Strefa codziennego bełkotu
fot. Piotr Hruszwicki

19 minut czytania

/ Literatura

Strefa codziennego bełkotu

Rozmowa z Elizą Kącką

Sporo dumałam nad żywą głupotą tego, co sobie serwujemy w spontanicznych wymianach zdań i zaczepek. Ich zapis układa się w kronikę bełkotów codziennych

Jeszcze 5 minut czytania

BARTOSZ SADULSKI: Nawiązując do motta „Strefy zgniotu”, w którym zaoferowano ci sto złotych miesięcznie za program naprawy polskiej kultury, chciałbym podbić stawkę i zapytać, jaki byłby twój program, gdyby to było dziesięć tysięcy.
ELIZA KĄCKA: Nie mam pojęcia. Nie będę wypisywać recepty. Otwierający książkę mail jest odzwierciedleniem tego, jak inni ludzie nas sobie reżyserują. Kiedy odgrywa się naraz kilka ról w kulturze, gubi się czasem tropy i nie powinno się udawać fasadowej słuszności. Natomiast wiele osób uważa, że trzeba to wciąż symbolicznie monetaryzować, pindrzyć się, okopywać na pozycji władzy, choćby i lichej. Ja nie umiem manifestować powagi. Im jestem starsza, tym lepiej rozumiem, stąd bierze się we mnie ta „elizka”, którą inni chcą podporządkować. Tak działają instynkta społeczne, których nie rozumiem, chociaż je pojmuję.

Dostrzegam nieocenzurowane algorytmy, które dudnią ludziom w głowach. Odgłosy, które tworzą strefę tego, co niespójne, machinalne, przypadkowe, co się wykoleja i należy do Freudowskich czynności pomyłkowych. To właśnie są zgnioty. Dopiero strumień zapisków – robiłam je osiem lat – daje pojęcie o tym, jak się destylują z żywej mowy. Strumień, strumienie, niagary nieświadomości! Sporo dumałam nad naturą tych niespójności, nad żywą głupotą tego, co sobie serwujemy w spontanicznych wymianach zdań i zaczepek. Ich zapis układa się w kronikę naszych bełkotów codziennych. To lekcja, którą wyniosłam od Białoszewskiego.

Eliza Kącka, „Strefa zgniotu”. Lokator, 336 stron, w księgarniach od lutego 2022Eliza Kącka, „Strefa zgniotu”. Lokator, 336 stron, w księgarniach od lutego 2022Kto poza Białoszewskim jest jeszcze patronem twojej książki?
Niech będzie, że „Ubu Król”, który wypowiada się czysto instynktownie, z głębi bandziocha, bez zastanowienia. Nie on gada, tylko coś nim gada. Pisząc o sztukach Weroniki Murek w tomie „Feinweinblein”, użyłam nazwy „podmyślenie”, bo tam dochodzą do głosu same skrzepy frazesów, mentalne residua nie do przeniknięcia na płaszczyźnie intelektualnej. To ekspresje podprogowych przekonań, które jej postacie wypluwają bezrefleksyjnie. Nieźle to Murek imituje. Nazwałam to „borborygmy”. „Podmyślenie” to nie jest coś, co się wymyśla, używając mózgu. I właśnie z powodu idiomatyki „Ubu” zarzucano Jarry’emu, że ten jego król nie zasuwa widowni żadnych paradoksalnych anakolutów, takich jak sławne aforyzmy pana Prudhomme, którego pół wieku wcześniej wymyślił Henri Monnier: „Nawa państwa żegluje po wulkanie” czy „Ta szabla to najpiękniejszy dzień mojego życia”. A więc Jarry, zdaje się, że daremnie, tłumaczył, iż Ubu posługuje się innym rejestrem myślenia. Strasznie to trudno wytłumaczyć. Może przywołam przykład. Kiedy Nowym Światem przeciągał pogrzeb Żeromskiego, bardzo okazały, ze swojego zakładu, jak opowiada Słonimski, wyszedł fryzjer, popatrzył i powiedział: „Nakradł się, nakradł i umarł”. To się nazywa rzygnąć głupotą. I to było dotąd poza literaturą.

A w jaki sposób twoje minimalistyczne, skondensowane pisanie wpisuje ci się w patrzenie na literaturę? Bliższe ci są formy bardziej eksperymentalne?
Eksperyment polega tu na tym, żeby wciągnąć w głąb literatury to, co językowo ekstremalnie nieliterackie. Zdaje się, że o to zawsze chodzi prawdziwej awangardzie. Musi wsysać nieliterackie, które tym samym staje się literackie, co w konsekwencji powoduje, że z drugiego końca sypią się, jako produkty już drugorzędne, dawne ucieleśnienia kultury wysokiej. Dajmy na to, Apollinaire eksploatuje „Strefę”, paryską podmiejskość, a skutek jego działań jest taki, że przestarzałe się stają sonety Mallarmégo. No ale trzeba się jakoś przyjrzeć temu, co nas fascynuje. W tym przypadku mojej strefie zgniotów, która obejmuje, jak dobrze policzyć, może i jedną czwartą naszych spontanicznych konwersacji.

Eliza Kącka

Pracuje na stanowisku adiunkta na Wydziale Polonistyki UW. Opublikowała książki akademickie: „Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida” (2012) oraz „Lektura jako spotkanie. Brzozowski – tekst – metoda” (2017), a także książki prozatorskie „Elizje” (2017), „po drugiej stronie siebie” (2019), „Strefa zgniotu” (2022) – wydane przez wydawnictwo Lokator. Współredaktorka antologii „Poeci i poetki przekraczają granice” (2011), redaktorka wyborów poezji mniej współczesnej (m.in. Cypriana Norwida i Anny Świrszczyńskiej dla Universitasu oraz Henryki Łazowertówny). Członkini Zarządu Głównego TLiAM, kapituł Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. Stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. Recenzentka i czytelniczka literatury najnowszej.

Jak wiadomo, Molierowski pan Jourdain dowiedział się ze zdumieniem, że można mówić tylko wierszem albo prozą. Dziś wiemy, że to nieprawda. Pisarze z kręgu OuLiPo odkryli, że wszechobecne są teksty trzeciego rodzaju: szyldy, ogłoszenia, reklamy, ostrzeżenia, instrukcje obsługi, spisy inwentarza, zakazy: „Nie pluć!”, „Nie palić!”, „Przejścia nie ma!”, których szanowna Pani Literatura nie raczyła dotąd zauważać. Odkrycie nietrudne w kraju, gdzie na co drugiej ścianie widniały napisy: DÉFENSE D’URINER! (ZABRANIA SIĘ OBSZCZYWAĆ!). Łatwo zauważyć, jaką rolę takie teksty trzeciego rodzaju odgrywają na przykład w Perecowskim „Życiu instrukcji obsługi”.

Otóż ja założyłam sobie, że istnieją też teksty czwartego rodzaju. Takie, którymi wymieniają się ludzie, żeby nic nie powiedzieć. Mówi się na to „słowa śmieci”, a w żargonie językoznawców – frazy retardacyjne. Dajmy na to, wtrącane w każdym zdaniu naszych pradziadów (o ile ktoś ma szlacheckie pochodzenie) „panie dzieju” albo proletariackie i damskie „panie ładny”, słowem – pogłosy sklerozy. Inny przykład: odzywki karciane. „Rżnij Walenty, tramwaj się rodzi”, „W Pińczowie dnieje” czy po prostu: „Rym cym cym”. Co to znaczy? Nic.

U Białoszewskiego, do którego profesor Edward Balcerzan odwołuje się w posłowiu do mojej książki, też pojawiają się frazy bez funkcji komunikacyjnej. Są to odpowiedniki gestów, gesty foniczne. Miron lubił chwytać takie „zapisy nieporozumienia”. Ale on notował niekomunikacje bliskich czy znajomych, a ja – nieznajomych. Inny jest więc sposób dysponowania tekstem. Te rozmijania, czasem zabawne, czasem nonsensowne, trzeba było ująć w możliwie minimalistyczne ramy kontekstu. Zgnieść je i wcisnąć, żeby wycisnąć. Jeszcze raz powtórzę, że to nie podsłuchiwanie dowcipów. Sens ma spisanie czegoś, co jest niespodziewane i co uświadamia komuś takiemu jak ja absurdalność naszych mówień. Mówień bez namysłu. Robię po prostu notatki z tego, jak to plemię gada.

Zawsze cię interesował język na poziomie społecznym? Jako demonstracja stanu zbiorowej świadomości?
Interesowało mnie to, co faktycznie generujemy jako zbiorowość, nasze zbiorowe majaki, ale też zbiorowy absurd. To jest mój żywioł. Nieprzypadkowo moją literacką miłością był właśnie Miron. Uderzało mnie, że on siebie z tego nie wyłącza. U mnie bardziej może przeważa poczucie bezradności. Kiedy w ekspozycji sama biorę udział, czuję się jak kurator wystawy, który sam jest eksponatem.

Pamiętasz, co sprawiło, że zaczęłaś zapisywać? Pierwsze zapisy z książki pochodzą z roku 2013.
Pisanie wyrosło z moich dyspozycji do przyciągania dziwnych sytuacji i opowiadania o nich. Mam to w sobie. I śmiano się z tego dużo wcześniej, niż zaczęłam pisać. Najwcześniejsze zapiski z Facebooka mi przepadły, spotkał je los samych podsłuchów, które są momentalne i niezapisane rozpuszczają się w niepamięci. Zawsze takie rzeczy wychwytywałam i opowiadałam innym w skompresowanej formie już w czasach studenckich. W pewnej chwili zaczęto mnie podkręcać, oczekując nowych historii. Później koleżanka stworzyła profil na Facebooku, który nazwała „Halo? Pani Elizo?”, właśnie ze znakiem zapytania, i uczyniła mnie współadminem. Jeszcze potem kolega norwidolog Adam Cedro z Kielc wpadł na pomysł, żeby zrobić mi niespodziankę, i wydrukował zbiór tych miniatur. Dzieło ma jedyny w swoim rodzaju kolofon, który brzmi: „Wydano staraniem przyjaciół bez wiedzy, zachęty, modyfikacji, nacisków, aprobaty, korekty, pojęcia Autorki w nakładzie kończynowo policzalnym w marcu 2015 r., i wszystkie egzemplarze przekazano Pani Elizie. Oficyna Sielecka”. Bo na tej ulicy mieszkam. Z czego wynika, że nakład nie przekroczył dwudziestu egzemplarzy. Bez ISBN-u, książka performans.

Zachęcona, spisywałam dalej, ale musiałam zacząć myśleć, co tak naprawdę robię, bo gdy to trwa od lat, ma się do wyboru: albo uznać się za jednoosobowy sejsmograf dryfu mentalnego społeczeństwa, albo zdecydować, że to ekspresja własnej podmiotowości.

To by cię znowu łączyło z Białoszewskim i jego personą chodzącą.
Tak, to jest bycie i pisanie gdzieś pomiędzy, oparte na dialogach tworzących scenki. Ale kiedy te scenki są obrane z dodatkowych uzasadnień, kiedy stają się rozegraniem chwytającym aporie rzeczywistości, wtedy spod dialogów zionie czasem absurd innego rzędu. I nie chodzi już o to, że ktoś gada od rzeczy, tylko że zza węgła macha ci rzeczywistość i pokazuje, że tkwisz w niepokojącej strefie, której nie rozumiesz. Do oczu skacze coś niewyreżyserowanego, co można zanotować, tylko pisząc inaczej. Na przykład niekoniecznie poprawnym zdaniem zaczynanym z dużej litery.

Dopiero chęć pisania inaczej wpuszcza na tor awangardy. Ale nie tej już oswojonej, o której wiadomo, że to jest dobrze zrobione, otagowane jako eksperyment. Mój gust kierował mnie w rejony niebezpieczne, nieoswajalne z perspektywy przyzwyczajeń. Musiałam się zmierzyć nie tylko z małą literą, ale też z faktem, że moje anegdoty bywały przyjmowane bardzo serio. To znaczy jak plotki. Z jednej strony te dziwne jakieś plotki, z drugiej – powiadano – nieliteratura. A ja pośrodku. Ani kultura wysoka, ani jej przeciwieństwo.

Chciałbym cię wepchnąć w rolę literaturoznawczyni i zapytać, w którym momencie wpis z portalu społecznościowego, czyli coś bardzo ulotnego, staje się literaturą? Decydują, podobnie jak w przypadku „Fontanny” Duchampa, gest artysty i kontekst?
Moim zamiarem było tworzenie interaktywnej kroniki, bo miałam wiele zapisków o rozpoznawalnych osobach czy o charakterze wybitnie sąsiedzkim. Zarzuca się łatwiznę książkom robionym z zapisków, choć przecież powstają tak rzeczy znaczące, jak choćby „Życie Adelki” Adelajdy Truścińskiej. W moim przypadku, kiedy dopracowałam się skompresowanej formy, było mi wszystko jedno, czy ktoś już to czytał w kawałkach czy nie, bo pisałam z założeniem, że być może nigdy tego nie wydam. Wystarczała mi sama przygoda. Dopiero później pojawił się tak zwany nacisk społeczny w postaci nawoływań: „Wydaj to w końcu!”, a wreszcie rozmowy, między innymi z profesorem Balcerzanem, który uświadomił mi, że mój algorytm zapisu myślenia i reagowania na rzeczywistość sprawia, że to, co robię, jest rozpoznawalne i wyjątkowe. Dlatego z internetowej kroniki, która jest już nie do przewinięcia do początku, można zrobić coś spójnego, czynoksiążkę, książkę zrobioną z rzeczy, których państwo nigdy nie widzieliście. Ponawiana przez lata czynność pisania uświadomiła mi, że jako zestawiona w całość może wywołać inny efekt. Okaże się może, że to coś więcej niż autobusowe przygody Kąckiej.

Zastanawiałem się, czy ten zbiór ma również wymiar egzystencjalny w tym sensie, że regularne notowanie daje ci możliwość powrotu do historii zapisanych kilka lat temu. Czy to organizuje ci myślenie o czasie i własnym życiu?
Po trosze. Książka nie zbiera wszystkiego, co zapisałam. Porządkuje mi to myślenie o sobie i kiedy wracam do tej utajonej częściowo persony, kryjącej się za zapiskami, widzę znaczną różnicę. Świat mi ostatnio pod wieloma względami ciemnieje, co się też w pisaniu odbija. W najwcześniejszych zapiskach nie tylko siebie widzę jako nieco inną podmiotowość, słuchającą, spisującą sobie, organizującą na raty strefę zgniotu. Widzę też zupełnie inne algorytmy mentalne rządzące społeczeństwem. Miewałam dość poważne kryzysy w ciągnięciu zapisków – nie zawsze mam odpowiednio wysoki poziom odporności na złe nowiny o naszych głowach. Czasami te nowiny są wyjątkowo złe i mam poczucie, że rozpoznania można fundować sobie tylko do pewnej granicy, zwłaszcza że ja nie traktuję pisania terapeutycznie. Poziom agresji społecznej rośnie, jest coraz mniej sytuacji dobrego, empatycznego obcowania z ludźmi – coraz więcej sąsiedzkich rzeczy odpada, bo żywioł sąsiedzkości gaśnie. Ochoczo przystępuję do odnotowania każdego nieporozumienia, w którym ludzie brali udział z obopólną sympatią, ale coraz więcej mam sygnałów świadczących, że zbiorowo zwariowaliśmy. Tego się nie da zauważyć, kiedy człowiek siedzi wpatrzony w siebie i podręcznik psychopatologii, tylko wtedy, gdy smakuje się mięso językowe, to, jak ludzie mówią.

Ta książka jest także rodzajem kroniki z życia osoby, która po melville’owsku mówi: „Wolałabym nie”.
Zawsze miałam dyspozycję, pewną formą talentu, do wyłapywania zderzeń językowych, paradoksów. I część z tych tekstów reprezentuje funkcjonowanie elizy przez małe „e” jako ucha transparentnego. Ta eliza jest personą, która rzadko kiedy mówi więcej niż „aha”. Taka minimalna obecność w wielu rozmowach nie jest próbą kreacji mruka, lecz kogoś, kto przyjmuje rzeczy do wiadomości, ale z pewnym oporem. W mojej głowie zazwyczaj pojawia się bardzo wiele form sprzeciwu naraz, to mnie uwrażliwia, ale nie tylko pod jednym kątem. Nie miałam zamiaru ugniatania pamfletu. Świadomie tego nie uspójniałam. Nie kieruję moimi czytelnikami.

Jak w „Elizjach”, gdzie zastosowałaś odmienne spisy treści, żeby można było czytać wzdłuż kilku ścieżek.
Tak, ale to zupełnie inny typ książki, odwrotność stref bełkotu, proza kreacyjna. Coś z mojego poczucia humoru może za to łączyć następną książkę, „po drugiej stronie siebie”, z tą, o której mówimy. Tym razem, poza lakonizmem, który mocno się mnie trzyma, zależało mi na surowości. Persona wyłania się z tej książki na zasadzie negatywnej, kiedy ktoś zauważy jej obecność i zastanowi się, kim jest ta osoba, która chociaż dostaje wielokroć po głowie i okazuje się niedostosowana do towarzyszących ludziom wyobrażeń, zachowuje coś więcej niż pozory współobecności i codziennej empatii. Ale tu już czytelnik musiałby się przyłożyć.

Lektura „Strefy zgniotu” przypomniała mi podobne książki Adama Poprawy, w tym „Walce wolne, walce szybkie”, ale wielkim atutem twojej jest brak wszechobecnego u Poprawy wyższościowego, akademickiego tonu, przechodzącego w mizoginię i boomerski seksizm. Też jesteś wykładowczynią, osobą bardzo świadomą nie tylko językowo, ale i społecznie – czy nie miewałaś więc obaw przed sięgnięciem po kpiarskie, prześmiewcze tony?
Mam nadzieję, że ze swoim poczuciem humoru nie sytuuję się wyższościowo. Oznajmiło mi paru znajomych, że sam fakt, iż coś słyszę i przetwarzam, już jest wyższościowy, bo przecież trzeba robić selekcję tego, co ludzie mówią mądrze, a co nie, i nie wolno śmiać się z głupich. Co to znaczy? Osądzanie tego, co ludzie mówią, jako mądrego też jest paradoksalnie wyższościowe. Gdzie jest granica? Mam wybierać tylko to, co nas nie ośmiesza?

Pytano mnie też, czemu nie piszę normalnie, wielkimi literami i pełnymi zdaniami. Myślę, że przy zwykłym zapisie wchodzi się w inny kontrakt, w rolę opowiadacza, który rządzi sytuacją, dawkuje napięcie, kropi puenty. Zakładałam, że ten tryb minimalistycznego zapisu, który świadomie przyjęłam, uruchomienie tego, co profesor Balcerzan nazywa kompresorami, sprawia, że wchodzę w rolę etnologa czy etnografa. Rzeczywistość jest nieciągła, mnóstwo międzyludzkich zahaczeń odbywa się w innej sferze, a ja nie żartuję z ludzi, o których piszę. Moja podmiotowość nie jest wyższościowa. Wielokrotnie słyszałam, że mój sposób kompresji tekstu nie ułatwia lektury, ale właśnie o to chodzi, żeby zbliżyć do siebie sfery komunikacji moich postaci – te jawne i niejawne.

Bardzo ważna w twojej książce jest płaszczyzna, nazwijmy ją, genderowa. Od początku wiemy, że nasłuchuje i pisze kobieta, która musi mierzyć się z ogromną ilością oczekiwań społecznych, począwszy od poziomu sąsiedzkiego, a na akademickim i estetycznym kończąc, bo przecież ktoś pisał do ciebie, że twoje krótkie włosy sugerują lesbijstwo. Jest coś fascynującego w tym twoim oporze przeciwko obsadzaniu w kolejnych rolach.
Na prośbę wydawcy dodałam do książki biogram dwudzielny, rozpisany na biografię dzienną i nocną, co jest puszczeniem oka do tych, którzy potrafią przyjąć do wiadomości tę lub ową Elizę, ale gubią się w obliczu dwóch Eliz. Jedna z nich, ta z moich trzech książek, jest zawsze konsekwentnie elizą przez małe „e”. Słowem, jestem dwiema twarzami naraz, więc jak bym się nie ustawiła, to zawsze gdzieś obrywam. Bardzo śmieszne wrażenie.

Ludzie nie są w stanie przyswoić sobie tego, że nie trzymam spójności persony. Silny akademik musi być też silnym prozaikiem, prawda? Gdybym, jako akademiczka, pisała chociaż szacowne wiersze zgrywające się z tym, co robię akademicko, byłoby im łatwiej. Ani środowisko akademickie, ani literackie niezdolne są zdzierżyć, że robię różne rzeczy w formie psikusa. W związku z tym i moje prace naukowe bywają przyjmowane podejrzliwie.

Łącząc w sobie te dwie postawy, daję ludziom ciche przyzwolenie na próby atakowania mnie oczekiwaniami i lekceważeniami. Wiele opinii wynika z niezrozumienia tego, co mówię, z wyciągania błędnych wniosków. Daję temu wyraz, zapisując swoje śmieszne człapanie po mieście z walizką książek, tym ogonem, który pojawia się też w moich snach. Nie walczę jednak o personę wywyższoną, walczę o personę, od której wszyscy będą się odbijać. Nie powiem, że jestem obnośnym lusterkiem, ale rejestruję nasze schizy. Garbuje mi to skórę, ale zarazem moje ego jest praktycznie nieobecne, pozostaje receptywne, bez tego nie byłoby książki.

Przy każdej swojej książce próbujesz zrobić coś innego, przychodzi ci to z łatwością?
Teraz z tym gorzej, bo jestem w bardzo poważnym niedoczasie ze swoimi pisaniami różnego typu, a żeby za każdym razem robić coś innego, trzeba trochę przeprojektowywać głowę. Mam dużą łatwość przestawiania sobie głosu, nie mam jednorodnej dykcji, a dodatkowo obrabiam też pole akademickie, na którym także mówię paroma głosami o różnych epokach literackich. To bycie akademickie jest urozmaicone, nie wchodzę w rolę specjalistki. Nie projektuję siebie i nie wiem, ile będzie jeszcze Eliz.

Ale wierzę, iż persona, która siedzi w tych wszystkich rozdaniach, okazuje się spójna na poziomie emocjonalnym i intelektualnym. Pisząc, wchodzę na scenę też po to, żeby toczyć walkę z presją oczekiwań. Bycie kimś nie do końca definiowalnym robi się coraz trudniejsze, bo przecież nie chodzi tylko o ludzi, którzy o tobie piszą, bądź czegoś od ciebie chcą literacko, ale też o tych, którzy po prostu z tobą rozmawiają. Nieułatwianie im zadania powoduje, że czasem wolą machnąć ręką. Wolą mieć dobrze utoczoną figurę pisarza i jego jednolity obraz, nawet jeśli jest to efekt ich wyobrażeń.

Czasami myślę, że powinien pojawiać się ktoś, kto daje sygnał, że formatowanie jest szkodliwe. Że jego brak, że niewyrazistość tej plamki jest ożywcza dla literatury. Nie może być tak, że mamy mieć wszystko od razu poustawiane, wolę, żebyśmy nie zawsze wiedzieli, co robimy. Wtedy rodzą się nowe sensy. W najgorszym razie zostajesz z tym sam i nikt nie chce z tobą gadać.