Każdy powinien być w życiu w czymś dobry. Dobiegający trzydziestki Robert jest świetny akurat w jednej rzeczy, to znaczy w byciu synem swojego ojca, Andrzeja Jaroszyńskego – popularnego aktora teatralnego, raczej niecenionego przez krytyków i będącego obiektem drwin młodej warszawki. Robert ma nieco zazdrosną koleżanko-kochankę i odnoszącą sukcesy siostrę prawniczkę, estetycznie zagracone mieszkanie na Filtrach, jednej z najdroższych części Warszawy (co zabawnie wypada, gdy w pewnym momencie narzeka na znajomych snobujących się na Stary Żoliborz). Ma w nim sporo sprzętu muzycznego i lodówkę pełną alkoholu.
Idealne warunki do tworzenia – właściwie nie wiadomo, co blokuje Roberta, który jest bladym cieniem swojego ojca (nie są do siebie za bardzo podobni) i łatwym celem jego zaczepek. W czasie spotkań rodzinnych stary Jaroszyński (grany przez Andrzeja Grabowskiego) tylko szuka pretekstów do wbijania szpil. Nie pomaga fakt, że zazwyczaj jest po kilku lub kilkunastu kieliszkach wina. Wypytuje boomersko: „A Okudżawę ty znasz? Wysockiego znasz?”, z tą taką tępą wujową drwiną w głosie, która doczekała się swojego wątku w uniwersum memów i memicznych powiedzonek („Było nas dwunastu, spaliśmy w jeziorze i żyjemy!”). „Co osiągnąłeś? Nie wiesz, z czyich pieniędzy te wszystkie zabawki, na których tam sobie brzdąkasz w domu?”. Gdy w końcu sytuacja eskaluje, stary Jaroszyński wylewa zupę na uroczystym obiedzie, jakby w hołdzie Marianowi Dzięgielowi. Stosuje też szereg innych przemocowych taktyk, byle tylko pokazać swoją dominację. Jednocześnie załatwi synowi przesłuchanie w wytwórni i wyciągnie z finansowych kłopotów. Ale na końcu zawsze wytarga za ucho („Poza tym zdejmij czapkę, jesteś w teatrze”) i upokorzy, jak na kochającego toksycznego tatusia przystało.
„Jaka jest twoja najgorsza cecha?” – pyta Roberta Alicja (w tej roli Justyna Święs z electropopowego duetu The Dumplings). „Myślę, że stoję w miejscu” – odpowiada nie do końca na zadane pytanie. Mówi jednak prawdę. Cóż, mężczyzna nie wycisnął swoich możliwości życiowych jak cytryny. Aż chciałoby się powiedzieć „chłopak”, ale trochę dziwnie tak pisać o trzydziestolatku. Poznali się w restauracji, w której Alicja jest kelnerką, a do której Robert trafił w związku z urodzinami ojca. Jaroszyński, paląc papierosa, słyszy, jak Alicja śpiewa. Moim zdaniem to całkiem zwyczajne nucenie – tymczasem w Robercie otwierają się jakieś nowe światy. Momentalnie urzeczony nagrywa potajemnie krótki filmik z nią i zaprasza na randkę. Cały wieczór wsłuchuje się w kilkusekundowe nagranie i próbuje stworzyć do niego aranżację. Spotykają się na Filtrach pod domem Roberta, idą na spacer, potem na ulicy Mickiewicza (Stary Żoliborz) włamują się do jakiejś willi, gdzie ukryty jest plac zabaw (Robert znów nagrywa Alicję), w końcu wieczór kończą na imprezie u znajomych Roberta. Alicja czuje się wśród tego towarzystwa – prawniczek i art directorek – trochę nieswojo. W dodatku Robert wpada na pomysł, żeby dziewczyna zaśpiewała przed towarzystwem, o czym jej nie uprzedził, więc dziewczyna, wściekła na niego, ucieka („Nie jestem ciekawostką, którą możesz pokazać swoim znajomym”).
Ta dynamika – zbliżanie i oddalanie – jest dominantą filmu. Ale czy wynika z tego cokolwiek ciekawego? Przez jakieś dwie trzecie filmu ta para przebywa ze sobą, ale autentycznie poruszające momenty policzyłbym na palcach sapera. Są za to nagrywane telefonem przez Roberta filmiki z wygłupami Alicji, trochę cringe’owe, trochę ładne – w końcu to z definicji bardzo intymny materiał. Choć nie wiadomo, czy to ze strony reżysera coś więcej niż bajer estetyczno-montażowy lub, co gorsza, jakaś diagnoza na temat millennialsów.
Film jest zresztą utrzymany w czerni i bieli, co jest decyzją fatalną. Po pierwsze, chyba jednak zbyt skromna jest jego problematyka, żeby decydować się na takie artystowskie gesty. Po drugie, kręcenie w czerni i bieli abstrahuje od estetycznej rzeczywistości dzisiejszej Warszawy. Stolica lat 20. XXI wieku nie jest tylko zbiorem przedwojennych modernistycznych osiedli i estetycznych przestrzeni. Do jej tożsamości należy też billboardoza, betonoza i samochodoza oraz okropnie nagłośnione koncerty Kościoła Ulicznego na placyku przy Metrze Centrum. Być może pokazanie innej Warszawy było wyzwaniem, na które zabrakło budżetu (zmieścił się w 700 tysiącach złotych). Efekt jest w każdym razie taki, że bohaterowie poruszają się w jakiejś nierealnej, przeestetyzowanej bańce.
„Piosenki o miłości”, reż. Tomasz Habowski,
Polska 2021, w kinach od marca 2022Alicja jest chyba kolejną odsłoną motywu manic pixie dream girl – młodą dziewczyną, której zadaniem jest uratować pogubionego wrażliwca – tyle że bez manic i bez pixie. Niewiele o niej się dowiadujemy. Jest dużo młodsza od Roberta, pochodzi z Piotrkowa Trybunalskiego. Ma swoje zasady i kilka kompleksów. Twardo stąpa po ziemi. Nie wierzy w żadną karierę muzyczną i za nic nie chce swoich piosenek pokazać światu, to dla niej absolutne obnażenie się. Ma kiepskiego szefa i jakieś koleżanki w pracy, chroniące ją przed natrętnym Robertem, ale to wszystko bez znaczenia. Żyje w izolacji. O dziwo Święs w tę niewygodną rolę (epitet „sympatyczny” to już niemal obelga) z łatwością wchodzi. Tyle że trudno mi uwierzyć w to, że kelnerka w drogiej warszawskiej knajpie, a praca w takim miejscu to niezła szkoła życia i relacji, mogłaby być tak zahukaną istotą. Trudno też dać wiarę w utalentowaną dwudziestolatkę bez przyjaciół, bez sporego ego, czy bez chęci przeżycia czegoś bardziej ekscytującego niż knajpiany żywot. Wszystko zostało ustawione tak, żeby jeszcze łatwiej tę nieskomplikowaną historię można było poprowadzić. Nawet awantury, które Alicja urządza Robertowi (a ten regularnie ją czymś wkurza lub nieprzyjemnie zaskakuje), choć wypadają z jej strony bardzo autentycznie, to mają na celu jedno: pozostanie dziewczyny w żółwiej skorupie. Wydaje się, że jej jedynym życiowym pragnieniem jest święty spokój.
Mam z tym filmem jeszcze jeden zasadniczy problem - piosenki, nad którymi pracuje filmowy duet, nie są jakieś super (poza tą… o Alicji, śpiewaną zresztą pierwotnie w innej wersji przez Krystynę Prońko). To problem, bo teoretycznie mają one rzucić świat na kolana, jakby to sam Elliott Smith zstąpił ponownie na ziemię. W filmie nie pojawiają się żadne nazwy zespołów – Robert i Alicja nie słuchają innej muzyki, nie chodzą na koncerty (mieli pójść obejrzeć Zalewskiego, ale się pokłócili), nie rozmawiają o sztuce, nic nie czytają, nie wiadomo, czy czymkolwiek się inspirują. Nic więc dziwnego, że w efekcie ich muzyka to jakiś taki ogólny piosenkowy electro-pop (czasem gitarowy lo-fi pop) z dużą ilością przestrzeni i efektów, raczej słabszy niż macierzysty zespół Justyny Święs The Dumplings, nie mówiąc już o Oxford Drama (niedługo jadą w trasę po Ameryce Północnej).
O ile relacja Roberta i Alicji wydaje się kompletnie papierowa i irytująca, to pokazana na ekranie więź syna z ojcem jest przynajmniej jakaś. Po trzech sezonach spędzonych z Loganem Royem postać Andrzeja Jaroszyńskiego jako apodyktycznej figury ojcowskiej niekoniecznie będzie aż tak przytłaczająca. Wciąż jednak Grabowski swoją obecnością dodaje temu nudnemu, ułożonemu światu ekscytacji i pewnej niepoprawności. Między nim a postacią odtwarzaną przez Tomasza Włosoka istnieje jakaś prawdziwa chemia. Wprawdzie to wciąż tylko ogrywanie, w najbardziej szablonowy sposób, problemu daddy issues, ale temperatura przynajmniej rośnie. Pozostawiony samemu sobie Robert jest letni, nawet wtedy, gdy strasznie się miota. W ogóle nie rozumiemy emocjonalnej dźwigni, która uruchamia jego spazmy pod adresem Alicji. Okej, gdzieś tam w tle jest pragnienie zdobycia uznania u ojca, a Alicja jest jego brakującą artystyczną połówką, dzięki której może to osiągnąć. Z bohaterów romantycznych wolałem już Jana Serce, który w malignie uganiał się za poznaną na potańcówce dziewczyną wzdłuż linii kolejki podmiejskiej (oba filmy łączy też zresztą wątek Piotrkowa Trybunalskiego).
Są też rozmowy Roberta ze znajomymi – na domówkach i w taksówkach – i z ludźmi z branży (wydawcami, innymi muzykami). W tych pierwszych widać bolączkę wielu polskich filmowców – nie potrafią oddać w tekście tego, co się dzieje między młodymi ludźmi, a drugie bronią się całkiem nieźle. Branżowa gadka szmatka, obowiązkowe homoerotyczne żarty – jakoś to płynie. Jest tu kilka niezłych małych scen.
O życiu muzyka alternatywnego w Warszawie XXI wieku trudno w ogóle się opowiada – mało tu romantyzmu, dużo codziennej niewidocznej harówy, networkingu, działalności w social mediach, odpisywania na maile. Zrobiła się z tego branża jak każda inna. Mam więc problem w uwierzenie w stawki, o których opowiada film Habowskiego. Wydanie płyty w 2020 czy 2021 roku nie jest (relatywnie oczywiście) trudne. Jest też wciąż tylko jedną z dziesiątek rzeczy, które trzeba wykonać, żeby zaistnieć i przetrwać na dziwnym i zmieniającym się rynku muzycznym. Próg wejścia jest pozornie niski, ale nie zrobi tego wszystkiego leszcz, który w tej dziedzinie ma zerowe osiągnięcia, a jedynie znane nazwisko.
Film odwołuje się do jakiejś romantycznej wizji kariery muzycznej, której już dawno nie ma – gdzie płyta jest przepustką, a największym szczęściem może być zainteresowanie wielkiej wytwórni. Tutaj zresztą label, z którym toczą się negocjacje o wydanie piosenek Alicji i Roberta, nazywa się MGMT (tak jak zespół popularny dekadę i więcej temu). Trochę mi to przypomina sytuację z serialu „W głębi lasu”, w którym nastolatki w pierwszej połowie lat 90. słuchają fikcyjnych zespołów rockowych o drażniących, niespecjalnie pomysłowych nazwach, takich jak… Seattle (szkoda że nie Grunge).
Ktoś mniej cyniczny mógłby obdarzyć „Piosenki o miłości” triadą nieśmiertelnych określeń: ładny, bezpretensjonalny i uroczy. Ja po seansie przypomniałem sobie o teledysku do piosenki „Balance” amerykańskiego zespołu Future Islands z 2011 roku. Obserwujemy w nim parę głównych bohaterów uchwyconych w trakcie serii wakacyjnych „momentów” (idealnych do przeniesienia na instagramowe stories): jazdy autostopem, odwiedzin w wesołym miasteczku, palenia skręta oraz chwil bliskości. Kamera próbuje uchwycić ulotną istotę młodości, są zachody słońca i spanie na dziko. Świetna piosenka niewątpliwie niesie ten filmik. Tyle że przy podłożeniu lektora i innej muzyki wyglądałby on prawdopodobnie trochę jak reklama iPhone’a.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)