Tydzień pierwszy: bagaż
Uchodźczyni nie przychodzi sama. Są z nią jej zwykłe udręki, kaskady zmartwień, życiowych pomyłek, niezałatwionych spraw, rodzinnych toksyn, przełkniętych łez. Jak wcześniej, tylko bardziej. Całe dawne zło pozostało z nią, a całe dobro obróciło się w rozpacz, lęk, niepokój, tęsknotę. Wojna to wszystko plus wojna. To, co było wcześniej, nie znika, nie unieważnia się. Pulsuje, obezwładnia, odkrywa swoje drugie i trzecie dno, uporczywie dopomina się o uwagę, nie odpuszcza, podbija stawkę, dręczy.
Uchodźczynie to nie osoby, które uciekły przed bombami, to osoby z całym swoim życiem, które uciekły przed bombami. Też okropni ludzie. Też ze strasznymi historiami sprzed. Przywlekli te historie ze sobą. Może nie zabrali zbyt wielu walizek, ale niewidzialne bagaże rozpierają ich od wewnątrz. Albo je rozpakują, albo wybuchną, przygotujcie się wtedy na kompletną bezradność. To nie te proste sprawy – głód, zimno, zmęczenie, fizyczny ból. To wcześniej nieprzebyte himalaje.
Grzeczne dzieciaczki, miłe panie, nieśmiali chłopcy, ich babcie, ich starsze siostry, słodziaki, słodziaki – czytam w postach na grupach pomocowych. Sama przyjemność ich gościć. Czysta radość z nimi gotować, śmiać się, płakać, bawić. Na razie za darmo Centrum Nauki Kopernik, ale i innych atrakcji w mieście nie brakuje. Byleby tylko zechcieli wyjść z domu. Moi goście nie chcą. Szkoła czeka, klasy ukraińskie, klasy z angielskim i z opieką psychologiczną, praca też czeka. Byleby tylko chcieli się urządzać. Nie chcą, są na tymczasie, nowe życie im niepotrzebne, nie wybierali go.
Z wolna rozpakowują te niewidzialne bagaże. Wolałabym, żeby nie przy mnie, sama wojna naprawdę wystarczy. Z uchodźczych manatek prócz tego, co wiadomo, wysypują się długi, zdrady, przemoc domowa, złamane serca, choroby psychiczne, dziwaczne sekty, nałogi, teorie spiskowe, wiedzenie lepiej, porzucone dzieci, niezaszczepieni ludzie z astmą. I bariera komunikacyjna. Choć czasem to może dobrze. W pakiecie uchodźczym wojna to czasem dodatek do życia, nie do opowiadania.
Tydzień drugi: ucieczka
Wojna ośmiela. Wcześniej nie żyłem, mówi mój gość, teraz chcę pożyć, coś zobaczyć, gdzieś pojechać. Ale nie wsiada w autobus do Lille, ani w żaden inny. Zamknięty w swoim pokoju, cały czas do kogoś dzwoni. Czasem odbierają, czasem nie, a niekiedy rozmowę przerywa w pół zdania.
Wojna ośmiela. Można wreszcie zabrać dzieci i przepaść jak kamień w wodę. Niektóre długo czekały na odpowiedni moment, nie miały odwagi, nie potrafiły, nie wyobrażały sobie. A tu nagle nie okazja, lecz konieczność. Nazwiska tej kobiety z jakichś powodów nie można znaleźć w bazach Straży Granicznej, chociaż strażnicy twierdzą, że rejestrują wszystkich. Z kolei wolontariusze na granicy mówią, że niekoniecznie. Wyobraźnia pracuje: handel ludźmi? porwanie? niewola? śmierć? Intuicja podpowiada: uciekła od niego, od tamtego życia, od siebie, jaką była. Po kilku dniach z jej numeru przychodzi wiadomość: nie szukajcie mnie. Raczej się nie dowiemy, czy to na pewno ona wysłała.
Te kobiety, które znalazły w sobie siłę, jakiej się nie spodziewały, i samodzielność, której się bały, może pierwszy raz w życiu decydują o wszystkim same. To trudne doświadczenie i straszne uczucie, choć gdzieś z tyłu głowy czai się myśl, że to może być też cudowne. Jeśli kiedyś postanowią wrócić, to najtrudniejsze i tak przed nimi, ale jeszcze o tym nie wiedzą. Życie z bohaterami.
Tydzień trzeci: mięso
Pierwszy raz od pięciu lat kupiłam filety z kurczaka, mam w lodówce wędliny – oto miara mojego dyskomfortu i w sumie jedyny skutek tej wojny dla mnie. Poza tym nic się nie zmieniło, niczego mi nie ubyło, może tylko wiary, że zestaw kultywowanych przekonań jest jeszcze do obrony. Kiedy po całym mieszkaniu rozchodzi się zapach kury gotowanej z główką cebuli – testuję własną gościnność. Kiedy ogarnia mnie irytacja – testuję empatię. Kiedy w duchu odrzucam spontanicznie myśl, że Ukraina powinna się poddać – dotychczasowy światopogląd bierze w łeb. Gdy zastanawiam się, co sama bym zrobiła – pojmuję, że nic o sobie nie wiem.
Jeszcze niedawno komuś, kto próbował wymyślić świat na nowo, zarzucałam brak fantazji. Uważaj, czego sobie życzysz. Potrzebę „radykalnej wyobraźni” spełniła radykalna rzeczywistość. Odnowiło się znaczenie wielu słów, nadwerężył się związek frazeologiczny: „przemoc w instytucjach kultury”, wobec wojennych gwałtów przycichł spór o definicję gwałtu, kapitalizm na chwilę przestał być wszystkiemu winny, w pudle za szafą leżą nierozdane ulotki „Stop torturom na granicy”, trochę zatarło mi się w pamięci emocjonalnej, kogo wcześniej chciałam stawiać przed trybunałem. Akcje toksycznego testosteronu poszły w górę. Nie mogę albo nie chcę sobie przypomnieć, czy wojna znieczula czy uwrażliwia, demoralizuje czy budzi sumienia, czy po niej nadejdzie czas kobiet czy czas weteranów z zespołem stresu pourazowego. Gdzieś na pewno o tym czytałyśmy.
Pierwszego dnia wojny spotkaliśmy się na zajęciach ze studentkami i studentami, żeby chwilę razem posiedzieć, i jedna z osób powiedziała, że cokolwiek teraz pomyśli, wydaje się jej nieadekwatne. Ta nieadekwatność mnie nie opuszcza.
Tydzień czwarty: wściekłość
Dopiero po kilku tygodniach pojawia się wściekłość. A razem z wściekłością – jasność i pewność, że miałyśmy rację. Była po stronie tych, którzy chcieli odwrócić porządek kultury: odrzucić na zawsze hierarchiczność, heteronormę, monoetniczność, czarnobiałość, plemienność i patriarchat. Po stronie tych, które chciały rywalizację zmienić we współpracę, w miejsce siły dowartościować słabość, wszelką binarność rozmyć i rozpuścić w niebinarnościach, zwracać uwagę na przemoc w pozornie błahych gestach, strzec granic ciała, a przekraczać je nawzajem tylko za wyraźnym przyzwoleniem, zmieniać język tak, by nie krzywdził, i rozumieć, że empatia jest nie o nas.
Pierwszą myślą było, że to wszystko, co przemyśliwane przez ostatnie lata, zaprzepaściło się i utraciło sens w obliczu przemocy, która nie zostawia kamienia na kamieniu, a z ludzi czyni mięso, że walka o żeńskie końcówki przegrała na powagę z walką o miejsce w pociągu, o oddech, o wodę. Ale potem przyszła wściekłość, która to pierwsze zwątpienie odesłała w kosmos. Bo gdyby ochrona klimatu i odnawialne źródła energii były wcześniej priorytetem, żadne państwo nie byłoby dziś zależne od ropy, węgla i gazu. Gdyby manifestację męskości dostrzegano w tańcu na szpilkach, naga klata Putina na koniu nikogo by nie uwiodła. Gdyby głos kobiet i mężczyzn tyle samo znaczył, niczyj syn nie trafiłby na front. Gdyby za prześladowania tęczowych ludzi groziły międzynarodowe sankcje, parady równości po placu Czerwonym maszerowałyby od lat. Gdyby nauczono się walczyć z przemocą domową, rozwiązywanie problemów międzynarodowych przychodziłoby z łatwością. Gdyby oligarchowie i ich majątki…
Ta wojna jest kontynuacją pewnej polityki, wypadkową przyzwoleń i zaniechań, regresywnym mechanizmem obronnym świata, który musi odejść na zawsze, jeśli ma przetrwać Planeta. Czy ktoś jeszcze wierzy, że przetrwa? Że powinna przetrwać? Wątpię. Chyba że w imię żeńskich końcówek i prawa do wyboru zaimków, bo w tym wcale nie chodzi o gramatykę.