwo czasu w bibliotece.

Nie patrz na seniora

„Prowadzenie spotkań z seniorami wygląda inaczej niż w innych klubach” – to już Beata Tarnowska, prowadząca od ośmiu lat DKK dla seniorów we Wrocławiu. Atmosfera jest jeszcze bardziej swobodna niż w Strzelinie. Seniorzy nie tylko jedzą ciastka, ale też odgrywają sceny z książek czy bawią się w odgadywanie pochodzenia wylosowanego cytatu. Trzeba ich intensywnie stymulować, ale wśród seniorów pojawiają się naturalni moderatorzy. Starsze osoby same proponują, co chcą czytać, chociaż Tarnowska zaczynała od biografii. Zauważyła, że trzeba proponować tematy, w ramach których uczestnicy mogą się dzielić swoimi doświadczeniami, opowiedzieć o swoim życiu. „Ja im nie pokazuję wiedzy – oni raczej weryfikują to, co dostają w książkach” – mówi Tarnowska. Przerobiła już z nimi biografie, reportaże, Kapuścińskiego i uwielbianą przez seniorów poezję Urszuli Kozioł i Tadeusza Różewicza. Niechętnie czytają literaturę obcą z krajów, których nie znają, bo nie potrafią jej przełożyć na własne doświadczenie. Chociaż na przykład Eco im podszedł. Podobała im się oczywiście „Lala” Dehnela, ale Masłowska już zupełnie nie. Seniorzy nie akceptują przekleństw. Nie dają przyzwolenia na wulgaryzmy w literaturze.

Niemal wszyscy w grupie liczą ponad 65 lat. Najmłodszy pan ma czterdzieści, ale to wyjątek, bo są i osoby po osiemdziesiątce. Pojawia się między innymi niedowidząca pani, była rusycystka studiująca w Łodzi, wnosząca do grupy dużo polotu i intelektualnej świeżości. Jest małżeństwo emerytowanych pracowników kolei, a także pani, która była informatykiem. Większość osób zawsze czytała i ma bogate księgozbiory. Kiedy jest mowa o literaturze rosyjskiej albo francuskiej, nie mają problemu z sięgnięciem na półkę po potrzebne egzemplarze. Chętnie opowiadają o ulubionych autorach.

Trzon grupy wytworzył się od razu, osiem lat temu – zostały z niego trzy osoby. Reszta to seniorzy zapraszani przez stałych członków. Niektórzy zapraszają po dwie-trzy osoby, żeby sprawdzić, czy ktoś się nadaje, a jak się nie nadaje, to się go więcej nie zaprasza. Seniorzy powtarzają, że „nie każdy do naszego klubu pasuje”. Nie lubią też, kiedy ktoś przychodzi tylko posłuchać i popatrzeć. Tworzą zwartą grupę: spotykają się na wernisażach i spotkaniach literackich w mieście. Razem byli na przyznaniu nagrody „Angelus”. Jedno z kolejnych spotkań, a spotykają się raz na dwa tygodnie, poświęcili na omówienie nagród literackich. Chętnie też sami piszą i startują w konkursach na wspomnienia. Pieką ciasta, wymieniają się przepisami, wspólnie wychodzą na wino po dyskusji.

DKK dla Seniorów we Wrocławiu / fot. Beata TarnowskaDKK dla Seniorów we Wrocławiu / fot. Beata Tarnowska

Przychodzą ludzie, którzy nie tylko chcą się czymś podzielić, ale też lubią słuchać innych. Ktoś ma piękny głos, więc zawsze czyta fragmenty książek. Tarnowska z jednej strony podkreśla, że u niej nie ma sytuacji takich, jak w innych grupach, że przy dyskusjach światopoglądowych dochodzi do obrzucania się inwektywami i dzielenia się według obozów politycznych. Seniorzy nie wyrzucają sobie, że ktoś jest za PiS, a ktoś za PO. Jej zdaniem grupa jest tak kulturalna, że ludzie sami się powstrzymują przed sporami politycznymi. Z drugiej jednak strony, myślała, że ludzie z wiekiem łagodnieją, robią się bardziej tolerancyjni i stonowani, zaczynają postrzegać świat przez pryzmat własnych doświadczeń. Tymczasem podczas dyskusji o książkach rosną emocje, seniorzy buntują się przeciw komuś, kto myśli inaczej, potrafią być dla siebie złośliwi (chociaż bez partyjnych docinek). Jednak rozmowa i spotkanie są zbyt ważne, żeby sami uczestnicy nie dbali o warunki, w jakich się odbywa.

Wszystkie słowa prowadzącej potwierdza pani Ewa, którą spotykamy w momencie, kiedy przychodzi odebrać wejściówki na Angelusa. Jest uroczą, gustowną osobą. Dużo się uśmiecha. Nie była tylko na pierwszym spotkaniu osiem lat temu. Od tamtej pory przychodzi regularnie. Należy do trzech DKK, ale ten podoba jej się najbardziej, bo jest na najwyższym poziomie. Narzeka, że w dwóch pozostałych, po pierwsze, są same kobiety, a po drugie, każą im streszczać książki i nie rozmawiają na żadne inne tematy. Pani Ewa chce z tych spotkań wynosić jak najwięcej – kiedyś lubiła lekką literaturę, a kiedy jakaś książka ją wciągnęła, robiła na obiad parówki i wracała do lektury. Tutaj została zmuszona do czytania bardziej wymagających rzeczy: Tokarczuk, Myśliwski, dzięki czemu ma poczucie, że się rozwija, bo teraz byle jakiej książki nie weźmie do ręki. Nie ma problemów z mówieniem o swoich wrażeniach z lektury, chociaż śmieje się, że jest tak niedouczona, że nazwisko Mahlera przeczytała jako „moher”. Spotykanie się z wykształconymi osobami dopingowało ją do pracy nad sobą – obie panie wspominają zwłaszcza 88-letnią panią Danutę, byłą wicewojewodę, ekonomistkę i architektkę, która podsumowywała każde spotkanie w taki sposób, że wszyscy czuli się jak dzieci. „Bez DKK byłoby strasznie, czekamy na te spotkania. Bardzo jest nam smutno, jak ktoś nie może przyjść, grupa jest nieduża i nie może być większa. Zdarzało się, że przychodziły osoby z zewnątrz i opowiadały historie ze swojego życia, które nas nie interesują. My chcemy czegoś więcej” – opowiada pani Ewa.

Maria z Ostroszowic

Wiedziałem, że tam nie pojadę, bo nie ma jak dojechać, więc złapałem ją w kolejce po tort z bezą i truskawką w trakcie listopadowego spotkania dolnośląskich moderatorów. W tym roku w ramach obchodów dziesięciolecia DKK odbył się we Wrocławiu pod koniec lipca „literacki Woodstock”, na który zjechali książkowi aktywiści z całego kraju, ale spotkanie w Bibliotece Dolnośląskiej miało bardziej formalny charakter. O Marii Kirkiewicz słyszałem równie dużo, jak o Marii Tyws. Ale Kirkiewicz stanęła u swoich początków przed o wiele trudniejszym zadaniem, prowadzi bowiem dwa DKK w jednej z biedniejszych gmin w Polsce (zamożność per capita w 2015 roku w gminie Dzierżoniów: 2292,76 zł).

Zanim Kirkiewicz założyła DKK dla dorosłych (a później też dla dzieci), przez rok obserwowała działalność klubu w Dzierżoniowie, czytała o funkcjonowaniu podobnych miejsc za granicą. Do mieszkańców wystosowała imienne zaproszenia na pierwsze spotkanie – zadziałało. Omawiali biografie Sophii Loren czy Coco Chanel, ale stopniowo pozwalała sobie na więcej. Od razu założyła, że nie każdy musi czytać, można przyjść posłuchać. Jej grupa liczy 12 osób. Na pierwsze spotkania przychodziło dziesięć, zostało z nich sześć, w tym policjantka, nauczycielka, gospodyni domowa. Szybko wytworzyło się poczucie elitarności: poproszono Kirkiewicz o niezapraszanie dwóch osób, które – zdaniem grupy – odstawały intelektualnie. Niektórzy szybko rezygnowali. Pewna kobieta, która bardzo dużo czyta, ale źle czuje się wśród ludzi, przyszła tylko jeden raz. Grupa jest ze sobą bardzo zżyta, ale jej motorem napędowym jest moderatorka. Na spotkaniu ktoś powiedział do Kirkiewicz: „Nie ukrywajmy, ludzie tu przychodzą dla pani”.

Istnieje spore prawdopodobieństwo, że w Ostroszowicach nic by się nie udało, gdyby w bibliotece pracował kto inny. Zdaniem Kirkiewicz książka i temat rozmowy mają drugoplanowe znaczenie, liczy się osobowość bibliotekarza. Ten brak zależności jest tak daleko posunięty, że w jej mniemaniu w przypadku DKK nie funkcjonuje nawet podział na wieś i miasto – ona na swoich spotkaniach miewa kilkadziesiąt osób, kiedy w mieście trudno czasem zebrać kilka (na spotkaniu z Andreą Tompą, które prowadziłem jakiś czas temu we Wrocławiu, były trzy osoby).

DKK w Ostroszowicach / fot. Maria KirkiewiczDKK w Ostroszowicach / fot. Maria KirkiewiczDKK w Ostroszowicach / fot. Maria KirkiewiczDKK w Ostroszowicach / fot. Maria Kirkiewicz
DKK w Ostroszowicach / fot. Maria Kirkiewicz

W Ostroszowicach przez lata wytworzyła się wspólnota, jakiej w mieście już się nie spotyka. Na tych poniemieckich terenach ludzie trzymają się razem. Ale kiedy pod wpływem literatury udaje im się w końcu przełamać wstyd, to idzie jak z płatka. Spotkania traktują jak wizytę w konfesjonale: chcą, żeby ich wysłuchać, bo przez lata świat miał ich w głębokim poważaniu. Najbardziej radykalnym przykładem jest bezdomny, były wieloletni więzień, który regularnie przychodzi na spotkania. Z pamięci recytował swoje wiersze o matce. W trakcie ostatniego pobytu w więzieniu został tak ciężko pobity, że nie chce już tam wracać. Kirkiewicz oswoiła tych ludzi. Zaczęli przychodzić do niej na herbatę i zmieniać swoje poglądy na rzeczywistość. „To najlepsza rzecz, jaka mi się w życiu przydarzyła” – mówi. Polityka jej nie interesuje, zależy jej na oswajaniu wsi z literaturą. Podczas jednego ze spotkań uczestnicy robili tort w kształcie okładki książki Murakamiego.

Kirkiewicz zaraziła wieś pasją czytania – widać to po rosnącej liczbie wypożyczeń w jej bibliotece. DKK dało mieszkańcom możliwość nie tylko spotykania się z pisarzami i artystami, ale też wyjazdu do Warszawy i wizyty u pierwszej damy. W przeciwieństwie do Strzelina, klubowicze nie domagają się coraz bardziej wymagających lektur. Przerabiają to, co akurat jest na topie: popularne kryminały, Murakamiego, książkę Religi albo tę o Benedykcie XVI (w spotkaniu brał gościnnie udział student seminarium), po której jedna osoba stwierdziła, że nie życzy sobie takich spotkań. Po tym, jak Klimko-Dobrzaniecki obsmarował Bielawę, nie chcieli już czytać jego następnej książki. Zdaniem Kirkiewicz DKK to styl życia, którego już nie da się zatrzymać, bo ogrom ludzkiego zaangażowania nie znajdzie innego ujścia. To już nie jest urzędowa inicjatywa. To ruch społeczny o gigantycznym zasięgu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.