Kiedy umieram

Bartosz Sadulski

Im dłużej żyjesz, tym większe prawdopodobieństwo, że padniesz ofiarą własnego nekrologu. Logiką death hoax nie rządzą prawa medycyny czy prawdopodobieństwa

Krakowski dziennik „Czas” w numerze z 18 lipca 1850 roku, czyli tego dnia, kiedy wybuchł wielki pożar Krakowa, przeprasza za omyłkowo podaną informację o śmierci krakowskiego profesora Trojańskiego przebywającego w Marienbadzie (Mariańskie Łaźnie na Słowacji). „Według najświeższych listów sz. professor, lubo jeszcze mocno chory, wyszedł już podobno z niebezpieczeństwa”. Nie wiemy, czy to ktoś nieżyczliwy, oblany student albo zawiedziona kochanka doniosła redakcji o śmierci profesora, tak jak nie mamy pewności, czy to pierwszy wypadek w historii polskiej prasy sprostowania death hoax.

Ledwie kilka miesięcy temu portal Interia podał informację, potwierdzoną rzekomo w dwóch źródłach, o śmierci blisko dziewięciosześcioletniego Adama Słodowego, „niezapomnianego popularyzatora majsterkowania”, polskiego MacGyvera, który przy pomocy obierek po ziemniakach i lutownicy transformatorowej LT-100 pokazałby, jak obalić komunę, gdyby mógł. Informacja rozeszła się po świecie jak hiszpanka po Wielkiej Wojnie. Sprostowanie pojawiło się jeszcze tego samego dnia, a Słodowy mógłby z dumą zacytować Marka Twaina: „Pogłoski o mojej śmierci były mocno przesadzone”. Amerykański pisarz, jako jedna z najpopularniejszych postaci swoich czasów, padł ofiarą „śmiertelnej plotki” w 1897 roku; zdementował ją słynnym cytatem.

Kronika miejscowa

Prosta zasada, w myśl której jeśli możesz zdementować swoją śmierć, to znaczy, że wciąż żyjesz, jest współczesną trumną ratunkową, o czym przekonała się w tym roku chociażby wokalistka Hayley Williams z Paramore. Pogrzebana za życia zadzwoniła dzwoneczkiem Twittera, przy okazji dementując informacje o pracach nad szóstym albumem. Można też jak „uśmiercony” w zeszłym roku Costa-Gavras nakręcić po prostu nowy film, choćby i marny: jego „Adults in the Room” to niemal marvelowska historia o pojedynku mniej męskiej wersji Varufakisa z badboyami z UE i MFW.

Twitter

Możemy się śmiać z przesadzonych plotek o śmierci, które aktualnie można zdementować jednym selfie, ale są tacy, którym nie było do śmiechu. Marcus Garvey po przeczytaniu własnego nekrologu w gazecie dostał drugiego wylewu i umarł, potwierdzając maksymę Seneki, że często przyczyną śmierci jest lęk przed śmiercią. Ze swoimi nekrologami musieli się też zmierzyć między innymi Charles Baudelaire (przynajmniej był łaskaw odejść w tym samym roku) i Karol Marks (mało sympatycznie się zachował, bo po nekrologu w „New York Timesie” złośliwie żył jeszcze 13 lat).

Wielu zwolenników ma jedna z najsłynniejszych miejskich legend, twierdząca, że Paul McCartney zginął w wypadku samochodowym w 1966 roku i został zastąpiony przez sobowtóra (lub jakby powiedział Lech Wałęsa: sobotwora), kanadyjskiego policjanta Williama Campbella. O plotce, chociaż zdementowanej, powstały filmy i książki, a miały ją podsycać ukryte przekazy w piosenkach Beatlesów, znaki na niebie i ziemi, a nawet na ziemniaku.

Paul McCartney i ziemniak

Niemal każdy szanujący się celebryta drugiej połowy XX i początku XXI wieku ma, albo przynajmniej powinien mieć, na swoim koncie uśmiercenie. Jan Paweł II został uśmiercony trzykrotnie, z czego dwa razy przez CNN, które zresztą wyjątkowo hojnie sypie nekrologami: w 2003 roku z powodu błędu na stronie telewizji ukazały się nekrologi najwybitniejszych umysłów politycznych naszych czasów, amerykańskich Hannibali: Dicka Cheneya, Ronalda Reagana i Gerarda Forda, ale też Fidela Castro i Nelsona Mandeli.

Naturalnie im dłużej żyjesz, tym większe prawdopodobieństwo, że padniesz ofiarą własnego nekrologu. W ciągu dwóch ostatnich lat dwukrotnie uśmiercono blisko dziewięćdziesięcioletniego i wciąż czynnego zawodowo, chociaż sądząc po wypowiedziach na temat polityki, niekoniecznie umysłowo (przypomnijmy, że zachęcał do głosowania na Trumpa, gdyż „mówi on to, co myśli”), Clinta Eastwooda, co byłoby znacznie większym wydarzeniem niż śmierć Normana Lloyda, Carla Reinera czy Mela Brooksa, o których wszyscy, łącznie z kostuchą, zapomnieli (zupełnym przypadkiem wszyscy trzej są żydowskiego pochodzenia). Generalnie lepiej się nie wychylać, powiedziałby to na przykład Louis-Victor Baillot, najdłużej żyjący żołnierz walczący pod Waterloo, o którym ktoś sobie przypomniał w roku 1890, zrobił mu na ganku fotę i osiem lat później było po gościu.

Żołnierz

Logiką death hoax nie rządzą prawa medycyny czy prawdopodobieństwa, ale chęć zysku (lub dziennikarska niechlujność). Perfekcyjnie sfabrykowane informacje o śmierci Sylvestra Stallone’a (razem ze zmistyfikowanymi fotografiami z jego „ostatnich dni”, na których wygląda po prostu jak Michel Houellebecq) w 2018 roku pochodziły ze strony, na której wszyscy odwiedzający musieli wziąć udział w ankiecie, strona z materiałami wideo o wypadku, w którym zginął Johnny Depp, infekowała trojanami itd. Ale czasem może chodzić o coś więcej, o czym przekonał się, nie pierwszy i nie ostatni, dziennikarz „Super Expresu”, który kilka dni temu dał się nabrać na informację o śmierci Krzysztofa Zanussiego, pochodzącą z fikcyjnego konta Olgi Tokarczuk. Konto założył znany włoski troll i pseudodziennikarz Tommaso De Benedetti, mitoman pierwszej wody, który przez lata fabrykował wywiady i puszczał w świat fałszywe informacje. „Twitter works well for deaths” – stwierdził w rozmowie z „Guardianem” człowiek, który przez pół życia udowadniał włoskim mediom, że podobnie jak „Gazecie Wyborczej”, przydałby się im dział fact checkingu.

Google

Gdzieś na marginesie tego tanatycznego pędu pojawiła się informacja o odejściu Bohdana Butenki, podana dwa dni po śmierci, kiedy opadł już powyborczy pył. Ostatecznie czy kilka dni zwłoki wobec wieczności robi komukolwiek różnicę?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).