W drodze
fot. Josh Goleman

23 minuty czytania

/ Muzyka

W drodze

Bartosz Sadulski

Big Thief to jeden z najlepszych koncertowych zespołów, jakie widziałem. Może dlatego, że ich piosenki powstają na żywo, w podróży, a nie w wypasionych studiach. Refreny i chwytliwe frazy instalują się w głowie jak cudowne złośliwe oprogramowanie

Jeszcze 6 minut czytania

Zacząłem ich słuchać zdecydowanie zbyt późno jak na osobę, która przez blisko dekadę pisała o muzyce, ale od razu z zaangażowaniem, jakie cechuje pierwsze nastoletnie muzyczne miłości. Trudno wytłumaczyć, z czego wynikało to czasowe przesunięcie, w końcu debiut Big Thief pod jakże bezczelnym tytułem „Masterpiece” spotkał się z ciepłym przyjęciem, a serwis Pitchfork, który od początku przychylnym okiem patrzył na wszystko, co związane z brooklyńskim zespołem, był dla mnie w 2016 roku tym, czym „Gazeta Polska” dla prawicy: oknem na świat. Ocena 7,7 (na 10) dla debiutu wystawiona przez portal była obiecującym sygnałem, a do kategorii „folk rock” lgnę jak mucha do zbuka, pewnie dlatego, że w niebieskim fordzie transicie ojca walały się kasety Kenny’ego Rodgersa i Dolly Parton, a nie Led Zeppelin i Pink Floyd. Dziwne, że nie połknąłem haczyka i nie zostałem nadwiślańskim ambasadorem zespołu, wytrwałym apostołem pięknych i prostych melodii, akwizytorem podpinającym się nocą pod cudze głośniki bluetooth tylko po to, żeby puścić „Vegas” i zapytać, jak mogliśmy bez tego żyć. A żyliśmy jak zwierzęta, i to nie te z okładki ich najnowszej, piątej płyty, brzdąkające przy ognisku, ale całkiem dzikie.

Niewykluczone, że Big Thief migało na moim muzycznym horyzoncie, a ja machałem ręką na zespół, którego nazwa zupełnie nie wydawała się zachęcająca. Dlaczego miałbym pozwolić dużemu złodziejowi kraść mój bezcenny czas? Chociaż jako największy opolski fan The Doors i Kombajnu Do Zbierania Kur Po Wioskach nie powinienem mieć złudzeń, że może istnieć coś takiego jak zła nazwa dla kapeli. Kiedy jednak pod koniec 2019 roku wszystkie muzyczne podsumowania uwzględniały dwie płyty Big Thief wydane w tamtym ostatnim spokojnym roku XXI wieku, a na noworocznej playliście Baracka Obamy znalazło się „Not” z albumu „Two Hands”, poczułem, że coś jest na rzeczy, że jakaś poważna impreza w moim sąsiedztwie odbywa się beze mnie. I cóż, jakby to powiedział Ron Burgundy: that escalated quickly.

Nie ma oficjalnego teledysku do „Not”, jest występ z programu Stephena Colberta. Och, więc tak się czują dziewczyny na koncertach Shawna Mendesa. Zabrzmię jak dziaders: ostatni raz tak się czułem, kiedy w roku 2004 zobaczyłem na MTV2 teledysk do „Last Nite” The Strokes, przy czym teraz nie musiałem nerwowo szukać kartki i długopisu, żeby zapisać nazwę zespołu i płyty, a później jechać do najbliższego wojewódzkiego miasta, czyli Opola, żeby kupić kasetę. Sam nie wiem, co zadziałało, co poruszyło mnie najmocniej, pewnie wszystko: gitarowa przebojowość i hardrockowa moc (w wersji płytowej rozpasana gitarowa solówka gratis), błyskotliwy tekst, charyzma i wokal liderki Adrianne Lenker, dziewczyny bez zęba na przedzie, mającej ostentacyjnie wywalone na to, co ludzie powiedzą, może ostatecznie ogólna ekscentryczność kapeli, której każdy członek wygląda, jakby grał w innym zespole, a mimo tego łączy ich wszystkich rzadko spotykana chemia. Oni się po prostu lubią, i to widać.

Trudno, żeby było inaczej, skoro każde z nich nazywa się, jakby przybyło z kosmosu, albo co najmniej z Europy Środkowej, i przybrało słowiańsko-amerykańskie pseudonimy tylko po to, żeby zrobić dziennikarzom na złość, gubić tropy i zastawiać wnyki. Czy to możliwe, żeby w jednym zespole grali: Adrianne Lenker (liderka, wokal, gitara, z niemieckiego jej nazwisko oznacza kierownicę, a czasownik lenken to prowadzić i kierować – jakże adekwatne), Buck Meek (jak nazwa teksańskiego browaru, Buck Meek light, to mogło być ulubione piwo studentów w Austin, a tymczasem to seksownie wijący się na scenie teksański gitarzysta – mówią, że gitara gra nim, a nie on na niej), Max Oleartchik (bas, wnuk kompozytora Edwarda Olearczyka, autora między innymi „Pieśni na cześć towarzysza Bieruta” i przebojowej „Pieśni obrońców”, zmarłego w Izraelu w 1994 roku) oraz James Krivchenia (perkusja, to dopiero ananas: czasami, kiedy gra, wygląda, jakby myślał o złowionym w zeszłym roku szczupaku, przeważnie jednak trzyma rytm)? Możliwe, a fundamentem, na którym powstało Big Thief, jest miłość. A gdzie zaczyna się miłość, przestaję pisać o sobie.

Lenker spotkała Meeka pierwszego dnia po przeprowadzce do Nowego Jorku w 2012 roku. Wcześniej poznali się w Bostonie. W Wielkim Jabłku on pracował jako kurier rowerowy i budowlaniec, ona dorabiała jako kelnerka. Szybko zaczęli grać razem, najpierw covery Johna Prine’a i Fleetwood Mac, później swoje piosenki. Nagrali dwa albumy, zakochali się w sobie, wzięli ślub, pojechali w trasę vanem: półtora roku po pierwszym spotkaniu kupili przeróbkę chevroleta G20 w kremowym kolorze ze złotymi i brązowymi wykończeniami, drewnianymi panelami i pomarańczowym dywanem wewnątrz. Przed tym pojazdem szczęśliwie objęci stoją na okładkach obu swoich albumów, które sami tłoczyli i wkładali do papierowych kopert. Filmowa historia, jedna z setek, jeśli nie tysięcy, jakie każdego roku zdarzają się w USA. Tyle że zakończona spektakularnym sukcesem i trzema nominacjami do Grammy, wyprzedanymi trasami i hołdami od największych.

Przez dwa lata Lenker i Meek koncertowali po Ameryce, w szkołach i na przydomowych grillach, a kiedy brzmienie i ambicje Adrianne stały się bardziej rockowe, wrócili do Nowego Jorku z myślą o założeniu zespołu. Poza miłością fundamentem Big Thief jest ewidentnie przypadek lub przeznaczenie: w dniach po powrocie spotkali na ulicy Oleartchika, którego Meek poznał kilka lat wcześniej. Rozpoczęli sesje nagraniowe w domku nad jeziorem Champlein w Vermoncie. Dźwiękowcem był Krivchenia, który później, od drugiej płyty, został perkusistą Big Thief. Nazwę zespołu wymyślił Meek. Po 12 dniach nagrań mieli materiał na płytę „Masterpiece”: surową, ale też pod wieloma względami antycypującą to, co stanie się ich znakiem rozpoznawczym: prymat melodii nad brzmieniem, stylistyczną różnorodność, kreatywność, bezpretensjonalną emocjonalność i oryginalność. Przyszła składanka z ich największymi hitami nie obejdzie się bez „Vegas”, „Real Love”, „Paul” (ponad 60 milionów odsłuchań na Spotify) czy piosenki tytułowej z debiutu, jedynej, z której nagraniem miała problem Lenker. Zaśpiewała ją dopiero wtedy, kiedy członkowie zespołu weszli do pokoju i zaczęli tańczyć.


To być może najważniejsze w tej historii: rodzice Adrianne poznali się w bardzo młodym wieku w Indianapolis, w zamkniętej chrześcijańskiej i restrykcyjnej społeczności, która nie akceptowała imion niepojawiających się w Biblii. Rodzice opuścili sektę, kiedy ich córka miała cztery lata, ale jeszcze przez kilka lat byli wierzący za bardzo. Kiedy Adrianne miała pięć lat, kolejowy gwóźdź wypadł z prowizorycznego domku na drzewie u jej rodziny w Niswah, niemal ją zabijając. Opisała tę historię z perspektywy matki we wzruszającej piosence ze wspaniałym tekstem „Mythological Beauty”, która znalazła się na drugim albumie Big Thief „Capacity” z 2017 roku (już 8,3/10 od Pitchforka).

Zanim skończyła osiem lat, zdążyła zamieszkać z rodziną w czternastu różnych domach i zaczęła komponować pierwsze piosenki: głównie o tym, że jest wściekła. Ojciec Adrianne był domorosłym songwriterem, miłośnikiem Pata Metheny’ego (co nigdy dobrze nie wróży), filozofem i bezkompromisowym rodzicem, który trójkę swoich dzieci nauczył skomplikowanych akordów, emisji głosu i karate. Opanowanie warsztatu songwriterskiego w bardzo wczesnym wieku pozwoliło jej skupić się na tym, co jej zdaniem w sztuce jest ważniejsze od oryginalności: na prawdzie. Pod klipami z koncertów Big Thief często widać komentarze: „Widzicie ten chwyt? JAK ONA TO ROBI! To nieludzkie, czy ktoś wie, jak zagrać to prościej? MOJE PALCE SĄ ZA KRÓTKIE”. Poza tym: jak można tak dobrze jednocześnie grać i śpiewać? Na jakim skrzyżowaniu sprzedałaś swoją duszę?

W barach zaczęła występować w wieku dwunastu lat. Rok później, po rozwodzie, ojciec został de facto jej menedżerem. Przez kolejne trzy lata starał się uformować ze swojej córki dziecięcą gwiazdkę popu, sfinansował wydanie jej dwóch albumów, ale projekt stworzenia kolejnej Miley Cyrus skończył się niemal jak w legendzie o Wandzie, tylko że Lenker zamiast rzucić się do rzeki, zaczęła słuchać Elliota Smitha, ogoliła głowę i uciekła do Bostonu na letnią szkołę w Berklee College of Music. Tam właśnie poznała Meeka, a wszystko, co działo się od tamtej pory, zdaje się protestem wobec konwencjonalności, sztuczności i korporacyjności świata popu. Począwszy od pierwszej dojrzałej solowej, ale też ostentacyjnie intymnej płyty „Hours Were the Birds” z 2014 roku, na której znalazło się już zwiastujące wszystko co najlepsze w jej talencie „Lighthouse”: melodia, subtelna energia, zabawa songwriterską tradycją. Jeff Tweedy z Wilco powiedział o Lenker: „Czasem można by przysiąc, że to pomyłka lub niezrozumienie jej własnej piosenki. Dlaczego ona zaczęła tam śpiewać? Ale tak nie jest, to dar, który tylko ona wydaje się posiadać”. Nic dziwnego, że kiedy Phoebe Bridgers formowała z Julien Baker i Lucy Dacus dziewczyńską supergrupę Boygenius, jako wymarzoną czwartą członkinię widziała właśnie Lenker.

fot. Michael Buishasfot. Michael Buishas

Przełomem dla Big Thief był 2019 rok i wydanie płyt „U.F.O.F.” i „Two Hands” ­– już nie w niszowej wytwórni Saddle Creek z Omaha, ale dla czcigodnego 4AD. To dwie strony tej samej monety, ich pierwszy podwójny album, chociaż rozdzielony na dwie osobne, uzupełniające się płyty. Różnice doskonale ujęła Lenker: „«U.F.O.F.» jest skupione na nieskończoności, jest zabawą teksturami i kolorami, nakładaniem warstw w produkcji i wpatrywaniem się w otchłań, zaś «Two Hands» pozostaje surowe, nagie; to niewiele warstw, raczej chwytanie chwili w pokoju, bardzo suche, bez pogłosów, tylko skóra i kości, czysta ludzka fizyczność”.

Albumy powstawały od lutego 2018 roku, kiedy po zakończeniu trasy Big Thief zamknęli się w artystycznej enklawie w kalifornijskim kanionie Topanga na zachód od Los Angeles. Efektem sesji było ponad trzydzieści demówek napisanych przez Adrianne w podróży – ta erupcja kreatywności zwiastowała coś więcej niż tylko kolejny album z ładnymi piosenkami. Folkowe, kameralne, intymne, wielowarstwowe i nieco mistyczne „U.F.O.F.” (tym razem ocenione przez hipsterską „Gazetę Polską” na bliskie perfekcji 9,2 punkta na 10), nad którym unosił się duch Vashti Bunyan i szum drzew, nagrali w stodole, a dokładnie w rodzinnym studiu Bear Creek w stanie Waszyngton, gdzie wcześniej pracowali między innymi Foo Fighters, Modest Mouse, James Brown, a Chris Cornell przyznał, że nie chciał się z niego ruszać. W skład studia wchodzi też domek na drzewie, co być może nie było bez znaczenia.

Zamiast odpoczywać, pięć dni po nagraniu leśnego „U.F.O.F.” wyjechali do Teksasu nagrywać czwartą płytę – to tempo znane raczej z lat 60., a nie z XXI wieku, kiedy producenckie zabawy przeciągają się w nieskończoność, sprawiając, że kilkuletnią przerwę uznajemy za normę. Podróż do Houston, gdzie urodził się Meek, wynikała ze specyfiki piosenek, jakie Big Thief chcieli nagrać. Jak sam Meek przyznał, szukali surowego, gorącego, ale też kolorowego miejsca, dlatego zdecydowali się na Sonic Ranch w pobliżu El Paso, gdzie studio powstało w hacjendzie znajdującej się w centrum pekanowego sadu. Album nagrali w znacznej części na żywo, wracając do brzmienia charakterystycznego dla najbardziej gitarowych momentów dwóch pierwszych albumów i przeplatając je charakterystycznymi dla siebie folkowymi balladami w klimacie Joni Mitchell minus depresja.


To estetyczne zróżnicowanie, sprawiające, że ich brzmienie rozciąga się od delikatnego akustycznego „Paul” po „Not” (nagrane za pierwszym podejściem nie pod granicą z Meksykiem, ale w Los Angeles), dzięki któremu zasłużyli sobie na sympatyczną łatkę zespołu grającego „grunge folk”, świadczy nie tylko o artystycznej wszechstronności, której wspólnym mianownikiem są zawsze melodie, ale też pozwala na granie szalenie zróżnicowanych koncertów. Dość powiedzieć, że niedawny londyński występ 5 marca, zamykający serię czterech, wyprzedanych na pniu koncertów w Shepherd’s Bush Empire, na którym miałem przyjemność być, zaczęli, jakby przez całe życie słuchali wyłącznie Nirvany – od surowych wersji „Not” i „Masterpiece”. A przearanżowana wersja tytułowej piosenki z piątego albumu, do którego niedługo dojdziemy i który nas wszystkich tutaj zebrał, brzmiała jak wyjęta z głowy Kurta Cobaina. Chociaż pojawiająca się czasem w kontekście Big Thief łatka „shoegaze” to lekka przesada, na ich koncertach może wydarzyć się wszystko.

Bycie w ruchu stało się główną ideą Big Thief. „W muzyce jest stały element podróży. Może wzięło się to z dorastania z rodzicami, którzy zawsze czegoś szukali, bardziej na poziomie wewnętrznym. Szukali bliskości albo związku. Czasami doprowadza mnie to do szaleństwa, bo szukam w muzyce czegoś całkowicie niewidocznego, nieuchwytnego i niemierzalnego” – mówiła Adrianne w jednym z wywiadów. Równie istotne są braterstwo, przyjaźń i kontakt z naturą, o którym Lenker opowiadała dużo zwłaszcza w trakcie pandemii, kiedy izolując się w drewnianej chatce u podnóża gór w zachodniej części Massachusetts, otoczonej lasem, szemrzącymi strumykami i śpiewem ptaków, komponowała, a po zbudowaniu przy pomocy inżyniera dźwięku Phila Weinrobe’a prowizorycznego studia nagrywała też (analogowo i z wieloma elementami pejzaży dźwiękowych – z chatki transmitowała też covery grane po śmierci Johna Prine’a) naturalistyczny i w duchu nieco waldenowski podwójny album „songs / instrumentals”. Koledzy z zespołu przez kilka chwil byli zazdrośni, że nie nagrała ich z nimi, ale talentu Lenker starczy dla wszystkich.  


Pandemia wpłynęła też na plany Meeka, który swój drugi solowy album „Two Saviors” zdążył nagrać w 2019 roku, rok po rozwodzie z Lenker, ale wypuścił dopiero dwa lata później. To zbiór prostych, ciepłych, altcountrowych piosenek do grania przy ognisku i kołysania nóżką, pozbawionych jednak głębi i wielowarstwowości dokonań macierzy. Ich rozwód to też ciekawa sprawa: niejeden zespół pogrążyłby się w wieloletnim kryzysie i marazmie, prał brudy na sali rozwodowej, a na scenie robił dobrą minę do złej gry (ewentualnie nagrał swój najlepszy album, jak to było z Fleetwood Mac). Tymczasem Meek i Lenker weszli do sądu ramię w ramię, rozmawiając i chichocząc, próbując rozgryźć całą sytuację tak, jak próbowali rozgryźć, czym jest małżeństwo. „Czuję, że teraz śpiewamy razem lepiej i więcej razem tworzymy. Wiele naszej miłości przelewa się w muzykę, która być może jest formą, którą zawsze miała mieć” – mówiła o byciu małżeństwem w zespole Adrianne.

To jedna strona medalu. Na drugiej jest osobisty wymiar jej kompozycji – w jej tekstach często pojawiają się imiona: Paul, Lorraine, Haley, Mary, Jenni, Caroline, Jodi – które niczym nazwy własne produktów w książkach Houellebecqa (ach, ta kurtka Camel Legend) pozwalają nam się w tych tekstach rozgościć i wygodnie rozsiąść. W rzeczywistości Lenker niekoniecznie opowiada o innych – przeważnie wyłącznie o sobie albo w swoim imieniu. Nawet w piosence „Paul” o męskim kochanku rozmawia z inną wersją siebie. Choć akurat w nowych utworach otwarcie się terapeutyzowała, a biedny Buck musiał ich wciąż słuchać na koncertach. Co więcej, część koncertów w trasie otwierała kolejna partnerka Lenker, Indigo Sparkle (Lenker wyprodukowała też jej debiutancki album „Echo”). Ma chłop nerwy.

Europejska trasa promująca dwupak szczęśliwości, czyli „U.F.O.F.” i „Two Hands”, została przerwana chwilę po rozpoczęciu w marcu 2020 roku. Zdążyłem zobaczyć koncert w Kolonii 7 marca – na lotniskach widoczna była już forpoczta niepokoju, liderzy ostrożności w maseczkach, ale świat jeszcze kręcił się po staremu, niestety w prawo. To był ostatni koncert, na jakim byłem przed pandemią, i nie miałbym problemu, gdyby był ostatni w moim życiu. Big Thief to jeden z najlepszych zespołów na żywo, jakie widziałem: może właśnie dlatego, że ich piosenki powstają na żywo. W trasie, w podróży, w drodze, zamiast w wypasionych studiach z najmodniejszym producentem sezonu. Zostały stworzone do grania, podśpiewywania, nucenia, ich refreny i chwytliwe frazy instalują się w głowie jak cudowne złośliwe oprogramowanie, którego żaden muzyczny antywirus, żadne płukanie ucha nie usunie.

Często na koncertach grają świeżo napisane utwory, testują je i sprawdzają, zanim trafią na album. Krivchenia mówił o tym tak: „To trochę romantyczne, gdy muzycy grają razem i po prostu tworzą muzykę w jednym pomieszczeniu. To już nie jest takie powszechne. Dla nas to część tożsamości”. Ostatni romantycy indie rocka? Może nieco naiwnie, ale jednak zaraźliwie wierzą w moc dobrze napisanego i skomponowanego utworu: wydań ich płyt nie poprzedzają sesje w kolorowych pismach ani nawet teledyski. Nową płytę zapowiadało sześć singli wypuszczanych przez pół roku z tą samą animacją. Są tylko piosenki i koncerty, czasem artykuł o Adrianne, która wyrasta na czołową amerykańską songwriterkę, uwodzi swoją eteryczną charyzmą i głową pełną zwariowanych melodii.

Kupuję to w całości, nie widzę w tym fałszu i pozerstwa, a wyłącznie odskocznię od muzycznej kultury naddatku i plastiku, którego uosobieniem są dla mnie przebierańcy z Mumford & Sons, jednej z najstraszniejszych rzeczy, jakie przytrafiły się światowej muzyce od śmierci Elliota Smitha. Big Thief są z innej gliny, a raczej z pustynnego piasku, sosnowej igły i kalifornijskiej mgły. Do szpiku kości amerykańscy, ale jednocześnie uniwersalni. Być może swoją niezależnością i nonszalancją oddają ducha czasów dokładnie tak, jak w latach 90. zrobiło to R.E.M., a później Bon Iver, trafiając tym samym do mainstreamu. Może właśnie o to chodzi, żeby pożenić amerykański gotyk, mrok lasów i dusz z brzmieniem skrzypek i gawędami o bliskich nieznajomych.

Przemawia do mnie to, co o muzyce Big Thief napisał, może nawet nieco zbyt poetycko i kwieciście, Tristan Gatward z „Loud and Quiet”: „Niezwykłość Big Thief polega na tym, że nic u nich nie wydaje się zrobione w pośpiechu. Ich muzyka brzmi jak wykopana spod ziemi, bada intymność na odległość, niczym wykopaliska archeologiczne w telewizji, odkrywając średniowieczne, wzorzyste naczynia kuchenne, które kiedyś mogły być prezentem jednej osoby dla drugiej”. Coś w tym jest, czuje się, że ta muzyka nie powstaje po to, żeby opłacić mieszkania na Manhattanie, loty w kosmos albo że ma zagonić fanów pod konta w socialach, gdzie kreatywność oblicza się w lajkach na godzinę. Big Thief są w najlepszym razie obojętni na biznesową stronę przemysłu muzycznego, wyglądają zazwyczaj, jakby nosili ciuchy po starszym rodzeństwie lub od Armii Zbawienia, a większość ich muzyki wydaje się dziwnie nieaktualna, démodé, czerpiąca z czegoś, co John Ashbery nazwałby „innymi tradycjami” (czyli raczej Prine niż Dylan), powstająca na rubieżach aktualnie pokupnych brzmień.

Może to wynikać między innymi z faktu, że sami słuchają niemal wszystkiego, a supportują ich zespoły dziwaczne i szerzej nieznane – grająca przed Big Thief w Kolonii numetalowa kapela między piosenkami dosłownie przepraszała za zakłócanie spokoju. Big Thief nie zabiera ze sobą w trasę oświetleniowca, żaden z członków nie nosi monitorów dousznych, a Krivchenia nie gra na podeście perkusyjnym, co może wkurzać na festiwalach muzycznych. Stoją zawsze blisko siebie, niemal w linii: Buck, James, Max, Adrianne z prawej. Nie przypominam sobie też żadnych narzekań Big Thief na kulejący system dystrybucji muzyki czy pandemię odbierającą im chleb od ust. Wręcz przeciwnie: jako jeden z pierwszych dużych zespołów zaangażowali się w pomoc i na bandcampie udostępnili album z niepublikowanymi demami nagranymi w Topanga, a dochód przeznaczyli dla swojej ekipy technicznej. „Jesteśmy zespołem, który ceni eksplorację ponad produkt. Wartość znajdujemy w pracy. Budowanie wewnętrznych mięśni jest dla nas cenniejsze niż efekt końcowy” – opowiada o swoim etosie Adrianne.

Big Thief, Dragon New Warm Mountain I Believe in You, 4AD 2022Big Thief,
Dragon New Warm Mountain I Believe in You”,
4AD 2022
Po Kolonii zagrali jeszcze parę koncertów, ale trasa skończyła się 11 marca w Kopenhadze. Ze względu na wprowadzone obostrzenia koncert został podzielony na dwa mniejsze, ale drugi z nich w ogóle się nie odbył. Zamiast tego zespół wyszedł do zawiedzionej publiczności i zagrał dla niej na zewnątrz. Ale w Kopenhadze wydarzyło się coś jeszcze, Big Thief zawarło swoje własne porozumienie kopenhaskie. Krivchenia w trakcie śniadania zaproponował, żeby kolejny album nagrać w trakcie krótkich sesji z różnymi inżynierami dźwięku w czterech różnych miejscach: na północy stanu Nowy Jork, w kanionie Topanga, na pustyni w Arizonie i górach Kolorado.

Krivchenia sam wyprodukował podwójny album grupy, którego tytuł pod względem długości konkuruje tylko z tytułami płyt Fiony Apple: „Dragon New Warm Mountain I Believe in You”, zaś pod względem eklektyczności nie może równać się z niczym. Podstawowym zadaniem, jakie postawił przed sobą Krivchenia, nagrywający także nieco dziwaczne, elektroniczne, ambientowe płyty, a po godzinach bębniący między innymi dla Taylor Swift, było zebranie na jednym albumie wszystkich wszechświatów i muzycznych stanów Big Thief. Potrzeba na to było 20 piosenek. To niecała połowa tego, co nagrali. Idąc z duchem „zrób to sam”, niektóre utwory nagrali przed śniadaniem na czterościeżkowym magnetofonie („Certainty”), a na okładce płyty umieścili rysunek Adrianne.


Na „Dragon New Warm Mountain I Believe in You” jest wszystko, co wiedzieliśmy o Big Thief, ale też trochę sensacji, jak chociażby krotochwilne, absurdalne i będące hołdem dla folkowej ikony Michaela Hurleya „Spud Infinity”, w którym prym wiedzie wyjątkowo mało seksowny instrument, jakim jest drumla, czy równie radosne i chwytliwe „Red Moon”, gdzie na skrzypcach dokazuje wspierający zespół w trakcie nagrań Mat Davidson. Piąta płyta Big Thief to jednocześnie pierwsza, na której pojawiają się wszystkie aspekty ich brzmienia. To podejście zaowocowało nie tylko piosenkami rozkosznie przaśnymi, jakie spokojnie mogły znaleźć się na „U.F.O.F.” („No Reason” czy „Dried Roses”), ale też mrocznymi wybrykami, jak „Simulation Swarm” oparte na swawolnej linii basu i nietypowym brzmieniu gitary, przypominającym wczesne Modest Mouse, czy hipnotycznym „Wake Me Up To Drive”, które mogłoby się znaleźć na ścieżce dźwiękowej Lynchowskiego filmu drogi. Po raz pierwszy korzystali z bardziej elektronicznych i syntetycznych brzmień. „Dragon...” to nie pigułka z brzmienia Big Thief, raczej opakowanie landrynek i dowód nie tylko na artystyczną pewność siebie, dojrzałość i kreatywność, ale też na głęboką samoświadomość. Podwójna płyta nie jest wyrazem ich aspiracji, jak to czasem bywa, ale ich „Białym Albumem”, manifestacją możliwości, okopaniem się na muzycznym Olimpie. Płytą cudownie prostą i piękną przez całe 80 minut, w sam raz na czasy ostateczne.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)